Rodziewiczowna Maria - Jazon Bobrowski.pdf

(634 KB) Pobierz
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
J AZON B OBROWSKI
P ODSTAWY NINIEJSZEJ EDYCJI : N OWELE — S. L EWENTAL ,
W ARSZAWA , 1890
„R YNGRAF ( W TOMIE : S TRASZNY DZIADUNIO . R YNGRAF . P OZNAŃ ,
W YDAWNICTWO P OLSKIE , 1931)
1
J AZON B OBROWSKI
Über allen Gipfeln ist Ruh!
Goethe
Sukcesja! O słodki wyraz! Ideał marnotrawców i
próżniaków, smaczny kąsek dla wierzycieli i urzędników,
marzenie ludzi zdolnych i ambitnych, literatów pragnących
zostać redaktorami dziennika, bankrutów i nędzarzy.
Tak, każdy z nich byłby upojony radością po otrzymaniu
telegramu o zgodnie starej ciotki lub bezdzietnego stryja,
snułby najzuchwalsze projekta, a w każdym razie nie
miałby tak znudzonej i obojętnej miny, z jaką pan Ksawery
Bobrowski czytał pewnego letniego wieczora list
zwiastujący mu o śmierci panny Heleny Bobrowskiej,
dziewicy pięćdziesięcioletniej, rodzonej siostry jego ojca,
po której pozostałe ruchomości i nieruchomości do niego
wedle prawa należą.
Zachodzące słońce wdzierało się przez otwarte okna
domu i oświecało, jaskrawo, ciemną ogorzałą twarz
właściciela i ubogą, pustą wielką izbę.
Był to człowiek młody jeszcze, znać zmęczony upałem,
pracą, troską gospodarczą czy życiem. Oczy jego ciemne
spod szerokiego czoła przebiegały machinalnie papier, rysy
miały wyraz przykrości.
Na co mu ten spadek? Czy miał sumiennie prawo do
niego, on, co swej ciotki nie znał, nie odwiedzał? Może
odbierał go komuś, co ją kochał, osładzał jej starość, co dla
niej pracował?
Rzadką może była ta delikatność, lecz pan Ksawery był
2
tak niepodobny do swych rówieśników! Syn utracjusza, a
kochał pracę i od lat najmłodszych, w pocie czoła, sam
zdobywał naukę i chleb. Przykład ojca, kolegów, życie w
stolicy, młodość, nic go nie zbiło z raz powziętej drogi,
szedł wciąż naprzód z jakimś cichym, kamiennym uporem,
dopóki nie dobrnął do celu. Zdał egzamin na adwokata,
znalazł klientów, sprawy. Odetchnął, zapomniał w krótkim
czasie o niedostatku i trudach. Życie uśmiechnęło mu się na
małą, krótką chwilkę; młodość upomniała się o swe prawa
— był szczęśliwy.
I znowu zgasło wszystko, jak spadająca gwiazda. Ojciec
mu umarł zostawiając mnóstwo długów, procesów,
największy bezład w rachunkach, chaos interesów, wśród
którego Ksawery rzucał się jak ryba w sieci, aż w końcu z
dóbr został mu jeden folwark, gniazdo rodzinne, okruchy
magnackiego mienia.
I na tym zostały długi, i to mu radzono sprzedać.
Zmilczał; lecz po niejakim czasie zwinął swe bagaże i
wyjechał z miasta do tego szmatu rodzinnej ziemi, który
mu obowiązek kazał ratować dla idei narodowej, ratować
choćby kosztem własnych upodobań, kariery i szczęścia.
Milczał żegnając stolicę i życie swe dawne, milczał też,
stanąwszy na dziedzińcu Wysokiej Woli; lecz od tej chwili
nic nie zostało mu z optymizmu młodości: sponurzał,
zdziczał, nie uśmiechnął się nigdy.
W Wysokiej Woli znalazł dwa koty, bociana, parę
jaskółczych lepianek i miriady myszy a szczurów
rozwielmożnionych w mieszkalnym domu. Budynki nie
miały strzech, płoty popalone ze szczętem, narzędzia
gospodarcze, okna, nawet drzewa w sadzie pokradli
sąsiedni chłopi. Woda nawet powysychała w studniach.
Odtąd minęło lat ośm i nikt by nie poznał owej rudery.
3
Jakby cudem zjawiły się wysokie słomiane dachy i pługi na
zachwaszczonych ugorach, i kosy znów dzwoniły po
łąkach, i pieśń żniwiarzy niósł wiatr od łanów zbóż.
Podwórzec zarósł, zaszumiał, bocian klekotał na pełnej
stodole, jaskółki świergotały radośnie, nawet szczury
uznały nowego, godniej—szego nad nie pana i
wywędrowały z domu.
Tak, był to cud pracy jednego człowieka. W kraju
naszym, tak nawykłym do ruiny i licytacji, ludziska z jakąś
czcią zabobonną patrzali na ten fenomen samodzielnego
dźwignięcia się z upadku. Przed panem Ksawerym chylono
czoła, proszono o radę w każdej kwestii, noszono go na
rękach prawie.
On szedł naprzód z żelazną wytrwałością. Z miastowca
nie zostało w nim i wspomnienia: odzież nosił
samodziałową, strawę jadł czeladną, ręce nierzadko
chwytały kosę lub pług; a gdy mu czasem zamajaczą! obraz
przeszłości, to uciekał odeń jak od pokusy, w pole lub do
książek.
Lokaj, Mazur, zbytek stolicy, i stara baba, zarazem
ochmistrzyni, kucharka i praczka całego dworu, oto było
towarzystwo, które zastawał po mozolnej dziennej pracy na
progu domostwa.
Miał jeszcze psa, Oresta, i ulubioną klacz, Brawurę,
którą Mazur uparcie nazywał „Farfurą”, i tak żył
zasklepiony, jak muszka, bojąc się wyjrzeć za granicę
powiatowego miasteczka, żeby go nie napadła nostalgia za
zerwaną przeszłością i nie kazała mu zapomnieć o
obowiązkach.
Łatwo sobie wystawić jego uczucie niechęci wobec
perspektywy podróży dalekiej, nudnej, w jakąś zapadłą
okolicę wołyńskiego Polesia, w czasie właśnie kosawicy,
4
po spadek starej ciotki składający się zapewne ze starych,
wyszłych z mody sukien, kota czy pudla faworyta,
kapryśnej sługi, srebrnej tabakierki i odwiecznych
modlitewników. Nigdy nie słyszał, by stara panna
posiadała coś więcej.
Co się zaś tyczy domu, ogrodu, słowem nieruchomości,
była to zapewne rudera na wydmie, zupełnie mu
bezpożyteczna, a nawet kłopotliwa, o dwadzieścia mil od
majątku, w okolicy, gdzie brak nabywców i kapitału.
To coraz smutniejsze rozmyślanie pańskie przerwał
Mazur Walek wnosząc jakiś preparat kucharki, zaprawny
cebulą i tłustością, mieszaninę kartofli i grochu, bez nazwy
w sztuce kulinarnej.
Pan Ksawery złożył list, zapalił zagasłe cygaro,
dowodzące swym kształtem, że Hawanny nie widziało
nigdy, i rzekł krótko, zwracając się do swego factotum:
— Walek, jadę jutro na parę tygodni. Ton był
rozpaczliwej determinacji.
Ospowata, opalona na brąz twarz Mazura rozszerzyła się
bezmiernym zdziwieniem.
— Dlaboga, a to gdzie? — spytał.
— Gdzie? Czekaj — rzucił okiem raz jeszcze na list —
do „Dworzyszcza”.
— Eee! a gdzie też to?
— Nie wiem. Podobno na Wołyniu.
— Jakże pan trafi, kaj pan nie wie? A po drugie, jakże
pan odjedzie, kaj nam żniwo za pasem?
— A ty?
— Aha, ja! Ta ja se zostanę. A czymże pan pojedzie?
— Ano, końmi i węgierskim wózkiem.
— Ech, to chyba Farfurą, bo juści koni od brony brać nie
wypada.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin