Krolowa pszczol - Katarzyna Krenz.rtf

(517 KB) Pobierz

 

Katarzyna Krenz

 

Królowa Pszczół

 

 


We've got to trust someone – why not let it be the bee?

Komuś musimy zaufać – dlaczego nie pszczołom?

(Przysłowie z Vermont)

 


ownik, 1 sierpnia 2000

 


1.

 

„Bartnik czeka, aż grono skupi się dobrze i zmieni w twardą masę. Potem nakrywa głowę szerokim kapeluszem (...), ale nie wdziewa maski ani nie okrywa twarzy; jeśli ma wprawę, to zbiera rój po przód zanurzonymi w zimnej wodzie ramionami, strząsając go silnym ruchem z gałęzi prosto w podstawiony, odwrócony dnem do góry ul. Grono spada weń ciężko jak wielki, dojrzały owoc... "

Maurice Maeterlinck, Życie pszczół, s. 70. [Ten i dalsze cytaty, tłum. Franciszek Mirandola, Warszawa 1958.]

 

Profesor Franciszek Górczyński zamknął książkę w zamyśleniu i odłożył ją na balustradę werandy. Ten fragment Życia pszczół zawsze fascynował go najbardziej. Pszczoły były jego pasją, ich pracowite brzęczenie nazywał oddechem świata. W ulu widział mikrokosmos, mądrze i precyzyjnie zorganizowany. Jako młody chłopak marzył o własnej pasiece, ale matka nie chciała się zgodzić; była uczulona na jad pszczół. Nigdy nie przypuszczał, że pewnego dnia doświadczy tego, co opisał Maeterlinck: strząśnie rój do odwróconego ula, aż „grono spadnie weń ciężko jak wielki, dojrzały owoc". A jednak. Marzenia się spełniają. Jego pszczoły krążyły pracowicie po ogrodzie.

Gdyby trzy miesiące temu ktoś mu powiedział, co go spotka w najbliższej przyszłości, nie uwierzyłby. Chciał tylko spełnić ostatnią wolę matki. A tymczasem los odwrócił bieg jego życia, które przecież miało trwać bez zmian – monotonne i samotne aż do końca. Gdyby wiedział... Czy podjąłby inną decyzję? Cofnął się? Dobrze się stało, że uległ impulsowi. Ta podróż okazała się w życiu Profesora punktem zwrotnym.

A że była w tym odrobina szaleństwa? No cóż, decyzja o wyjeździe, przyniosła zmiany, na których wprowadzenie sam nigdy by się nie zdobył.

Profesor wstał; wiklinowy fotel zaskrzypiał, uwolniony od ciężaru jego ciała.

Nie każda podróż kończy się powrotem do domu. Albo inaczej: u kresu drogi zawsze czeka na nas jakiś dom, tyle że niekoniecznie nasz własny. Na przykład, dom Heleny Rachoń w Ołowniku.

Od kilku tygodni: dom Heleny i Franciszka Górczyńskich.

I był jeszcze ogród. Jego raj, jego królestwo.

Co do tego zgodzili się z Heleną od razu: każdy ogród wie, jak ma dziczeć, i sam decyduje, które rośliny pozostaną, a które, zagłuszone przez silniejszych sąsiadów, z czasem znikną. Ich ogród za domem, zarośnięty i tajemniczy, od lat nie pielęgnowany, wypełniała splątana pędami wszędobylskiego powoju gęstwina floksów, dalii, nawłoci i łubinów, naparstnic, malw i dziurawców. Mech wyparł trawę, zakwasił ziemię. Parkan z nieokorowanych żerdzi uginał się pod naporem krzewów głogu, dzikiej róży, tarniny i ałyczy.

Helenie zupełnie to nie przeszkadzało, i tak nie miała żyłki ogrodniczej.

– Wystarczy, mój drogi, że wokół werandy pojawią się pnące róże i pachnący groszek, reszta należy do ciebie – oznajmiła. – A, i jeszcze nasturcje.

Profesor z radością oddał ten dziki zakątek we władanie pszczół, psa Łatki i gołębia Zachariasza. Ule były stare, ale porządne, z mocnej dębowej klepki, gdyż dębów w okolicy nie brakowało; tutaj nie tylko drogi do nieistniejących już dworów, ale nawet szosy wyznaczały szpalery tych szlachetnych drzew. Gołębnik, prawie gotowy, był sporych rozmiarów; Profesor zamierzał w krótkim czasie zadbać o towarzystwo dla Zachariasza. Co do Łatki, to zamiast psiej budy, wolał legowisko pod werandą. Było ciepłe, bezpieczne i blisko pana, którego na krok nie odstępował.

Tak, marzenia się spełniają.

Jaka tu cisza. Tak jakby cały zgiełk cywilizacji rozpłynął się w niebycie. W jego miejsce pojawiły się harmonia, śpiew ptaków, szum wiatru. Muzyka pszczół.

Pszczoły. Helena dobrze wiedziała, co robi. Gdy Franciszek wracał z Francji, wyjechała po niego na dworzec do Olsztyna. Ledwie wysiadł z pociągu, oszołomiony długą podróżą i onieśmielony spotkaniem, zaraz po przywitaniu powiedziała:

– W moim ogrodzie jest stara pasieka, tylko brakuje roju. Kiedyś myślałam, że na starość rozpoczniemy ze Stefanem produkcję miodów. Cóż, człowiek snuje plany, a przeznaczenie i tak plącze nitki, jak mu się podoba. Najpierw był Stefan, a nie było domu, potem był już tylko dom... Ale pasieka jest, i wciąż czeka.

 

Cisza. I nareszcie spokój. Ciekawe, że ludzie wiecznie szukają spokoju. Nie widzą, jak bardzo jest to męczące i bezowocne? Spokoju się nie szuka, spokój się znajduje, bezwiednie i bez wysiłku. Przynajmniej tak było w jego przypadku. Najpierw przez tyle lat nic, tylko pustka i melancholia, praca w dalekiej Warszawie, a tutaj chora matka – synowski obowiązek i przyczyna wiecznego rozdarcia. I teraz nagle – jest. Spokój. Pojawił się wraz z tą piękną, dojrzałą kobietą, która nieoczekiwanie zaprosiła go do swojego życia.

Gdzieś za płotem rozległ się śmiech i uderzenie piłki o ścianę garażu. To dzieci nowych gospodarzy wybiegły bawić się na podwórku. Szkoda, że Kiessling zdecydował się na sprzedaż rodzinnego domu. W jego sytuacji było to całkowicie zrozumiałe, ale jednak – szkoda.

Profesor spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Helena przykazała mu, żeby się nie spóźnił. Dobrze, że sobie przypomniał o spotkaniu w starym przedszkolu. Pewnie wszyscy są już na miejscu.

Franciszek Górczyński sięgnął po kapelusz. Łatka zerwał się na równe nogi i z głośnym ujadaniem popędził do furtki.

 

2.

 

Maya przyjechała z Warszawy koło południa. Nigdy wcześniej tu nie była, ale dzięki mapce narysowanej przez Łukasza trafiła jak po sznurku. Szef wprawdzie narzekał, że redakcja bez niej sobie nie poradzi, ale w końcu dał się przekonać – taki ślub jak Rity i Staszka nie zdarza się co dzień. Maya nie wyjaśniła, co rozumie przez „taki", ani nie wspomniała, że miejsce, gdzie ślub miał się odbyć, było równie niecodzienne, co sama ceremonia.

Dom dziadków Łukasza ze strony ojca, Jana i Salomei Kawków, okazał się znacznie większy, niż go sobie wyobrażała. Typowy mazurski dom z nietynkowanej cegły, o wąskich, wysokich oknach od frontu, z obszerną zagraconą werandą od tyłu. Na lewo od wejścia znajdowały się przestronna kuchnia z piecem kaflowym pod bielonym okapem oraz jadalnia z wyjściem do ogrodu, a na prawo sypialnia i tak zwane biuro dziadka, gdzie oprócz regałów wypełnionych książkami i starych roczników gazet, przewiązanych sznurkiem i zalegających na podłodze, mieściło się jeszcze tylko staromodne biurko. Było sporych rozmiarów, dębowe, z dwoma kolumnami szuflad i blatem, którego część przeznaczoną do pisania pokrywało wypłowiałe i powygryzane przez mole czarne sukno. Stał na nim teraz laptop Łukasza, obok leżały notatki do doktoratu. Nuty. Futerał z jego klarnetem.

Ku radości Mai, dzięki Łukaszowi dom nabrał cech pracowni artysty – sielskiej odskoczni od życia w stolicy. Pustelnia, pomyślała, ale mimo wszystko nieźle. Sama lubiła wielkomiejskie wygody, tłum, szum i pośpiech. Nigdy nie kryła, że nie jest przygotowana na surowe warunki, choćby tylko na czas urlopu. Z przyjemnością wzięła prysznic w odremontowanej łazience, urządzonej na wzór szwedzkiej sauny, a potem napiła się mocnej kawy z ekspresu.

Całe popołudnie spędzili z Łukaszem w starym przedszkolu, pomagając Marietcie w dekorowaniu sali i ogrodu. W przyległym parku, w naturalnej altanie z siedmiu lip, urządzili kaplicę, gdzie para młoda miała złożyć przysięgę. Wszyscy byli zgodni, że to najodpowiedniejsze miejsce na ceremoniał zaślubin. Helena przekonała do pomysłu proboszcza z Dąbrówki i załatwiła potrzebne formalności, a także zajęła się cateringiem, który w Ołowniku ograniczał się do zamówienia potraw i weselnego tortu u miejscowych gospodyń.

Marietta Wachowicz, która w ich zespole, oprócz grania na scenie, zajmowała się scenografią i projektowaniem kostiumów, przez cały poprzedni dzień przygotowywała lampiony i girlandy do ogrodu, bukiety polnych kwiatów na weselne stoły oraz transparent „Wiwat Młoda Para" nad bramę wjazdową. Na moment Mariettę ogarnął smutek, że to nie jej wesele, ale zaraz z wrodzoną pogodą ducha pomyślała, iż taka uroczystość sprzyja oświadczynom. Stefan jest właściwie gotowy, potrzeba mu tylko delikatnej sugestii...

 

Gdy wszystko było gotowe, Maya i Łukasz wrócili na chwilę do domu, żeby odpocząć i przebrać się na wieczór. Łukasz wybrał okrężną drogę przez wieś.

Chciał pokazać Mai jaz, gdzie jego dziadek na życzenie właściciela tutejszego majątku, grafa von Sandena, zbudował elektrownię wodną, a po latach, wraz z grupą inżyniera Daniela, usuwał wojenne zniszczenia. Elektrownia zaopatrywała w prąd całą okolicę, dopóki w połowie lat dziewięćdziesiątych nie została zamknięta i sprzedana, a następnie w krótkim czasie zdewastowana i ograbiona. Dach się zapadł, powybijane szyby w oknach przywodziły na myśl ślepe oczodoły. Wewnątrz na posadzce stały kałuże rdzawej wody; w nagich murach wszechobecna wilgoć dokonywała dzieła zniszczenia. Mimo to zachowane gzymsy i pilastry oraz trzy owalne okienka w ścianie szczytowej nadal nadawały budynkowi matematyczny porządek proporcji i symetrii. W każdym szczególe nadal widać było solidną robotę budowniczego, który myślał nie tylko o funkcji, ale i o estetyce.

Stanęli na kładce nad jazem. W dole Węgorapa przelewała się z głośnym szumem, tworząc na zielonkawej powierzchni białe zakola piany.

– To tutaj – powiedział Łukasz.

Maya przeciągnęła się.

– Leniwie na tym twoim końcu świata – powiedziała. – Woda płynie tu szybciej niż czas.

Łukasz obejrzał się na zdewastowany budynek. W biurku dziadka znalazł stare rysunki techniczne. Przez krótki moment rozważał nawet, czy by tej elektrowni nie kupić, ale szczęśliwie nic z tego nie wyszło. Przynajmniej Maya uważała, że szczęśliwie. Do remontu takiego obiektu potrzeba fachowej – wiedzy i dużych kredytów, a nie zapału muzyka marzyciela, który nagle zapragnął uciec na koniec świata.

Chwilowo Łukasz postanowił nie szukać innej okazji, tylko wrócić do pisania doktoratu. Zarzekał się jednak, że kiedyś kupi jakiś stary młyn albo wiatrak i doprowadzi go do dawnej świetności.

 

Maya wyszła na ganek. Była w długiej wieczorowej sukni, na ramiona zarzuciła jedwabny szal, na wypadek gdyby noc okazała się chłodna. Wzięła kubek z rąk Łukasza i dopiła ostatni łyk chłodnej kawy.

– Chodź, pokażę ci sad – powiedział Łukasz.

Sad znajdował się na łagodnym zboczu za domem.

Stare pogięte drzewa, prześwietlone słońcem pełnego lata, nurzały się w wysokich trawach. Na szczycie wzniesienia, między dwiema jabłoniami, stało wyplatane krzesło.

Spojrzeli w tamtą stronę oboje jednocześnie. Łukasz objął Mayę ramieniem. Poddała się miękko, bez oporu.

– To stamtąd zawsze z tobą rozmawiałem – wymruczał w jej włosy. – Tylko tam jest zasięg.

Maya uśmiechnęła się nieznacznie. Pomyślała: dobre miejsce na hamak. Albo – by postawić tam kołyskę. Jednak nie powiedziała tego głośno. Jeszcze zdąży. Poczuła zapach traw, ziół i dojrzałych owoców. Był uderzająco mocny i wyrazisty. Dotknęła uginającej się pod ciężarem owoców gałęzi nad głową.

– Nareszcie rozumiem, dlaczego tak często wspominałeś o jabłkach.

Łukasz zmieszał się.

– Temat zastępczy – mruknął. – Ratował sytuację. Ale teraz...

Rok temu życie Łukasza utraciło sens. Muzyka, doktorat, Maya, ich wspólne plany i wspólny dom – wydawało się, że ma wszystko, ale tylko pozornie. W rzeczywistości nie miał nic, ponieważ nic nie czuł. Dopiero kiedy wyjechał wraz z zespołem Heleny Rachoń i zdawało się, że naprawdę utracił wszystko, dopiero wtedy, bardzo powoli, zaczął wracać „znikąd". To była najważniejsza rzecz, jakiej się dowiedział podczas terapii u doktora Orlicza: z depresji wychodzi się właśnie tak, krok za krokiem, dzień po dniu. Nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że wydarzenia spadają na nas niczym grom. Albo gdy myślimy, że nic się nie dzieje.

Chińskie przysłowie powiada: skup się na chwili obecnej, ponieważ tylko wtedy żyjesz. Po powrocie z Pampeluny do Ołownika Łukasz napisał do Mai: „Nareszcie zrozumiałem, co miałaś na myśli. Tak, odłamki przeszłości i plany na przyszłość, złe wspomnienia i dobre przeczucia istnieją tylko w nas, i tylko jeśli im na to pozwolimy. Ale może oznacza to również, że nie musimy nic planować na jutro? Czuję, że tyle potrafię: być z tobą teraz, zawsze teraz".

 

3.

 

Staszek skręcił z głównej szosy, przejechał jeszcze kilkaset metrów ubitym traktem wzdłuż porośniętego olszyną i wierzbami brzegu rzeki, następnie drogą przez las, łąkę i park i po chwili zatrzymał się przed bramą. Od wiosennych warsztatów w starym przedszkolu minęło kilka miesięcy, ale drogi nie zapomniał. Jedyna różnica to gąszcz przysypanej kurzem zieleni, której wczesną wiosną jeszcze nie było.

Jazda przez całą Polskę była spokojna, tyle że długa – ze względu na Ritę rozłożyli ją na dwa dni, z noclegiem w Łowiczu, u znajomych Staszka. Planując trasę, Staszek wybrał boczne drogi, żeby było ciekawiej. Krajobraz przepływał łagodnie przed oczami, pozwalając skoncentrować myśli na wydarzeniu, które czekało ich u celu.

Ostatnie dwa miesiące spędzili w Jabłonce na Orawie, dokąd Staszek przywiózł Ritę prosto ze szpitala we Fryburgu. Cała jego rodzina natychmiast zaangażowała się w opiekę nad dziewczyną. Opieka polegała głównie na dokarmianiu; ciotki i kuzynki stwierdziły, że „u tych Niemców" każdy by zmarniał, a co dopiero taka chudzina jak Rita. Nie pojmowały, że ktoś może być po prostu szczupły z natury.

Z dnia na dzień Rita czuła się zdrowsza i silniejsza. Bóle głowy całkowicie ustały, przestała jej dokuczać bezsenność. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć lekarzom, że operacja się powiodła, byłaby naprawdę szczęśliwa.

Od wyjazdu, w końcu kwietnia, nie była w domu. Zresztą... Co to jest dom? Gdzie? Do tej pory były to po prostu cztery ściany i dach nad głową. Miejsce, gdzie mogła przeczekać noc i niepogodę i ukryć się przed ojcem. Dopiero przebywając z rodziną Staszka, Rita przyłapała się na myśli, że dom to miejsce, gdzie człowiek chce przeżyć całe życie. Niby niewiele, ale dla niej było to wielkie odkrycie.

 

Staszek wyłączył silnik i spojrzał na Ritę. Spała spokojnie. Pomyślał, że nie będzie jej budził. Dopiero piąta, jeszcze zdążą się ze wszystkimi przywitać, a potem przygotować do ceremonii.

Odchylił głowę na oparcie fotela i zamknął oczy.

Gdy w połowie kwietnia zgłosił się do zespołu, zrobił to dlatego, że chciał zobaczyć kawałek świata. Tylko tyle. Kto by się spodziewał, że w ciągu tygodniowej podróży tak wiele może się wydarzyć. A potem tak wiele zmienić.

Sięgnął do kieszeni, żeby po raz setny sprawdzić, czy nie zapomniał o obrączkach. Nie zapomniał.

 

4.

 

Stare przedszkole mieściło się w dawnym domu zarządcy jednego z folwarków w majątku von Sandenów. We wsi nazywano je starym nie tylko dlatego, że dom zbudowano przed wojną, ale również dlatego, że przedszkole kilka lat temu przeniesiono do nowego i bardziej nowoczesnego budynku w samym Ołowniku. Dom zarządcy zamknięto i, trzeba przyznać, zabezpieczono na tyle skutecznie, że nie uległ dewastacji, tak jak elektrownia wodna na Węgorapie. Tutaj czas się zatrzymał, zachowując ślady dawnych bywalców, tylko kurz pokrywał coraz grubszą warstwą wyblakłe dziecięce malunki i olejne lamperie na ścianach, drewniane podłogi w kolorze orzecha jasnego, łuszczącą się farbę stolarki okiennej. W kuchni, na węglowym piecu wciąż jeszcze stały emaliowane kotły i żeliwne patelnie. W łazience rząd umywalek, umocowanych na wysokości kolan dorosłego człowieka, przypominał o małych użytkownikach.

W pokojach na parterze paliły się wszystkie światła. Takiego gwaru i ścisku jeszcze tu nie widzieli. Sala, która zwykle podczas prób ich nielicznego zespołu wydawała się przestronna i zimna, teraz pękała w szwach. Na stołach, przykrytych białymi obrusami, stały półmiski z przekąskami, kosze jabłek, gruszek i śliwek na przemian z bukietami polnych kwiatów i weselnych wiązanek.

Muzykanci przygrywali na góralską nutę; Staszek ściągnął ich aż z Orawy. Kiedyś i on z nimi grywał po weselach, dopóki wuj Wendelin nie wysłał go w świat. Jako pan młody Staszek wystąpił w stroju orawskim, który odziedziczył po ojcu: portki z grubego sukna, z naszywanymi parzenicami z czarnej tasiemki, biała koszula, szeroka, zapinana na klamrę pod szyją, i skórzany pas na trzy klamerki. Do tego tak zwany prucnik, czyli czarna kamizela z metalowymi guzikami i czerwonymi pomponami wzdłuż zapięcia, a na wierzch brązowa cucha. I jeszcze kierpce wiązane wokół łydek rzemieniami i płytki filcowy kapelusz z orlim piórem i główką otoczoną paskiem ż naszytymi muszelkami kauri – ślad po zbójnickich wędrówkach aż nad południowe morza.

„Góry z dolinami, cni mi się za wami, bo ja od malućka naucony z wami... " – zaintonował Staszek.

Dobrze mu się śpiewało. Zrobił tak jak zawsze: po przygrywce najpierw wyprowadził solowy zaśpiew, ale zaraz zmienił trop i w cichszej powtórce refrenu przeszedł w drugi głos. Długość frazy podpowiadał mu zapamiętany odgłos górskiego echa.

 

5.

 

Łukasz Kawka wyszedł na zewnątrz, żeby ochłonąć. Przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona. Przez ostatnią godzinę grał na swoim klarnecie ze Staszkowymi muzykantami, a goście weselni tańczyli, aż kurz się wzbijał z podłogi. Chwilę czekał jeszcze w drzwiach z nadzieją, że Maya da się namówić na spacer, ale ona rozmawiała właśnie z Leną i widać było, że się nie nudzą. W końcu ruszył samotnie w stronę oczka wodnego, ukrytego w zagłębieniu terenu w odległym kącie parku.

Po upalnym dniu zapadła noc parna i bezwietrzna; lato tego roku było wyjątkowo pogodne. Lampiony wydobywały z mroku fragmenty pni, węzły konarów, rysunek liści. Nocą park wydawał się znacznie większy niż za dnia, może dlatego że jego granice ginęły w mroku. Muzyki prawie nie było tu słychać, głos miały tylko żaby i cykady.

Łukasz potknął się o szyszkę. Nagłym poruszeniem wystraszył jakiegoś ptaka, czarny kontur oderwał się od lipowej korony, ledwie widoczny na tle bezgwiezdnego nieba.

Wrona? Gawron?

Uśmiechnął się w duchu. W ostatnim czasie poznał nazwy wielu ptaków, ale w jego towarzystwie wszyscy i tak dla żartu powiedzieliby, że to kawka.

Ptak przeleciał mu nad głową, trzepocząc skrzydłami. Z gładkiego lustra stawu wyskoczyła ryba, ciągnąc za sobą ogon połyskliwych kropli.

Maya miała rację: rzeczywiście, tak spokojnie jest chyba tylko na końcu świata. Żaden zamęt tu nie dociera. Ale na końcu świata też jest świat, pomyślał zaraz przekornie z tym jakimś nowym i przyjemnym uczuciem spokoju. Powoli dojrzewał do tego, żeby niczemu się nie dziwić. Ani nigdzie się nie spieszyć. Jeszcze tylko nie rozwiązał kwestii wybaczenia, jednak to najwyraźniej wymagało więcej czasu niż kilka miesięcy.

Z rękami w kieszeniach, wolnym krokiem zawrócił do rozświetlonego budynku. Nie przypuszczał, że kiedyś jeszcze wróci do Ołownika. Musiał przejechać szmat Europy, żeby się przekonać, gdzie jest jego miejsce.

 

6.

 

Marietta rozejrzała się po sali z satysfakcją scenografa. Nie umawiając się, dziewczyny z zespołu na przyjęcie weselne ubrały się w stroje, które trzy miesiące temu przygotowała dla nich na festiwal. Spódnice z grubego lnu były suto marszczone, sznury jaskrawych korali z prywatnej kolekcji Marietty odcinały się na tle bluzek z czarnego trykotu, co wyglądało niby ludowo, ale zarazem nowocześnie. Było w tym zestawieniu coś ze śmiałego projektu haute couture. Pomysłowość i konsekwencja, bez uciekania się do zbędnych ozdób znaczą w zawodzie projektanta bardzo wiele. I odwaga. Marietta zawsze tak myślała, a teraz miała tego widoczny dowód. Za modą się nie podąża, modę się tworzy.

– Udało się! – powiedziała, odwracając się do Stefana, który siedział obok niej na ławie. – Tym razem wszystko wypadło świetnie, prawda?

Umilkła zmieszana, z nadzieją, że nie zwrócił uwagi na to jej „tym razem". Przez całą drogę do Pampeluny Stefan stale się denerwował, że coś jest „nie tak jak należy". Wciąż im przypominał, że na scenie od amatorów wymaga się profesjonalizmu. Jakby sami tego nie wiedzieli.

Z powodu tych strojów chyba już trzeciego dnia podróży, w Berlinie, doszło między nimi do ostrego spięcia. Marietta postanowiła sobie wtedy w duchu, że więcej się do niego nie odezwie. Inna sprawa, że szybko mu wybaczyła. Ludzie różnie radzą sobie z bólem, chorobą, kłopotami, trzeba to zrozumieć. Jedni się zatną i nic nie powiedzą, a inni będą się awanturować o byle drobiazg, żeby rozładować stres. Dlatego przyszła do niego do pokoju. Ale to było potem, już we Francji, kiedy zorientowała się, że między Stefanem a Heleną wszystko skończone.

Spojrzała na niego ukradkiem. Nie zareagował na jej słowa. Może faktycznie nie pamiętał, co mu nagadała tamtej nocy, a może tylko udawał. Siedział teraz obok niej, tak jak lubił najbardziej, blisko, bardzo blisko. Tak, żeby czuć ciepło jej ciała.

 

7.

 

Na parkiecie kręciło się kilka par.

Helena Rachoń-Górczyńska, w długiej sukni w duże czerwone kwiaty i miniaturowym słomkowym kapelusiku z woalką, przypiętym na bakier nad czołem, podchodziła kolejno do gości, by zamienić kilka słów, podzięko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin