Mahfuz Nadżib - Opowieści starego Kairu.pdf

(2027 KB) Pobierz
1135199193.001.png
NADŻIB MAHFUZ
OPOWIEŚCI STAREGO KAIRU
Przełożyła Jolanta Koztowska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1989
Obudziła się koło północy, jak zwykle, bez budzika, pod wpływem jakiegoś
wewnętrznego nakazu, który kazał jej budzić się co noc dokładnie o tej porze. Chwilę leżała
bez ruchu niepewna przebudzenia, a pod powiekami senne widzenia mieszały się z szeptami
zmysłów. Nagły niepokój, że sen, zdrajca, znowu ją ogarnie, sprawił, że potrząsnęła lekko
głową i otworzyła oczy na gęstą ciemność pokoju. Nic jej nie mówiło, która to godzina. Ulica
pod oknami pokoju sypialnego żyje aż do wschodu słońca. Hałasy z okolicznych kawiarni,
głosy ich bywalców i właścicieli sklepów dochodziły do niej zarówno wieczorem, jak i koło
północy i nad ranem. Jedynie jej głos wewnętrzny, czujny i dokładny jak wskazówka zegara,
upewniał ją, że pora się obudzić, a cisza panująca w domu mówiła, że mąż nie zapukał
jeszcze do drzwi i jego laska nie uderzyła o stopnic schodów.
Budziła się tak koło północy od wczesnych lat młodości, a zwyczaj ten przyswoiła
sobie wraz z innymi obyczajami życia małżeńskiego. Budziła się i czekała na męża, który o
tej porze wracał zwykle z nocnych libacji, i pozostawała na jego usługach, dopóki nie położył
się spać. I teraz usiadła bez wahania na łóżku, żeby przezwyciężyć pokusę ciepłego snu,
pomodliła się i wyśliznęła spod kołdry. Szukała po omacku drogi kierując się kolumnami
łóżka i okiennicami, aż znalazła drzwi i otworzyła je. Do pokoju wkradło się słabe światło
lampy stojącej na konsolce w salonie, a na suficie pojawiło się drżące kółko, odbicie
okrągłego otworu lampy, w otoczce cienia. Zabrała lampę i postawiła ją na stoliku
naprzeciwko kanapy. Światło oświetliło duży, kwadratowy, wysoki pokój z belkowanym
sufitem. Ukazały się ciemne meble, dywan
z Szirazu, duże łóżko z czterema miedzianymi kolumnami, ogromna szafa i długa
kanapa pokryta małym kilimem w różnokolorowe wzory. Podeszła do lustra i zobaczyła, że
jej kasztanowe włosy wysunęły się spod zawiązanej dokoła głowy brązowej chustki i
rozsypały nad czołem. Rozwiązała chustkę, przygładziła włosy i starannie ją znowu
zawiązała. Przetarła twarz dłońmi, jakby chcąc zetrzeć z niej resztki snu. Miała czterdzieści
lat; raczej niewysoka, wyglądała na szczupłą, ale ciało miała pełne, świeże, harmonijnej
budowy. W owalnej twarzy o delikatnych rysach i szerokim czole zwracały uwagę małe
piękne oczy ospojrzeniu słodkim i łagodnym, mały, kształtny nos rozszerzający się nieco przy
nozdrzach, usta drobne, pod nimi zaostrzony podbródek. Cerę miała jasną, świeżą, na
policzku pieprzyk o czystej, głębokiej czerni.
Narzuciła pośpiesznie szal i wyszła na maszrabijję. Przez małe okrągłe szparki w
zamkniętych okiennicach spoglądała na prawo i na lewo. Pod maszrabijją schodzą się dwie
ulice: AnNahhasina opadająca ku południowi i Bajna alKasrajni wznosząca się iku północy.
Uliczka po lewej stronie jest wąska, kręta, owinięta w ciemność gęstniejącą w jej górnej
części, na którą wychodzą okna śpiących domów, i słabnącą w dolnej, na którą padają
światełka latarek przy ręcznych wózkach, światła kawiarni, klubów i sklepów
przeciągających swoje wieczorne żyoie aż do świtu. Uliczka po prawej stronie cała tonie w
ciemności, bo nie ma tam kawiarni, a wielkie firmy handlowe wcześnie zamykają podwoje.
Wzrok przyciągają tu tylko minarety meczetów Kalawuna i Barkuka czuwające ja’k widma
olbrzymów w blasku jaśniejących gwiazd. Widok tych meczetów i uliczek towarzyszył jej
samotności przez długie dwadzieścia pięć lat, przywykła do niego i wcale nie była nim
znudzona, przeciwnie, pokochała go jak bliską osobę. Zresztą, chyba nie wiedziała nawet co
to nuda, mimo monotonnego życia, jakie wiodła.
Zaprzyjaźniła się z tym widokiem, jeszcze zanim przyszły na świat dzieci. W wielkim
domu o dwóch piętrach, na których znajdowały się duże, wysoko sklepione pokoje,
posiadającym piaszc2yste podwórze z głęboką studnią, przebywała zupełnie sama większą
część dnia i nocy. Wyszła za mąż nie mając jeszcze czternastu lat i wkrótce, po śmierci
teściowej i Starszego Pana, sama została panią tego ogromnego domu.
Miała do pomocy starą kobietę, która wraz z zapadnięciem zmroku udawała się do
swojego pokoju przy kuchni w podwórzu, zostawiając ją samą w świecie nocy pełnym
duchów i zjaw, zapadającą w drzemkę na godzinkę, to czuwającą następną, dopóki nie wróci
jej potężny mąż z przeciągającej się hulanki. Żeby się trochę uspokoić, przywykła obchodzić
przed snem dom ze służącą trzymającą lampę w wyciągniętej ręce. Rzucała uważne,
trwożliwe spojrzenia w kąty pokoi, potem zamykała mocno jeden pokój po drugim, od
pierwszego do ostatniego piętra, odmawiając przy tym zapamiętane sury Koranu, które
odpędzały złe duchy. Wchodziła wreszcie do sypialni, zamykała drzwi i szybko wślizgiwała
się do łóżka, nie przestając mamrotać wersetów Koranu, dopóki nie zmorzył jej sen. Jakże się
bała początkowo przebywania w tym domu nocami. Nie opuszczała jej myśl - znała przecież
świat dżinnów znacznie lepiej niż świat ludzi - że nie mieszka w tym domu sama, że zle
duchy muszą przecież błądzić po tych starych, ogromnych, pustych pokojach. Być może
schroniły się tu, zanim jeszcze ona się wprowadziła, może nawet zanim ujrzała światło
dzienne. Ileż to razy dochodziły do jej uszu ich szepty, ileż razy budził ją żar ich oddechów.
Odmawiała wtedy szybko AlFatihę albo AsSamadijję, albo wybiegała na maszra - bijję i
poprzez jej szpary błądziła wzrokiem po światłach wózków i kawiarni i łowiła uchem
śmiechy lub kaszel, które ją uspokajały. Potem przyszły na świat dzieci, jedno po drugim, ale
drobne, bezbronne ciałka nie odsunęły od niej lęków ani nie przyniosły spokoju. Przeciwnie,
strach jej podwoił się jeszcze, a duszę wypełniła litość dla nich i obawa, żeby nie spotkało ich
co złego. Tuliła je w ramionach i pieściła, w dzień i w nocy, otaczała pancerzem z sur, czarów
i talizmanów. Prawdziwego spokoju zaznawała dopiero wtedy, kiedy nieobecny mąż wracał z
nocnej hulanki. Czasami, kiedy była sama i usypiała dziecko lub je pieściła, chwytała je nagle
na ręce, przyciskała gwałtownie do piersi i nasłuchiwała pełna strachu i niepokoju, a potem
zaczynała krzyczeć, jakby ktoś jeszcze był w pokoju: „Zostaw nas! Nie ma tu dla ciebie
miejsca, jesteśmy muzułmanami, wierzymy w jednego Boga.”
Iw pośpiechu, żarliwie, odmawiała znowu AsSamadijję. Z biegiem czasu stałe
obcowanie z duchami sprawiło, że przestała się ich bać do tego stopnia, że nawet
przekomarzała się z nimi nie obawiając się, że przyniesie to coś złego, a kiedy poczuła koło
siebie dżinna, mówiła tonem nie pozbawionym kokieterii: „Cóż to, nie masz szacunku dla
sług Miłosiernego? Bóg stoi między nami, więc, szanowny panie, zostaw nas w spokoju.”
Prawdziwy spokój odzyskiwała jednak tylko wtedy, kiedy wracał mąż. Sama jego obecność w
domu, nawet kiedy spał, dawała poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od tego, czy drzwi
były zamknięte, czy nie, lampa zgaszona czy zapalona.
Kiedyś, w pierwszym roku ich pożycia, przyszło jej do głowy zganić go grzecznie za
ciągłe nocne libacje. I co wtedy zrobił? Chwycił ją mocno za uszy i powiedział tonem
surowym i stanowczym: „Jestem mężczyzną, ja tu rozkazuję, nie zinoszę żadnych uwag co do
mojego zachowania, ciebie obowiązuje tylko bezwzględne posłuszeństwo, strzeż się, żebym
nie musiał cię wychowywać.” Zrozumiała z tej lekcji i innych, które po niej nastąpiły, że
zniesie wszystko, nawet obcowanie z ifritami, z wyjątkiem jego oczu płonących z gniewu na
nią. Talk, winna mu jest bezwzględne posłuszeństwo. I ‘była posłuszna. Do tego stopnia, że
nawet w duebu nie znosiła robienia mężowi wymówek /i wpoiła sobie raz na zawsze, że
despotyzm, nocne hulanki i męsikość to jedno. Z biegiem czasu zaczęła być wręcz dumna ze
wszystkiego, cokolwiek doznała od męża, czy było to przykre, czy radosne, i w każdych
okolicznościach pozostawała posłuszną, uległą i kochającą żoną. Ani dnia nie żałowała
wyboru takiego postępowania. Jaikąikolwiek chwilę życia przywoływała w pamięci, widziała
w niej tylko dobro i radość, a strachy i smutki, które pojawiały się nieraz przed jej oczami jak
puste zjawy, zasługiwały tylko na uśmiech politowania. Bo czyż mąż nie przeżył z nią
dwudziestu pięciu lat, czyż nie dał jej dzieoi, źrenicy jej oka, i domu darzonego dobrem i
błogosławieństwem boiżym, i żyoia dostatniego i szczęśliwego? A wszystkie ifrity
przeminęły tak, jak każda noc przemijała w końcu w spokoju i żaden z nich nigdy nie
wyciągnął ręki do niej ani do jej dzieci, nigdy nie zrobił im nic złego, jedynie przekomarzał
się z nimi i żarty sobie z nich stroił. Nie ma więc powodu do narzekań i chwała, największa
chwała Bogu, który swoim zrządzeniem uspokoił jej srece, a swoim miłosierdziem
ustabilizował jej życie. Nawet tę chwilę oczekiwania, która wyrywała ją z błogiego snu i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin