Gorki Maksym - OPOWIADANIA 1896 - 1899.doc

(1659 KB) Pobierz
GORKI MAKSYM

GORKI MAKSYM

OPOWIADANIA 1896 - 1899

 

 

 

 

 

KONOWAŁOW

Przeglądając z roztargnieniem gazetę spotkałem nazwisko Ko- nowałow i zainteresowany nim, przeczytałem, co następuje: - „Wczoraj w nocy w celi trzeciej miejskiego więzienia powiesił się na szybrze pieca mieszczanin z miasta Muromu, Aleksander Iwanowicz Kono wałów, lat 40. Samobójca został aresztowany w Pskowie za włóczęgostwo i skierowany etapem do miejsca sta­łego zamieszkania. Wedle opinii władz więziennych był to czło­wiek spokojny, małomówny i skłonny do rozmyślań. Wedle orzeczenia lekarza więziennego przyczyną, która pchnęła Kono- wałowa do samobójstwa, mogła być melancholia.“

Przeczytałem tę krótką wzmiankę i pomyślałem, iż uda mi się może rzucić trochę więcej światła na przyczynę, która zmusiła tego skłonnego do rozmyślań człowieka do ucieczki od życia; zna­łem go osobiście. Może nawet nie mam prawa przemilczeć tego, co wiem o nim: był to naprawdę dobry człowiek, a takich nie­często spotyka się w życiu.

...Kiedy poznałem Konowaiowa, miałem osiemnaście lat. Pra­cowałem w tym czasie w piekarni jako pomocnik piekarza. Pie­karz był żołnierzem z orkiestry wojskowej, pił straszliwie, ciasto często mu się nie udawało, a po pijanemu lubił wygrywać na wargach różne melodie i wybijać je palcami gdzie popadło. Kiedy właściciel piekarni robił mu wymówki z powodu zmarnowania albo opóźnienia rannego wypieku, wpadał we wściekłość, nielitoi- ciwie wymyślał właścicielowi i zawsze się powoływał na swój talent muzyczny.

              Przetrzymałem ciasto! — krzyczał nastroszając swoje rude, długie wijsy, cmokając wargami, grubymi i nie wiadomo dlaczego zaw.sze wilgotnymi.—Skórka się Spaliła. Chleb jest nie dopieczo­ny! Ac/i ty, poczwaro zezowata, niech cię diabli wezmą! A bom to dla tej roboty na świat przyszedł? Bądź przeklęty z tą twoją robotą! Ja jestem -- muzyk! Rozumiesz? Ile razy tak było, że na przykład altówka się spiła — gram na altówce; obój w areszcie — w obój dmucham; kornet pistonowy zachorował — kto go może zastąpić? Ja! Tim-tar-r-am-da-di! A tyś — cham, kacap! Dawaj rozliczenie!

Właściciel, człowiek trochę niedołężny, otyły, z różnobarwnymi oczyma i kobiecą twarzą, potrząsając brzuchem» tupał w podłogą krótkimi, grubymi nogami i wrzeszczał piskliwym głosem:

-              Gubisz mnie! Rujnujesz! Zdrajco! Judaszu! — Rozczapie­rzywszy krótkie palce, wznosił ręce ku niebu i nagle oświadczał donośnie, głosem świdrującym w uszach: — A jeśli ja cię za bunt — na policję?

              Sługę cesarza i ojczyzny na policję? — ryczał żołnierz i już podsuwał się do właściciela z pięściami. Tamten odchodził splu­wając i sapiąc ze zdenerwowania. Nic innego nie mógł zrobić; było lato, okres — kiedy w mieście nadwołżańskim trudno znaleźć dobrego piekarza.

Sceny takie rozgrywały się prawie codziennie. Żołnierz pił, psuł ciasto i wygrywał najrozmaitsze marsze i walce, czyli'„numery", jak się wyrażał. Właściciel zgrzytał zębami, a ja skutkiem powyż­szych okoliczności musiałem pracować za dwóch.

Toteż byłem niezmiernie uradowany, kiedy pewnego razu pomiędzy właścicielem a żołnierzem rozegrała się scena następu­jąca

              Nu, żołnierzu — powiedział właściciel wchodząc do piekarni z twarzą promieniejącą, zadowoloną i oczyma błyszczącymi zja­dliwym uśmiechem — no, żołnierzu, wydymaj wargi i graj mar­sza!

              Jeszcze czego?! — odrzekł ponuro żołnierz, który jak zwykle na pół pijany leżał na skrzyni z ciastem.

              - Gotuj się w drogę! — tryumfował właściciel.

              Dokąd? — spytał żołnierz spuszczając ze skrzyni nogi i prze­czuwając coś złego.

              Dokąd chcesz. -

              Jak mam to rozumieć? — krzyknął żołnierz zapalczywie.

              Tak roa&z rozumieć, że cię tu dłużej nie będę trzymał. Do­staniesz, co ci się należy, i — marsz na cztery wiatry!

Żołnierz przywykł czuć swą przewagę i Kłopotliwą sytuację właściciela; niezwykłe oświadczenie tegoż otrzeźwiło go nieco; rozumiał, jak z jego kiepską znajomością rzemiosła trudno mu bę­dzie znaleźć miejsce.

              Czego łżesz? — powiedział z lękiem w głosie, podnosząc się z miejsca.

              Idź sobie, idź—

              Iść?

              Wynoś się!

              Dopracowałem się... — z goryczą pokiwał głową żołnierz. — Ssałeś ze mnie krew. wyssałeś, a teraz wyrzucasz precz. Sprytny jesteś! Ty pająku!

              Ja pająk? — oburzył się właściciel.

              Tak, ty! Krwiopijca, pająk! — z przekonaniem powiedział żołnierz i chwiejnym krokiem poszedł w kierunku drzwi.

Właściciel śmiał się za nim złośliwie, a jego oczy radośnie błyskały.

              Idż no teraz i znajdź sobie u kogo miejsce! Tak. tak! Ja cię. mój skarbie, tak pięknie wszędzie obmalowałem, że gdybyś nawet za darmo chciał pTacować. to i tak cię nikt nie weźmie! Nigdzie cię nie wezmą...

              Jest nowy na jego miejsce? — spytałem.

              Jest nowy — a właściwie dawny. Był kiedyś moim pomocni­kiem. Ach, co to za piekarz! Złoto! Ale też pije — ojej! Bez pa- mięci, tyle, że nie cięgiem... Przyjdzie, stanie do roboty i ze trzy. cztery miesiące haruje jak wół! Nie wie, co to sen, co to wypo­czynek, nie pyta o zapłatę. Pracuje i śpiewa! Tak śpiewa, bracie, że po prostu słuchać nie można — ciężko się robi na sercu. Śpie­wa, śpiewa, a potem znowu jak zacznie pić!

Właściciel westchnął i beznadziejnie machnął ręką.

              A kiedy zacznie, to żadna siła go nie powstrzyma, Pije dotąd, dopóki nie zachoruje albo nie przepije wszystkiego do ostatniej koszuli... Wtedy wstyd go widocznie nachodzi i ucieka nie wiado­

- 7 -

mo gdzie, jak diabeł pr2ed święconą wodą. O, właśnie jest... Cał­kiem przyszedłeś, Sasza?

              Całkiem — odpowiedział od progu głęboki, piersiowy głos. Stał tam, oparłszy się o futrynę drzwi, wysoki, barczysty męż­czyzna, łat około trzydziestu. Z ubioru typowy włóczęga; z twa­rzy — prawdziwy Słowianin. Był ubrany w czerwoną koszulę, nieprawdopodobnie brudną i podartą, oraz w szerokie płócienne szarawary; na jednej nodze miał resztki kalosza, na drugiej — jakiś kapeć. W jego zmierzwionych włosach, a także w rudawej brodzie, niby wachlarz zasłaniającej mu pierś, sterczały drzazgi i źdźbła słomy. Pociągłą, bladą, zmęczoną twarz rozjaśniały duże, dobrotliwie patrzące, niebieskie oczy. Jego piękne, ale trochę blade usta również uśmiechały się pod jasnym wąsem. Uśmiech ten robił takie wrażenie, jakby Konowalow chciał w poczuciu winy powiedzieć: „Ano, taki już jestem... Nie sądźcie mnie su­rowo.“

              Wejdź, Saszka, masz tu pomocnika — mówił właściciel za­cierając ręce i rozmiłowanym wzrokiem obejmując potężną postać nowego piekarza. Tamten w milczeniu postąpił naprzód, wycią­gnął do mnie długą rękę o potężnej, szerokiej dłoni; przywitaliś­my się. Konowałow siadł na ławce, wyciągnął przed siebie nogi, popatrzył na nie i rzekł do właściciela:

              Kup mi, Wasiliu Siemionyczu, dwie koszule na zmianę i ja­kieś łapcie... I płótna na kołpak.

              Wszystko będzie, nie bój się! Kołpaki mam; koszule i portki będą wieczorem. Na razie bierz się do roboty; ja cię znam, wiem, kto jesteś. Krzywdy ci nie zrobię... Konowałowa nikt nie skrzyw­dzi, bo on sam nikogo nie krzywdzi. Czy właściciel to zwierzę? Ja sam też pracowałem; wiem, jak chrzan łzy wyciska... No, bywaj­cie, chłopcy, muszę już iść...

Zostaliśmy sami.

Konowałow siedział na ławce i w milczeniu, z uśmiechem roz­glądał się dokoła. Piekarnia mieściła się w suterenie o sklepionym suficie; jej trzy okna znajdowały się poniżej poziomu ziemi. Mało światła i mało powietrza, ale za to dużo wilgoci, brudu i pyłu mącznego. Pod ścianami stały duże skrzynie: jedna z ciastem, druga dopiero z rozczynem, traecia pusta. Na każdą skrzynię pa-

dała z okna blada smuga światła. Olbrzymi piec zajmował prawie trzecią część piekarni, koło niego na brudnej podłodze leżały worki z mąką. W piecu płonęły z trzaskiem długie szczapy, a pło­mień ich, odbijając się na szarej ścianie piekarni, drżał i kołysał się, jakby bezgłośnie o czymś opowiadał.

Sklepiony, pokryty sadzami sufit przytłaczał swoim ciężarem; wskutek połączenia światła dziennego z odblaskiem pieca pow­stawało jakieś nieokreślone oświetlenie, które męczyło oczy. Przez okno płynął z ulicy przytłumiony hałas i sypał się kurz. Konowałow obejrzał to wszystko, westchnął i spytał bezbarwnym głosem:

              Dawno tu pracujesz?

Odpowiedziałem. Milczeliśmy przez chwilę, oglądając się na­wzajem spode łba.

              To ci więzienie! — westchnął Konowałow. — Wyjdźmy na ulicę, przed bramę, posiedzimy trochę, dobrze?

Wyszliśmy przed bramę i siedliśmy na ławce.

              Tu można odetchnąć. Ja do tej nory nieprędko przywyknę

              nie mogę. Pomyśl tylko: przyszedłem znad morza... Nad Mo­rzem Kaspijskim pracowałem, u rybaków... I nagle z takiej prze­strzeni — buch do jamy!

Popatrzył na mnie ze smutnym uśmiechem i zamilkł przygląda­jąc się badawczo przechodniom i pojazdom. W jego jasnych błękitnych oczach odbijał się smutek... Zapadał wieczór. Na ulicy panował zaduch, kurz i zgiełk; od domów kładły się na jezdnię cienie. Konowałow siedział, oparty plecami o ścianę, z rękami złożonymi na piersiach, przebierając palcami jedwabiste włosy swej brody. Patrzyłem z boku na jego bladą, pociągłą twarz i my­ślałem: ,,Co to za człowiek?“ Ale nie miałem odwagi zacząć z nim rozmowy, ponieważ był moim zwierzchnikiem, a przy tym budził we mnie dziwny szacunek.

Czoło miał przecięte trzema cienkimi zmarszczkami, które od czasu do czasu wygładzały się i znikały. Byłem strasznie ciekaw,

o              czym ten człowiek myśli.,.

              Chodźmy, już czas. Zamiesisz ciasto w drugiej, a ja tymcza­sem przygotuję trzecią.

Przeważyliśmy jedną górę ciasta, rozczyniliśmy drugą i siedliś-

my, by napić się herbaty, Konowałow wsadził rękę za pazuchę i spytał mnie:

              Umiesz czytać? Masz, przeczytaj! — podał mi zmięty, zabru­dzony arkusik papieru.

„Drogi Sasza! — czytałem. — Pozdrawiam cię i całuję z daleka. Ciężko i smutno mi żyć. Nie mogę się doczekać tego dnia, kiedy wyjadę z tobą albo będę razem z tobą; okropnie mi się sprzykrzy­ło to przeklęte życie, chociaż z początku nawet mi się podobało. Sam to dobrze rozumiesz i ja też zaczęłam rozumieć, kiedy pozna­łam się z tobą. Proszę cię, napisz do mnie jak najprędzej; tak bardzo chcę dostać od ciebie list. A tymczasem do widzenia; a nie «żegnaj», kochany, brodaty przyjacielu mojej duszy. Wymówek żadnych ci nie robię, choć jestem na ciebie rozgoryczona, bo ty, Świnio jedna, wyjechałeś i nie pożegnałeś się ze mną. Jednako­woż nic od ciebie oprócz dobrego nie doznałam: ty jeden pierwszy v byłeś taki dla mnie i nigdy o tym nie zapomną. Czyby to się nie można postarać, Sasza, o wykreślenie mnie ze spisu? Koleżanki ci mówiły, że ja ucieknę od ciebie, kiedy będę wypisana, ale to wszystko głupstwa i wierutne kłamstwo. Gdybyś ty się tylko zli­tował nade mną, to bym ci po wypisaniu wierna była jak pies. Tobie przecie łatwo to zrobić, a mnie bardzo trudno. Kiedy byłeś u mnie, płakałam, że muszę tak żyć, chociaż ci tego nie powiedzia­łam. Do widzenia. Twoja Kapitolina."

Konowałow wziął ode .mnie list i w zamyśleniu zaczął go obra­cać w palcach jednej ręki, drugą zaś ręką miętosił brodę.

~ Pisać umiesz?

              Umiem.

              A atrament masz?

              Mam.

              Napiszesz do niej list, hę? Jak z tego widać, za szubrawca mnie ma. myśli, że o niej zapomniałem... Napisz!

              Mogę napisać. Kto to jest?

              Prostytutka... Czj'tałeś, że o wykreśleniu pisze. To znaczy, chce, bjrm na policji złożył zobowiązanie, że się z nią ożenię; wte­dy jej zwrócą paszport, a książeczkę zabiorą i od tej chwili stanie jsię wolna. Kapujesz?

W pół godziny gotowy byJ wzruszający list.

              Przeczytaj no, jak ci tara wypadło? — spytał z niecierpliwoś­cią w głosie Konowałow.

Wypadło, jak następuje:

,.Kapał Nie myśl o mnie, że jestem podlec i zapomniałem o to­bie. Nie, nie zapomniałem, tylko rozpiłem się i przepiłem wszyst­ko. Teraz znowu dostałem pracę, jutro wezmę od właściciela trochę pieniędzy z góry i wyślę do Filipa, a on cię -uwolni. Na drogę pieniędzy ci wystarczy. Nó, tymczasem do zobaczenia. Twój Aleksander.“

              Hm... — powiedział Konowałow podrapawszy się w głowę — piszesz nie bardzo... nie ma w tym liście żalu, nie ma łzy. Poza tym — prosiłem cię, żebyś mi nawymyślal tak i owak, a tyś \ tego nie napisał...

              A po co to?

              Po to, żeby wiedziała, że mi przed nią wstyd, że rozumiem, jak wobec niej zawiniłem. A tak co! Napisałeś, jakbyś grochem sypnął! Mówiłem ci: nie żałuj łzy!

Trzeba było „nie żałować łzy“, z czego chyba dobrze się wywią­załem. Konowałow, zadowolony, położył mi rękę na ramieniu i powiedział z wielką serdecznością:

              Teraz dobrze! Dziękuję! Widać, że z ciebie dobry chłopak, będziemy żyli w zgodzie.

Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości i poprosiłem go, żeby mi opowiedział o Kapitolinie.

              Kapitolina? To dziewczynka, zupełne dziecko. Z Wiatki. Córka kupca... Wykoleiła się. Im dalej — tym gorzej, aż się znalazła w domu publicznym.. Patrzę — takie dziecko! „Boże — myślę sobie — czy to możliwe?“ No i rozmawiam z nią. Ona w płacz. Mówię jej: „To nic, pocierp trochę, wyciągnę cię stąd, zobaczysz!“ I wszystko już miałem przygotowane, pieniądze i wszystko... Nagle rozpiłem się i oprzytomniałem aż w Astra- chaniu. Potem znalazłem się tutaj. Zawiadomi! ją o tym jeden człowiek i napisała do mnie list.

              No i co — spytałem — chcesz się z nią żenić?

              Gdzie tam żenić! Czy taki pijanica jak ja może mieć żonę? Nie, ja tylko tak... Wyciągnę ją stamtąd, a potem niech idzie

W '.willi. ’/,njj<\y.u- obie jalcii- yjiy;f:U:, moźfr y.nowu zacznie Żyć po ludzku.

-■ Ona chce 7. tobą 7.yh...

r//.iwi:>(ni'-              Te baby wszystkie lukie... Ja

jo dobrs.c y.rmm. MuiUrin ich dużo — naj różni c-j.szych. Nawet żonę jedm.;;o J;u/vc;i... JjyJcm z.m komucha w cyrku i tam mnie «obie uij-iti y.ylu. „Chodź, mówi, do mm o na stangreta." Miyłern wtedy już dosyć cyrku, więc się zgodziłem, poszedłem, No i tego... Za­częła się do mnie- łasić. Dom ich był jak się patrzy — konie, służba: po szlachecku żyli. Mąż ni.ski i gruby, niczym nasz go­spodarz, ona car.--, taka chuda, zwinna jak kotka, ognista. Bywało, kiedy mnie ir^-iśnie j pocałuje w usta, to jakby mi węgli rr/zża- rzonych nasypała do serca, Drżałem wtedy i aż mnie strach ogarniał. Całuje, bywało, a ¿¿arna płacze i płacze; aż sic» jej ramio­na tr2Qsg jak w febrze. Pytam jej; „Co ci to, Wieruńka?" A ona: „Dziecko jesteś, Sasza, nic a nic nie rozumiesz.“ Fajna była. Miała racjo,, kiedy powiadała, że nic nie rozumiem — powiada, żo nie bardzom bystry, sarn o tym wiem. Co robię — nie rozumiem. Jak żyją — nie myślę.

Umilkł i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczyma; malował się w nich jakby jakiś lęk czy pytanie, co4 trwożliwego, od czego jego piękna twarz stawała się jeszcze smutniejsza i piękniejsza,..

              No i jak skończyłeś z tą kupcową? — spytałem, --^Czasami, widzisz, napada mnie smutek. Taki, powiadam ci, smutek, bracie, ze po prostu źyć wtedy nie mogę, całkiem nie mogę. Czuję się, jakbym sam był na ¿wiecie i oprócz mnie dokoła nie było nic żywego, i wszystko mi wtedy brzydnie, i samego sie­bie, i ludzi nie znoszę; niechby nawet umarli wszyscy — okiem nie mrugnę! Pewnie to taka choroba. Przez to właśnie się rozpi- łem„A.Więc powiadam do niej: „Wiera Michajłowna! Proszę mnie zwolnić, nie mogę dłużej.” A ona; „Co, sprzykrzyłam ci się?” I śmieje się, wiesz, niedobrze śmieje, „Nie, mówię|_nie tyó rni się »przykrzyła, tylko ja sam siebie znieść nie mogę^' Początkowo nie rozumiała mnie, próbowała nawet krzyczfiĆTwyniyólaĆ... Po­tem zrozumiała. Spuściła głowę i mówi; „No cóż, idż..." Zapłakała. Oczy miała czarne, Włosy też czarne i w lokach, nie z kupieckiej rodziny pochodziła, tylko z urzędniczej,., Ta-ak... ŹaJ mi jej było

1 czuiom wKlr«;t do samego «Jebie. Pewnie nudno j«j było % takim mężem. Wyglądał jak worek rnąki... Długo płakała, no, bo się przyzwyczaiła do mnie... Bardzo Ją pieściłem; na ręce, bywało, brałem i huśtałem.|Kiedy spała, »¡«działem i patrzyłem rui nią.

We śnie człowiek bywa piękny, taki Jakiś prosty; oddycha, uśmiecha się, i nic więcejj Bywało Uri — kiedyśmy mieszkali na letnisku — że jeździliśmy na spacer; lubiła pędzić co koń wysko­czy. Przyjedziemy gdzieś do jakiegoś zakątka lrónego, przywiąże- my konia, a sami w cień na trawkę. Każe mi się położyć, bierze moją głowę na kolana i czyta mi książkę. A ja słucham, słucham, póki nie zasnę. Ładne czytała historie, bardzo ładne, Jednej nie zapomnę nigdy — o niemym Oierasimie i Jego psie. Ciężkie miał życie ten niemowa i nikt go nie kochał, tylko ten pies. Śmieją się z niego ludzie, wydziwiają nad nim, a on idzie do psa i *;edzi z nim. Bardzo smutna historia... A działo się to wszystko za cza­sów pańszczyzny... Dziedziczka mówi do niego: „Idż, niemowo, utop swojego psa, bo zanadto wyje.“ No i niemowa poszedł... Wziął łódkę, wsad2ił do niej psa i pojechał... Zawsze, kiedy słu­chałem, brały mnie w tym miejscu dreszcze. Boże! żywemu czło­wiekowi jedyną radość na święcie zabijają! Co to za porządek!... Dziwna historia! I piękna — bo prawdziwal Bywają tacy ludzie, źe dla nich cały świat w czymś jednym się mieści — w psie, na przykład. Ale dlaczego w psie? Bo nie ma nikogo więcej, kto by tego człowieka kochał, a pies go kocha. [Bez miłości jakiejś czło­wiek wyżyć nie może: po to przecie duszę mu dano, żeby mógł kocha^^Dużo mi ta kobieta czytała różnych historii. Prawdziwie była dobra i dotychczas żal ml jej.., Gdyby nie moja planeta — nie odszedłbym od niej, pókiby :>ama tego nie zechciała albo mąż się nie dowiedział o naszych sprawkach. Dobra była, to najważ­niejsze; nie dlatego, że dawała prezenty, ale że umiała okazać serce. Całuje się ze mną, pieści mnie — kobieta jak kobieta — i najdzie na nią jakiś dziwny spokój... Aż dziw, jaki był z niej wtedy dobry człowiek. Patrzy, bywało, prosto w duszę i opow.ada coś jak niańka albo matka. 1 naprawdę czułem się wtedy przy niej niby pięcioletnie dziecko. jednak odszedłem od niej. Smutekt- Ciągnie mnie dokądś... Więc mówią; ,,2egnaj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin