Donoso Jose - TA NIEDZIELA - WPŚ.rtf

(846 KB) Pobierz

José

Donoso

Ta niedziela

 

W akwarium

 

..Niedziele” w domu mojej hahki zaczynały się. tak naprawdę, w soboty, kiedy ojciec wreszcie kazał mi w siadać do samochodu:

- Golowe... jedziemy...

Łaziłem za nim już od pewnego czasu. To znaczy, nie łaziłem za nim dosłownie, bo doświadczenie nauczyło mnie. ze daje to odwrotne rezultaty, raczej oddawałem się do jego dyspozycji. j| milczeniu i jakby mimochodem: co najwyżej ośmielałem się zakasłać pod drzwiami sypialni, jeśli sjesta z matką przedhtżała się. albo bawiłem w pobliżu w' salonie, starajcie się przechwycić wzrok ojca i z pomocą uśmiechu wyrw'ać go z jego wszechświata, i przypomnieć, że istnieję, że jest czwarta po południu. wp(>ł do piątej, piąta, pora. by zawieźć mnie do babki.

Wsiadałem do samochodu i w yjeżdżaliśmy ze śródmieś­cia.

Pamiętam zwłaszcza krótkie soboty zimowe. Czasami zmierzchało już. kiedy ruszaliśmy z domu-posiniałe niebo jak rentgenowskie zdjęcie nagich drzew' i budynków', które zostaw ialiśmy za sobą. Gdy otulony w kamizelki i szaliki wsiadałem do samochodu, czułem, jak marznie mi nos i uszy. i czubki dużych paków, ponieważ miałem okropny nawyk wygryzania dziur w moich wełnianych, zrobionych na'drutach rękawiczkach. Na długo przed przybyciem do domu babki robiło się zupełnie ciemno. Światła samochodów przebijające deszcz lśniły gwiaździś­cie w' naszej oślepiającej przedniej szybie, niczym bombki

choinkowe: zbliżały się. po czym mijały nas powoli. Ojciec zwalniał, by poczekać, aż ulewa osłabnie. Prosił mnie. bym podał mu papierosy, nie. nie len. ghipkii. len drugi przycisk, ocl schowka, i zapalił mu jednego przy czerwonym świetle, które nas zatrzymało. Nagim kciukiem dotykam zimna na szybie. ir miejscu gdzie czerwona plama semaforu pomnąża się vr miliony zawisłych kropel: rozpoznaję je: przyczepione od zewnątrz do'szyby zamykającej mnie w tym akwarium ciepła, gdzie załamują się światła zamazu­jcie to. co jest na zewnątrz, podczas gdy ja imaj. dotykajmy lego zimna leciutko, od wewnętrznej strony szyby. Nagle, pod brutalnym naciskiem mojego kciuka, jedna z czerwo­nych kropel niczym arteria otwiera się wykrwawiając na szybie, a ja staram się zatamować krew. zatrzymać ją H' jakiś sposób, i spoglądam na niego, czy przypadkiem nie widzi, co robię... ale nie: uruchamia samochód i posuwamy się w sznurze pojazdów wzdłuż rzeki. Rzeka ryczy w swojej kamiennej skrzyni jak zamknięte w klatce zwierzę. Tego­roczne wylewy przyniosły spustoszenie i śmierć, szepczą dorośli. Tak. Mogę ich zapewnić, że słyszałem jej ryk: moi kuzyni wysłuchają z otwartymi buziami, jak ryczę niczym rzeka porywająca trupy i domy... tak. lak. sam to widzia­łem. H obec lego nie ma znaczenia, że ich jest czworo, a ja jeden. M ’ soboty oni wożeni są do babki innymi ulicami, z innej części miasta, i nie przejeżdżają koło rzeki.

Aż wreszcie skręcaliśmy tr ulicę, gdzie mieszka babka. Wtedy natychmiast wszystko, co nieznajome i niejasne, porządkowało się. Najgorsze nawet pory roku czy godziny nie potrafiły sprawić, by ta obsadzona akacjami aleja stała mi się obca lub nie do odróżnienia od tylu innych, niemal identycznych ulic. Tutaj zmienność mieszkań, ulic domów, gilzie mieszkałem z rodzicami przez rok czy dwói by polem opuście je i przenieść się do innych dzielnic. ' przemieniała się u trwałość i solidność, ponieważ dziadko­wie zawsze mieszkali tutaj i nigdy się nie przeprowadzali.

I              o była uliiośc. porządek: szlak uznany za własny. wieilza. iak odnale.e przedmioty, uchwycić wymian', rozpoznać znaezenić zapachów ery barw ir tym sektorze wszechświa­ta, kióry h\>l moim.

Ci-igle rozprawiano o projekcie władz miejskich, by ».u im te .byi stare akacje: przechylone na bak jak pijane.

10

groziły, że runą na przechodniów, a gmatwanina korzeni kruszyła płyty chodnika. To prawda, ie z upływem czasu któreś z drzew waliło się: nasza piątka wdrapywała się, na drewnianą kratę luh z głowa wetkniętą w dziurę w żywo­płocie obserwowała pracę robotników, którzy ścinali ¡gałę­zie i ciągnęli linami upadłego olbrzyma. Potem naprawiali chodnik, sadzili śliwę, oliwkę albo jakieś inne. ęlemerycdne drzewko będące w* modzie, które nigdy nie wychodziło poza stadium sadzonki, bo nikt o nie nic dbał. Linia drzew stawała się coraz bardziej nieregularna i przerzedzona.

Ale pamiętam także, gdy była to wiosenna sobota, szyby >v samochodzie opuszczone, koszula ojca rozpięta pod szyją i włosy rozwiane na czole, a ja. z rękami na szybie, jak psiak wystawiam twarz, by pić to odmienione powietrze. Wysiadam, gdy tylko samochód staje przed wejściem. Naciskam dzwonek. Wokół pierwszej akacji leży obrus białych kwiatków. Ojciec niecierpliwie naciska klakson. Pochylam się nad białym obrusem, tak by on. zajęty przypalaniem kolejnego papierosa, nie złajał mnie za to, że się brudzę. Kwiaty nie wyglądają jak kwiaty. Są jak rzeczy, przedmiociki: tak są drobniutkie i tyle ich. Rozciągnięta warga i malutki, twardy języczek. Grabię je rękami, by usypać stos. którego biel żółcieje, zapach rozgrzanych płyt chodnika i kurzu dociera teraz do moich nozdrzy poprzez słodka we kwiatki. Mój stos rośnie. Odsłania się jakaś odmienna płyta, czerwonawa, delikatniejsza, szczególna płyta, na której widnieje napis. Jakby pogrzebano pod nią leśnego duszka: lak. 10 właśnie powiedziałbym babce. Uważnie odczytuję napis.

-              Tato...

-              C'o...

Znów naciska klakson.

-              Tu jest napisane Roberto Malta, budowniczy...

-              On położył ten chodnik. To mój kuzyn.

-              Tak. wiem. Wuj Roberto.

-              Nie. nie ten. firny.

-              A.,.

Antonia zdejmuje łańcuch w drzwiach. Ojciec wołu przez okno samochodu, by pożegnać się ze mną. ale ja wieszani się na szyi Antonii, całuję ją. rozmawiam z nią. śmieję się do niej. by ojciec myślał, że go nie słyszę, i nie zauważył, że

nie mam ochoty pożegnać się z nim. i odjechał nie próbując więcej, nie zdając sobie sprawy z mojego rozżalenia. Nigdy nie zdaje sobie sprawy z niczego. Teraz nie zauważył, że nie chodziło mi o zwrócenie jego uwagi na niezwykłe zjawisko znalezienia nazwiska mego mija. Roberto Malty, wypisa­nego na płycie ulicznej. Nie spostrzegł, że koniecznie chciałem zademonstrować mu coś innego: że umiem czytać, choć ani on, ani nikt inny mnie nie uczył, nauczyłem się sam. z tytułów gazet, i że świetnie wiedziałem, że ta czerwona płyta nie jest nagrobkiem jakiegoś gnoma, lecz głosi Roberto Matta. budowniczy. Mojej babce, owszem, opowiedziałbym, że pod akacją przy chodniku znalazłem maleńki grób. Razem, w cieple jej łóżka w niedzielny poranek, bardzo wcześnie, jeszcze zanim moi kuzyni zjawią się, by także wślizgnąć się między prześcieradła pachnące grzankami na śniadanie, moja babka i ja snulibyśmy rozważania na lemat grobu leśnego duszka. Powiedziałbym jej to. by rozbudzić jej ciekawość, by wyszła ze mną na dwór, a ja pokazałbym jej płytę i przeczytał: Roberto Matta. budowniczy. A ona ucieszyłaby się. Powie­działaby o tym dziadkowi i służącym i kazałaby sobie przeczytać inne rzeczy, by udowodnić im. że jej duma ze mniebyła usprawiedliwiona. Zadzwoniłaby do matki, by to skomentować, zła, że nikt jej wcześniej nie powiedział. Ale matka też nic nie wiedziała. Doszłaby do wniosku, że babka niepotrzebnie telefonuje: typowe dla niej, zawsze reaguje pośpiesznie. A ojciec, ze swojej sofy albo wyciąg­nięty na łóżku i czytający gazetę, obróciłby głowę i nawet nie dowiedziałby się, co matka do niego mówi... zajęty innymi sprawami. Ważnymi sprawami, o jakich mówią H' gazecie, którą ja już czytam, choć on o tym nie wie: niczego się nie dowiedział, bo spieszyło mu się, by wrócić na czas i zabrać matkę do kina.

Ale to nieważne.

Nie było to dla mnie ważne, bo zawsze, nawet kiedy byłem już całkiem duży i nosiłem spodnie za kolana, przyjazd do domu babki oznaczał wydostanie się w końcu z akwarium, i to w sposób nie będący wykroczeniem, ozna­czał płynięcie wreszcie, rozlanie się szeroko jak rzeka. I wpadałem biegiem na ścieżki ogrodu krzycząc babciu, babciu...

-              Wyszła. Niedhigo wróci.

Spieszno mi było pokazać się kuzynom w moich golfo­wych spodniach. Tylko Luis, o rok starszy ode mnie. nosił takie. Ałberto, który był w moim wieku, miał odziedziczyć spodnie po Luisie, kiedy ten z nich wyrośnie, czyli pewno za parę lat, bo Luis rośnie powoli mimo tranu, tak że vr końcu Alberto dostanie spodnie całe w strzępach. Moje natomiast były nowiuteńkie, zacząłem je nosić w tym tygodniu. Antonia podeszła do mnie. kiedy schylony pod drzewem Hang podciągałem skarpetki i zapinałem sprzączki przy spodniach, przygotowując się na triumfalne wejście. Spyta­łem ją, jak wyglądam, i stanąłem sztywno wyprostowany, żeby mogła mnie ocenić. Resztki światła załamywały się niczym w jeziorze: jeśli poruszyłem się. jeśli cokolwiek się poruszyło, przedmioty, które znajdowały ślę w zasięgu tego światła, falowały w ciszy i dopiero po chwili zaczynały ■ odzyskiwać swój właściwy, spokojny kształt. Antonia uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że wyglądam „szalenie weks". Potem ruszyliśmy oboje.

-              Spóźniłeś się.

-              Tata musiał jechać do chorego.

-              Aha.

-              Przyjechali?

-              Są na ganku za domem.

-              A Laleczka?

-              Mówiłam ci już. że poskarżę iwojej mamie, jak nie przestaniecie tak mówić o waszym dziadku...

-              Gdzie jest?

-              Czeka na ciebie.

-              Kto?

Laleczka...

-              A ja poskarżę babce, że tak mówisz na swojego pana...

I              zobaczysz, co z tobą zrobię, bezczelna dziewucho.

Dziadek, zamknięty «• pokoju muzycznym, grał Melo­dyjnego kowala. Moi kuzyni, shuhający go na ganku, skręcali się ze śmiechu. Kiedy spróbowałem zwrócić ich uwagę na moje spodnie, uciszyli mnie, bo właśnie bawili się w liczenie błędów w grze dziadka i przy każdej fałszywej nucie łapali się za głowę i płakali ze śmiechu: każde z nas grało lepiej. Kiedy dziadek już skończył. Magdalena musiała jeszcze przez dobrą chwilę się uspokajać, zanim

mogła pójść i powiedzieć mu. ze przyjechałem.

-              Założę się. że nie pogratulujesz Laleczce...

-              Założę się. że lak...

Dziadek wyszedł z pokoju muzycznego- i mrugając powiekami przyglądał się Magdalenie przez dłuższa chwi­lę. zanim ją rozpoznał jakby widzialją po raz pierwszy. W komicznie dopasowanym ubraniu, malutki i wysuszony, przypominał postać z jarsy. kiórą my. w naszych zabawach, nazwaliśmy „Laleczką", bo byI taki biały, biełusieńki jak ze starej porcelany, i mieliśmy teorię, że posypywał się pudrem. Pewnego razu zostawiliśmy jedno z nas na straży, kiedy gral na pianinie, i pobiegliśmy do jego łazienki, zawsze lak nieskazitelnie uporządkowanej, w poszukiwa­niu pudru, którego nic znaleźliśmy.

-              Widocznie używa emalii...

-              ...albo zna jakąś magiczną ¡‘eceptę.

-              To musi być coś innego, coś do picia, ho kark ma leż taki. a przecież nie smarowałby się emalią na karku...

Marla, która hyla gruba i której marzenia o schudnięciu roz.wialiśmy. kiedy skończrfa dziewięć lat. nosiła bez przerwy mocno ściśnięty ii? pasie sznurek udając, żę jest Laleczką, i pocieszając się myślą, że przynajmniej odzie­dziczy po nim wąskti talię.

-              Swieinie dzisiaj grałeś, dziadziusiu...

-              Sam nie wiem...

-              Zwłaszcza ir lej części...

-              Lekko, owszem, ale Conot lak to gra.

Nadal wpatrywał się ir nią mrugając powiekami.

-              Już jesteśmy ic komplecie, dziadziusiu.

-              To czemu nie wejdziecie do gabinetu, posiedzieć ze mną chwileczkę'.'

C o sobola, po przyjeżdzie. musieliśmy poddać się tej ścisłej ceremonii: napuszony rytuał, niezmiennie len sam. zastępował dziadkowi więź z nami. do której nie hvl zdolny. Dopiero polem, odprawiwszy ceremoniał byliśmy wolni. Zwoływał nas do swojego gabinetu i częstował, jakby dla pi-cłamania Jodów. pysznymi karmelkami domowej robo­ty. które trzymał | słoiku po herbacie Mazawalle. Gawędził

-              nami />(_<•_ dziesięć minut. Potem już niemal na nas nie pau.ył i nigdy nie odezwał się słowem, nawet by nas -beszuic. Rzadko siedział ir domu. a jeśli. to zawsze

zamknięty ir gabinecie, rozgrywając nie kończące się partie szachów i wyimaginowanym przeciwnikiem, którym byt on sam.

i              ’ niedziele, podczas historycznych rodzinnych śniadań, kiedy to jedliśmy słynne pierożki I iolety. zajmował miejsce n szczytu siołu, między naszymi rodzicami a jakimś zaproszonym krewnym, zawsze milczący pośród dyskusji i żartów, spożywajc pokarmy niesmaczne i bezbarwne, które nie szkodziły na żołądek. Na deser jadał wyłącznie białawe galaret k iw kształcie gwiazilk i: zawsze takie same. ir każdą niedzielę mojego dzieciństwa. Tum. na drugim końcu niedzielnego siołu, oblepionego kuzynami, wujami i goś­ćmi. oblicze dziadku, ciemne na de światła padającego z okna za jego plecami, dziadka przełamującego owe gwiazdki przejrzyste i rozedrgane, skupiające cały blask, . i ja. na drugim końcu stołu, płaczę i tupię, bo nie chcę ani melona, ani arbuza, ani suszonych brzoskwiń, ani bawarki. chcę gwiazdki, nianiu.ja chcę gwiazdki, powiedz dziadko­wi. żeby mi dal gwiazdkę, ja chcę. daj mi. daj mi. i rzucam łyżky ir sam środek siołu, a moja maiku podnosi się i przychodzi mnie ukarać, bo jestem niegrzeczny... nie. nie niegrzeczny, tylko rozpuszczony, bo to jedynak... do czego to podobne, laki mały. a luki nieznośny. 10 już szczyt. Nie. wcale nie. ..Nie" mojej babki jest przekonujące i niesie rozgrzeszenie: nie. niechże przyniosą dziecku gwiazdkę, żeby nie płakało, o co tyle hałasu, co 10 szkodzi, na litość boską. I sama kraje łyżką kawałek gwiazdki i wsadza mi do buzi... Próbuję, ze łzami jeszcze wiszącymi na rzęsach, i jesi niedobra, wcale nie smakuje jak gwiazdka i wypluwam ją na moją serwetkę lia/iowaną ir kaczuszki, a wtedy już naprawdę wyrzuca ja mnie wrzeszczącego z jadalni i kurzą, bo jestem niegrzeczny, a moja maiku i ojciec, i kuzyni, i goście siedzą lam nadal wokół długiego siołu, rozprawiając

o              tym. jaki to jestem niedobry, dachując moich wrzasków, i które gubi<t się n głębi domu.

.Ile karmelki dziadka były naprawdę smaczne, Zagłę­biony ir swoim czerwonym linelu. z nogą założoną na nogę. lak że sterczało jego kanciaste kolano, pytał nas kolejno, jak nam idzie ir szkole, nie mu mądrego na ułamki dziesiętne. I.uis dostał zły stopień z ułamków, zwłaszcza za dzielenie, bo 10 najtrudniejsze. On peta. ia odpowiadam, on J

i i

pyta. ktoś z nas odpowiada, znów pytanie i odpowiedź, zeznania nie rozmowa, jakbyśmy byli idiotami niezdol­nymi do prowadzenia dziesięciominutowej pogawędki. aż kiedyś, znacznie później, uświadomiliśmy sobie, że Laleczka był poważnie głuchy już wtedy i że dlatego zadawał pytania, a nie rozmawiał. Czasem bawiliśmy się. ukryci za kotarą w pokoju muzycznym, w podglądanie go. jak gra: duszne sit; ze śmiechu słuchaliśmy, jak zaczyna Melodyjnego kowala po dziesięć i dwadzieścia razy. z głowq pochyloną nad klawiaturą na stronę tego ucha. którym jeszcze coś słyszał.\Pod koniec niedzielnych śnia­dań. oświadczał, że korzysta z taktu, iż wszyscy stołownicy sq tu domownikami, i podnosił się od stołu, zanim pozostali skończyli ze swoim o ileż bardziej skomplikowanym jadło­spisem-a i nasze tempo było. odmienne od jego-by zamknąć się w gabinecie i nastawić niedzielną operę przez radio. Odkręcał je bardzo głośno, ogłuszając cały dom. a sam (ho szpiegowaliśmy go przez żaluzje w oknie) nachylał się nad radiem i przykładał ucho próbując coś usłyszeć.

Kiedy byliśmy bardzo mali. trzęśliśmy się na myśl o tym. w jaki sposób na nas patrzył podczas sobotnich przesłu­chań: naprzeciw niego cała piątka ir rzędzie, od najstar­szego do najmłodszego, i odpowiadamy na jego pytania. Pamiętam ten wzrok. Tak jakby nie potrafił go ześrodko- wać. Antonia twierdziła, że dziadek patrzy ir taki sposób, ponieważ jest święty. Ale już wkrótce spostrzegliśmy, że nie patrzył wprost tylko dlatego, że ir ogóle na nas nie patrzył, kiedy lak gniótł nas pytaniami. Zdaliśmy sobie sprawę, że przygląda się swojemu własnemu odbiciu wszą/dcli biblio­tecznych. niepotrzebnie poprawiając sobie węzeł krawata, przesuwajc dłonią po starannie uczesanych włosach, które wyglądał)' jak namalowane na jego głowie, obserwujttc i obciągając kamizelkę, tak by nie było na niej ani jednej zmarszczki, jakby u' tych szybach miał odnaleźć idealny obraz samego siebie, wyodrębniony na tle zmierzchu oferującego paletę wspaniałych luirw: Nic słyszał naszych odpowiedzi częściowo z powodu głuchoty, ale bardziej jeszcze dlatego, ze go to (nie obchodziło. I ir miarę jak t spostrzegaliśmy, ze nie interesujemy go zupełnie, powoli tajaliśmy, robiliśmy odkryciu, które nas bawiły: spod spodni o ostrych jak noże kamach sterczały białe troczki.

niesłychanie śmieszne, którymi przywiązywał do łydek długie kalesony, zawsze, nawet w najbardziej upalne lata, ochraniające jego kruche ciało.

Wiele lat upłynęło, nim biel tych absurdalnych troczków zeszła na dalszy plan. Myślę o tym, jak egoistyczne, obojętne było jego życie. Ale teraz myślę również o samo­tnym wysiłku, by nie dopuścić, żeby jego palce pomieszały do granic nierozpoznawalności nuty najprostszej melodii. Myślę o jego próżności, o przerażeniu na myśl o głuchocie i postępującej starości. Nie wiem nic o jego życiu. Nie wiem, kim był. Nie wiem nawet, czy był kimś kiedykol­wiek - czymś więcej niż tą kukłą, którą zwaliśmy Laleczką. Być może teraz, siedząc za biurkiem, dokonam tego aktu skruchy, kiedy tak uświadamiam sobie, że w chwili gdy mój dziadek zaczął istnieć w mojej pamięci, był w wieku, w jakim ja jestem teraz, i że jego wspomnienie zrodziło się wraz ze wspomnieniem jego starczości i absurdalności. Teraz ' miałbym ochotę pomyśleć, że może dziadek był świadom, że wydaje nam się śmieszny. Że specjalnie pozostawiał wiszące troczki od kalesonów i, chroniony nierealnością i dystansem farsy, w ten sposób niszczył jakikolwiek kontakt ze światem, który nie byłby ściśle światem dorosłych, gdzie obowiązywały prawa hierarchii. Była to po prostu inna forma uwolnienia się od umowy nakładającej nań obowiązek nawiązania z nami osobis­tego kontaktu.

Z drugiej strony myślę również, że nasz śmiech był sposobem na pokrycie obcości między nami. Jestem pewny, że przynajmniej w moim przypadku tak właśnie było. Widząc, jaki jest pretensjonalny, odizolowany, jaki wylęk­niony, uważałem za najzupełniej niemożliwy wszelki zwią­zek między mną a istotą, jaką on był. Czasami przelaty­wała mi przez głowę myśl. że osiągnięcie jego zaawanso­wanego wieku wymaga zmian bardziej radykalnych i tajemniczych niż te, które ja przeczuwałem, pełną wymianę komórek, całkowicie odmienne możliwości. Ale nie. Ja nigdy, w niczym, nie będę taki jak on. Odnosiłem wrażenie, bardzo błędne zresztą, że dziadek nie był zwierzęciem jak ja. babka, kuzyni, służące czy nasi rodzice, lecz że należał do innego królestwa, może królestwa owadów, z tymi jego chudymi kończynami i kanciastymi ruchami, z tą kruchoś-

n

cią i jałowością materii, z jakiej zbudowana była jego postać. Nie wiem, jak to powiedzieć... wrażenie, że kiedy ja umrę. moje ciało zgnije, a soki połączą się z ziemią: kiedy natomiast on umrze, wysuszy się, rozpadnie, az w końcu wiatr poniesie to, co po nim zostało, niczym pył podnoszący się z ruin.

Ów dystans pomiędzy dziadkiem a nami nauczył mnie przynajmniej jednego: że ja sam nie byłem najdziwaczniej­szą i najbardziej pomyloną istotą na całym świecie, o czym krytyka dorosłych przekonałaby mnie w innym razie, on był bowiem, niewątpliwie, gorszy ode mnie. Ja stałem, tak jak inni, poza akwarium przyglądając się mu, jak pływa w środku, oglądając jego ewolucje, obserwując światło na jego kolczastych łuskach, śmiejąc się razem z innymi z brzyd­kiego. chciwego grymasu jego warg, gdy zbliżał się do szyby, o której nie wiedział, że jest szybą, a ja tak, ja to wiedziałem.              ,

Po mniej więcej dziesięciu minutach rozmowy dziadek żegnał nas z westchnieniem ulgi -nie słyszeliśmy tego, ale co szkodziło tak myśleć. My z kolei, już kiedy wychodzili­śmy z gabinetu, zapominaliśmy o nim całkowicie na całą resztę pobytu w jego domu. Przypominaliśmy go sobie tylko, gdy ktoś nas uciszał, ponieważ to było jedyne ograniczenie, jakie na nas nakładał: zachowywać się umiarkowanie głodno, o pół tonu niżej, by nie razić jego delikatnych uszu. Z czasem rośliśmy i może z powodu tego ograniczenia nasze zabawy stały się cichsze wcześniej niż zabawy innych dzieci i musieliśmy zastąpić ruch wyobraź­nią, a wrzawę śmiałością słowa.

Początkowo naszą kwaterą główną >v domu babki był ganek na tyłach domu. kanapa i fotele pokryte niebieskim pluszem, które stały w salonie, zanim kupili komplet tv żółte paski. Zapędzali nas tam. żebyśmy byli pod kuratelą służących, które pracowały w pokoju przy kuchni, zajęte mieleniem suszonej kukurydzy na niedzielną potrawkę z indyczki albo wyrzucaniem na marmurowy blat wrzących placuszków, które miały potem przekształcić się w ciastecz­ka. babeczki i biszkopciki. Meble z niebieskiego pluszu, tak nie na miejscu na tym ganku, na który świeciło słońce i padały deszcze, starzały się coraz bardziej i bardziej pod działaniem żywiołów-do czego przyczyniały się nasze

18

skoki - wygniatały się od naszych sjest, ale nigdy ostatecz­nie się nie rozpadły. Aż w końcu, pewnego pięknego dnia, kiedy byłem już wyrośniętym chłopakiem, meble z niebie­skiego pluszu na zawsze zniknęły ze swego miejsca, a nam nawet nie przyszło do głowy zapytać o nie, bo teraz, kiedy byliśmy już duzi, niewiele czasu spędzaliśmy na ganku: już zbadaliśmy nieograniczone możliwości domu babki i w porównaniu z całą resztą zalety ganku wydawały się nam nieistotne.

W ciągu tygodnia babka spędzała niemal całe dnie poza domem: osiedle, biedacy, wyprawy małym samochodzi­kiem, który sama prowadziła. Ale soboty i niedziele rezerwowała dla nas. Kiedy byliśmy mali, wspinaliśmy się na nią jak na drzewo domagając się bajek i słodnzy, pieszczot, wyróżniania i prezentów, niby z niewyczerpa­nego rogu obfitości. Później, gdy byliśmy już więksi, nie mogliśmy wspinać się po jej ciele, ale pobyt w tym domu stanowił jakby kontynuację fizycznego kontaktu z nią, a sam dom, niczym przedłużenie ciała babki, uosabiał teraz róg obfitości: jak gdyby stworzyła go z myślą o naszym rozkoszowaniu się nim. To prawda, że nie wolno nam Bjjło wchodzić do gabinetu dziadka, i myślę, że jego sypialnię, wielką i pustą, widziałem jedynie od progu. Obok była niewielka alkowa, w której spała babka. A od frontu sypialnie „dziewczynek", mojej matki i ciotki Meche, z czasów kiedy były młode, z toaletkami połakierowanymi na biało, z owalnymi lustrami i jakimś fotosem Lesłie Howarda czy Ronalda Colmana, pożółkłym na tle kwiecis­tej tapety:sypialnie straszliwie opustoszałe, mimo że Marta

i              Magdalena zajmowały je, gdy sypialiśmy w soboty w domu babki. Wszystko to, a także salon, gabinet, pokoik muzyczny, spiżarnia i kuchnia znajdowało się na dole. Na górze był tylko jeden pokój, ogromny, z balkonem, który służył do przechowywania kufrów i w którym moi kuzyni i ja sypialiśmy w soboty. W domu pełno było sząf, schowków i piwnic, drzwi wiodących donikąd, ukrytych za kotarami bądź zabitych drewnianą sztabą, z której tak łatwo było wyciągnąć gwoździe, waliz oklejonych cudownymi nalep­kami i kufrów oficjalnie nam zakazanych, które otwierali­śmy zakrzywioną szpilką, by przebierać się w pochowane tam rzeczy, cieni powstających z cieni i kroków w ciemnoś-

19

ciach, i pająków na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin