Chłędowski Kazimierz - SKRUPUŁY.doc

(502 KB) Pobierz

Chłędowski Kazimierz

SKRUPUŁY

 

 

W nowej operze.

W trzy czy cztery tygodnie po otwar­ciu nowej opery w Wiedniu, siedziało w loży parterowej pod nr. 6 towarzystwo z czterech składające się osób.

Na przodzię po prawej stronie wygo­dnie rozłożył się wysoki młody człowiek, bardzo przystojnych rysów twarzy, sta­rannie ubrany, według najświeższej mody: długie wykładane kołnierze podnosiły pe­wną nonchaiance z jaką nasz dandy zwie­sił pięknie uczesaną głowę, a ręka wsparta na pąsowym aksamicie, zdawała się da­wać świadectwo, źe to człowiek co żył dużo i dobrze.

Ręka to była długa, wychudła, wy­pieszczona, paznokcie starannie wytarte proszkiem, aby miały mocny połysk, ca­

łość była oprawiona w mankiet śnieżnój białości, skromnie spięty żelazną pod­kową.

Naprzeciwko siedziała może już czter­dziestoletnia, ale dobrze jeszcze wyglą­dająca kobieta, patrząca się wiecuj na swego towarzysza, aniżeli na scenę, w chwili zaś kiedy baletniczki dawały się bardzo wiele domyślać— nasza pani rzu­cała znaczące spojrzenie na swego towa­rzysza, podsuwając nieco naprzód swój elegancki bucik.

W takich chwilach młody człowiek jak gdyby przypominał sobie o swoich obo­wiązkach, coprędzój odpowiadał także bu­tem, popatrzył na zegarek, powiedział:

              Jeszcze godzinę... i dalćj zapadał w półsennosc.

Był to pan Konstanty Grodzki z księ­stwa, człowiek niewiadomego majątku i niewiadomego utrzymania, należący do tych figur wielkomiejskich, które nie sie­ją, nie orzą i nie piszą, a przecież utrzy­mują się w dość wysokich sferach towa­rzyskich y bywają w teatrze i u Dauma, kupują surduty u Franka i mają niezli­czoną ilość znajomości.

Jego towarzyszkę mamy zaszczyt przed­stawić jako panią baronową Malwinę von

der Waldersee, bogatą wdowę po rotmi­strzu od ułanów.

W gabineciku umieszczonym za lożą w tćj samćj chwili był podobny obrazek, tylko w innym guście.

Na kanapie umieszczonej za portjerą . siedziała 30-letnia mężatka, pani Eliza Frankini, żona przedsiębiorcy od kolei z domu Polka, i młodziutki dwudziestodwu­letni pan Tadeusz Bylsld, słuchacz praw na uniwersytecie wiedeńskim.

Pani Frankini nie należała wprawdzie do piękności pierwszego rzędu, ale w ka­żdym razie była bardzo przystojną ko­bietą. Smukła, wysoka, oko czarne, na­miętne, włosy również czarne z nadzwy­czajnie mocnym połyskiem, nos duży ale kształtny, tworzący prawie prostą linję z czołem, usta tylko szerokie.

Pan Tadeusz był wzorem przystojnego zdrowego młodzieńca. Wysoki blondyn z niebieskićm okiem i twarzą zdradzają­cą wiele bystrościa zarazem szczerości i otwartości.

Pani Frankini widocznie zagięła parol na młodego człowieka.

              I cóż? jakże się panu “Sardanapala podoba — pytała pani Eliza.

              Dosyć, dosyć!., tylko zanadto świa*

l*

tła, oczy bolą.

              A jakże się podobała scena, gdzie się niewolnice w Tygrze kapały?... to trochę niebezpieczne dla takich młodych ludzi jak pan; gdybym była pamiętała

o              tćj scenie , * nie byłabym pana do loży prosiła. Ale prawda, płonna obawa, pa­nowie lekcje bierzecie tam... tam... na czwartym piętrze.

              Czy pani i o mnie tak źle sadzisz?

              Jeszcze nie wiem, jak sadzić — filuternie dodała pani Eliza, podając rącz­kę do pocałowania panu Tadeuszowi, któ­ry z całym młodzieńczym ferworem rzu­cił się na pulchniutką, wyperfuinowaną rączkę, tak — źe aż słychać było cmo­knięcie...

              Sza... sza... cicho panie Tadeuszu— przestrzegła stłumionym głosem pani Eli­za — któż widział tak głośno!.. Sły­szysz pan!... słyszysz! tam teraz grają marsz bachantek, idź się pan popatrzeć, to bardzo ładne, one udają szereg koni kłusem wbiegających, nóżkami pięknie przebierają: hop... hop... hop... hop...

Do ostatnich wyrazów dodała pani Eliza mały akompanjament swoją nóżką, która tym razem wyglądnęła na świat powyżej bucika...

              Mnie tutaj tak dobrze... zresztą ja i tutaj słyszę muzykę...

              Ale... ale... tam teraz.tańczy pan­na Salvioni... nieprawdaż, źe ona bar­dzo zgrabna... poczekaj pan, może tędy zobaczymy...

To mówiąc, przechyliła się pani Eliza cokolwiek ku portjerze udając, że tam­tędy coś widzi na scenę, chociaż dobrze wiedziała, źe z gabinetu na scenę nic nie widać...

              Patrz się pan... patrz... tutaj, gdzie ja jestem... bliżej... bliżej...

Nareszcie tak się blisko zrobiło, źe był pierwszy, gorący... całus...

Po całusie, który się naturalnie kilka razy powtórzył, zdawała się pani Eliza niby pomięszana, że tak daleko dopuści­ła, westchnęła głęboko, przetarła z pe­wną emfazą czoło ręką i wyszła naprzód do loży, dając znak Tadeuszowi, źe już czas pokazać się państwu, co w loży siedzieli.

Pani Waldersec była dyskretną... ona ze swym towarzyszem była już po skoń­czonej komedji i ‘wiedziała dobrze, źe w gabineciku odgrywa się akt przedostatni... Towarzystwo też na froncie nie zdawało się być bynajmniej zdziwionćm wejściem

towarzystwa z gabinetu, pomimo, źe pan Tadeusz nie umiał jeszcze ukrywać pier­wszych całusów...

              Szkoda, żeście nie widzieli przedo­statniej odsłony, odezwała się pierwsza pani baronowa. Sardanapal miał wcale do­bry gust, Salvioni ślicznie tańczyła...

              Dzisiaj szło wyźój jak zwykle, c/o- dał ze znajomością rzeczy p. Konstanty.

              Ach, ja już tyle razy widziałam Sar- danapala, mnie to już znudziło, odpowie­działa pani Eliza, pana Tadeusza nama­wiałam wprawdzie, żeby wyszedł z ukry­cia, ale wymawiał się, że go oczy bolą, nie może długo patrzeć na migające się kolorowe światło.

              Tak jest, tak jest, mnie bardzo o- czy bolą... odpowiedział Tadeusz.

              Zresztą myśmy się tam nie źle ba­wili, chciałam wydobyć z pana Tadeusza grzeszki wiedeńskie, sięgałam aż czwar­tego piętra, chciałam się przecież czego dowiedzieć, ale widać, źe ma doskona­łego metra w panu Konstantym i że się nie tak łatwo z czem wyda.

              Pani tak łaskawa dawać mi Kon­stantego za metra? zapytał trochę z prze­kąsem Tadeusz.

              Drugiego człowieka, coby tak znał

życie wiedeńskie jak pan Konstanty, nie łatwo pan znajdziesz. W dobrej wierze dodała pani Waldersee.

—• Najzupełniej jestem o tem przeko­nany. Niechaj panie raczą spojrzeć na scenę, jaka tera-zs piękna grupa.

Po chwilce kortyna zapadła, towarzy­stwo się z miejsc poruszyło, a pan Grodz­ki nieznacznie wysunął się i poszedł do “foyer“, aby admirować ładną dziewczy­nę co sprzedaje cukry.

W loży tymczasem zaczęły się obser­wacje teatralnego towarzystwa, obydwie panie rozciągnęły szkła i egzaminowały po kolei znajome i nieznane twarze.

              W czwartym rzędzie krzeseł na pra­wo, sie'dzi dawny twój adorator Malwino, pan porucznik Tritze, patrz, zwraca się tutaj, lornetuje cię.

              Tempi passati—moja kochana.

              Kto to siedzi na pierwszem piętrze, obok dworskiej loży, panie Tadeuszu?

              Księstwo Hohenlohe.

              Uważasz Malwino, jak księżna skro­mnie zaczesana. '

              Przesada skromności.

              Przypatrz się przypatrz, co pani Rotszyld ma na głowie... co to? brylan­ty czy ametysty?., panie Tadeuszu przy­

patrz się pan, pan masz dobre oczy. —

              Brylanty... brylanty... przecież tyle ognia...

              Panie Tadeuszu, panie Tadeuszu, coś tutaj jest, co pana będzie bardzo cieszyć... czyż pan jeszcze nie przeczu­łeś, źc panna Julja Pnicwska jest tutaj; przypatrz się pan dobrze, na pierwszóm piętrze naprzeciwko nas, w niebieskiej sukni, biała kamelja -we włosach... bar­dzo poetycznie... bardzo poetycznie...

Tadeusz wzdrygnął się cokolwiek na wspomnienie nazwiska panny Julji i za­miast wychylić się z loży, aby ją lepiej zobaczyć, wsunął się głębiej, widocznie w myśli, żeby nie być spostrzeżonym. Eliza to uważała i przygryzła wargi...

              Pan się obawiasz panny Julji... jaki pan nieśmiały... zakryję pana, żeby jej oczko przypadkiem tutaj nie zajrzało...

Znów zadzwoniono, pan Konstanty po­wrócił, towarzystwo zasiadło swoje miej­sca i gdyby nie lokaj z lodami, który przyszedł z polecenia pana Konstantego, toby nikt nie był przerwał milczenia; pani Eliza jakoś osowiała, pan Tadeusz się zamyślił, pani Malwina pilnie się przy­patrywała, jak Sardanapal pali się na glosie, wraz ze swemi niewolnicami, a

pan Konstanty ziewał i widocznie my­ślał nad tern, źc jeszcze tak prędko nie będzie mógł pójść spać... .

Wreszcie widowisko się skończyło, pa­nowie wzięli panie pod ręce, na wscho­dach w tłumie zgubiła się gdzieś para Konstantego z panią baronową, a Eliza z Tadeuszem szła szukać swego powozu.

              Ja pana odwiozę...

              Raczej ja panią odprowadzę...

              Nie rób pan ze mną ceremonji... wysadzę pana przed domem... '

              Jaki numer liakra pani?..

              354.

              Trzysta pięćdziesiąt cztery, zajeż- dżaj !..

Fiakier zajechał, pan Tadeusz wsiadł z panią do powozu, zawołał: Tuchicmben Nr. 23“, zatrzasnął drzwiczki i samo się przez się rozumie, źe zaczął szukać rącz- Id, aby ją pocałować.

Pani Eliza rączkę wszakzo odciągała.

              Nic z tego, mój panie... rączka nie­bieskiej sukni ładniejsza, nie prawda?., ona ma lat dziewiętnaście... ja już stara baba... pan tam byłeś z wizytą?..

              Raz byłem, bo mi tak wypadało; aluż przecie za jednym razem się nic za­kochałem...

: Do tego nie potrzeba więcej... Kie­dyż pan tam myślisz być po raz drugi? zapewne wkrótce, może jutro... spytać się, jak się balet podobał... powiedzieć, źe ładnie było w niebieskiej sukni i bia- łój kamelji we włosach; opowiedzieć, żeś się pan z nami wynudził, uprzedzić ją, bo może pana widziała...

              Ależ pani, ja ręczę, że tam drugi raz nie pójdę...

              Z pewnością ?..

              Z wszelką pewnością...

              A więc dobrze... lecz pamiętaj pan, że nasza przyjaźń wkrótceby się skoń­czyła...

Na znak zgody, na zadatek, wy ciągła ładna kobieta rękę i podała ją Tadeu­szowi do pocałowania powyżej rękawicz­ki. Tadeusz wszakże już rączką się nie zadawalniał, przyciągnął bliźćj... bliźćj...

              Fi donc! pan mi zupełnie zemniesz kapelusz!.. poczekaj pan...

W mgnieniu oka kapelusz wisiał na lusterku... nie było zawady...

Po chwili ocknął się Tadeusz...

              Kiedyż się znów zobaczymy ?.. kie­dy panią można zastać?..

              Jutro o ósmej wieczorem u mnie... mój mąż rano wyjeżdża na dwa miesiące

do Rossji, będzie wytyczał jakąś nową kolćj... pamiętaj pan tylko, źe jeżeli wyj­dzie kto inny, gdy pan zadzwonisz, a nie ja sama, natenczas nie wchodź pan, zapytaj się o jakiego znajomego, czy tam nie mieszka i odejdź. W takim razie dostałbyś pan list odemnie po jutrze... Pan wiesz jednak, co się robi z listami od kobiet...

              Pali się!..

              Ślicznie... panie Tadeuszu... nie na darmo mówriłam, źe dobrego masz tutaj w Wiedniu nauczyciela...

Powóz się zatrzymał, pani po krótkim uścisku szybko wysiadła, Tadeusz zawo­łał : “Brdunergasse Nr. 7!u nawrócił i po­jechał.

Zapomniał, źe nie jadł kolacji, dopiero przed bramą spostrzegł się i wrócił pie­chotą mm rołhen Igel, gdzie kazał sobie podać Sałat mit Beafsteek.

              Sie wiinschen wahrscheinlich Beafsteek mit Sałat!.. — odparł chłopak.

              Ja wohl, ja wohl, nur gesckwind...

Tuchlauben Nr. 23.

Pani Eliza szybko wybiegła na wscho­dy, na drugie piętro, zadzwoniła, służąca wyszła.

              Pan jest już w domu ?             

              Jest i pisze.

Eliza poszła wprost do męża, który w watowanćj jedwabnej kamizelce sie­dział przy biurku i porządkował listy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin