Paul de Kruif - Łowcy mikrobów.pdf

(805 KB) Pobierz
PAWEŁ DE KRUIF
ŁOWCY MIKROBÓW
OD REDAKCJI
Amerykański mikrobiolog, Holender z pochodzenia, PaXveł de Kruif napisał swoją pierwszą książkę z
pasją cechującą prawdziwego miłośnika wiedzy. Jako badacz, człowiek nauki, podzielał de Kruif poglądy
swoich współczesnych, które od czasu ukazania się książki, od roku 1926, poważnie się zmieniły. Jednak
zmiany te tylko w niewielkim stopniu wpłynęły na wartość książki, jej bohaterami są bowiem pierwsi łowcy
mikrobów, którym historia dawno już oddała sprawiedliwość. Nic więc dziwnego, że nasza ocena ich dorobku
niewiele się różni od tej sprzed 30 lat. Uzupełnienie faktów z życia i działalności naukowej oraz wyjaśnienie
pewnych naukowych problemów znajdzie czytelnik w posłowiu tej książki.
O ile de Kruif, sumienny badacz przeszłości i utalentowany biograf pionierów mikrobiologii, wzbudza w nas
podziw swoim pisarstwem, o ile sama książka stanowić może wzór interesującej, barwnej naukowej opowieści,
o tyle historyczne dygresje autora — a szafuje nimi hojnie i dowcipnie — wywołują pewne nieporozumienia.
Mniejsza zresztą o drobiazgi, o osobiste sympatie i niechęci autora do tych czy innych postaci historycznych lub
osobistości współczesnych; możemy więc pogodzić się z dość pochopnym pasowaniem Napoleona III na
„niepoprawnego marzyciela" — a przecież jego głównym marzeniem było zapewne unicestwienie
republikańskich ruchów we Francji, możemy też przejść do porządku nad zgoła niekurtuazyjną uwagą na temat
„imponującej płytkości Roosevelta". Można by również nie stawiać zarzutu de Kruifowi — przyrodnikowi, że
charakteryzując jednym zdaniem Wielką Rewolucję Francuską zamknął jej sens w zbyt ciasnym określeniu; bo
choć istotnie była ona „jednęi z najkrwawszych rewolycji", to ta cząstkowa, wąska prawda jest prawdą
nieistotną, pomija bowiem doniosłe znaczenie owego wielkiego przewrotu historycznego dla nauk przyrod-
liczych. Ich rozwojowi stawiał tamy feudalizm. słusznie dopatrując się w doświadczeniach naukowych
niebezpieczeństwa dla samych zasad ustroju stanowego, opartego na stałości stosunków społeczno-politycznych
w ścisłym związku z koncepcją niezmienności form przyrody. Nie warto też kruszyć kopii o niesłuszne
określenie jako „bezbożnika" Woliera — deisty, który w ateistycznym środowisku przyjaciół Diderota nawet
zasłużył sobie na zbyt zapewne surowe miano „bigota". Wszystko to odnosi się przecież do spraw historycznych
i nie wpływa jeszcze na poznawczą wartość tej przyrodniczej książki.
Trochę obszerniejszego komentarza wymagają dygresje de Kruifa dopiero' tam, gdzie dochodzi do głosu
jego filozofia przyrody. Od razu trzeba się zastrzec: autor nie opowiada się za jakimś określonym kierunkiem
filozoficznym, nie występuje jako rzecznik tych lub innych tez, a nawet — w swoim dążeniu do naukowej
bezstronności — daje się nam poznać jako przeciwnik angażowania się nauki w spory filozoficzne. Słowem,
należy do tych, którzy bronią nauki przed niepożądanym w ich pojęciu przenikaniem zgiełku filozoficznych
dysput w ciszę pracowni uczonego. A jednak filozofia — nie przywoływana — zabiera głos, odzywa się nieraz
w pozornie obiektywnych stwierdzeniach autora. Oto dowiadujemy się np. z rozdziału o Pasteurze, że jeszcze w
połowie XIX wieku nawet „najświatlejszy z przyrodników" tłumaczyłby sobie przyczyny wścieklizny
następująco: „Być może diabeł wchodzi w wilka i gdy Bóg chce, trzeba umierać". W rzeczywistości Jednak
światli ludzie tego okresu nie tłumaczyli sobie w ten sposób powstawania chorób i przyczyn zgonu, nawet jeżeli
nie znali mikrobiologii. Już przecież o 100 lat wcześniej materialiści wieku oświecenia w samej tylko materii
szukali wyjaśnienia zagadnień przyrody, chociaż materializm ich był jeszcze czysto mechanistyczny i
przyjmowali na ogół „impuls z zewnątrz" jako działanie sił nadprzyrodzonych. Ale niektórzy z nich — ateiści:
Diderot, La Mettrie, Helwecjusz, Holbach, a przede wszystkim lekarz La Mettrie? Doprawdy, o wiarę w diabła
trudno ich posądzić. Od nich nie usłyszałby de Kruif takiej teorii choroby i śmierci. Przedstawiając rozwój myśli
przyrodniczej, powołuje on jednak
na świadków tylko przyrodników, ponieważ tylko ich obdarza zaufaniem.
Z rozdziału o Pasteurze dowiadujemy się, że ten wielki uczony w okresach niepowodzeń, w czasie których
oddawał się filozoficznym rozważaniom, w pewnym momencie — ku wyraźnej aprobacie autora — „rzucił
filozofię i wziął się do roboty" z pomyślnym dla nauki rezultatem. A jak działo się, kiedy znów pogrążał się w
filozoficzne spekulacje, dowiemy się z następującego zdania: „Pasteur, którego siłą była przejrzystość i jasność
dowodów, zaczynał się gubić w nawale słów, osiadł na mieliźnie". Tak było zawsze ilekroć Pasteur przemieniał
się z badacza w filozofa. I mogłoby to być naprawdę odstraszającym przykładem ujemnego wpływu filozofii na
twórczą pracę badacza przyrody, gdyby... kierunek filozofii Pasteura był słuszny.
Z Pasteurem w nauce sprawa bowiem miała się tak jak z Balzakiem w literaturze — o ile porównania z tak
różnych dziedzin mogą rzecz dostatecznie zilustrować. Wiemy, że Balzakowi ogromnie imponowały
arystokratyczne salony, że wysoko sobie cenił towarzyskie kontakty z ludźmi utytułowanymi, wreszcie że był z
przekonań rojalistą. Ale dzieło Balzaka — jego twórczość jest oskarżeniem świata, w którym autor tak chętnie
przebywał. Tylko wtedy kiedy tworzył, odkrywał Balzak prawdziwy świat, tak bowiem potężny był talent tego
pisarza realisty. Podobną sprzeczność spotykamy u Pasteura pomiędzy jego naukową twórczością a poglądami
filozoficznymi. Kiedy pracował w swoim laboratorium, odkrywał prawdziwy świat mikrobów i dostrzegał prawa
nim rządzące. Kiedy jednak oddawał się filozoficznym uogólnieniom doświadczeń naukowych, nie wychodziło
to nauce na zdrowie. Nie sama filozofia była tu winna, lecz ciasna, wyłącznie empiryczna metoda
wnioskowania. Filozofia pomogła przecież materialistom wieku oświecenia w dostrzeżeniu zmienności w
rozwoju gatunków. Z tego ma^erialistycznego nurtu wywodzi się teoria ewolucji Darwina.
Nie można zarzucić de Kruifowi stronniczych intencji w przedstawianiu faktów. Żaden prawdziwy badacz
nie nagina faktów do z góry powziętej koncepcji, ale u każdego uczciwego badacza, u każdego uczonego
przejawia się jakaś tendencja filozoficzna, nawet jeśli on odżegnuje się od filozofii.
W książce de Kruifa pojawia się jeszcze jedno zagadnienie, któremu należy poświęcić trochę uwagi.
„Gdyby nie Spallanzani — pisze de Kruif — nauka, którą z takim trudem powołał do żyda Leeuvenhoek.
przepadłaby może na nowo w otchłani niewiedzy". Łatwo nam pojąć, że autor urzeczony wielkością i bo-
haterstwem twórców mikrobiologii skłonny jest przeceniać rolę wybitnych jednostek w historycznym rozwoju
nauk. Nie pomniejszając jednak w niczym olbrzymich zasług Spallanzaniego ani jego indywidualności twórczej
należy uspokoić tych czytelników, którym mogłyby nasunąć się następujące pytania: Czy doprawdy
mikrobiologia zatrzymałaby się w miejscu, do którego doprowadził ją pierwszy łowca mikrobów —
Leeuvenhoek, gdyby się nie narodził Lazzaro Spallanzani? Czy wiedza ludzka „zapada w otchłań", kiedy
braknie wybitnych jednostek? Cóż stanie się z nauką, jeśli nagłe przestaną się rodzić talenty?...
Znamy takie okresy, w których nauka zatrzymywała się w miejscu, a nawet cofała się, i w których
odczuwała brak wielkich uczonych. Działo się tak w średniowieczu, było tak w Polsce w czasach saskich,
upadały zupełnie niektóre nauki (np. antropologia) w faszystowskich Niemczech. Znamy też okresy rozkwitu
nauki, wiemy, że epokę odrodzenia charakteryzuje niezwykła obfitość wielkich talentów i rozumiemy, źe
przyczyną tego stanu rzeczy był przede wszystkim pomyślny układ stosunków społeczno-politycznych. Nie ma
epok po prostu płodnych w talenty — są natomiast epoki rozwoju sił wytwórczych, są więc kraje bogate w
uczelnie i instytucje naukowe, są warunki sprzyjające wolności badań naukowych, są kierunki filozoficzne
wspomagające rozwój myśli. Od każdego z tych czynników, a przede wszystkim od ich korzystnej współzależ-
ności i pomyślnego współdziałania zależy „urodzaj talentów".
Nie negując roli wybitnej jednostki w rozwoju nauki, nie należy również lekceważyć siły oddziaływania
wielkich przykładów na potomnych. Nie można się jednak zgodzić z tym. że „jeśli do walki ze śmiercią
wyruszają wielkie armie mężnych", to dzieje się tak „tylko dlatego, źe bohaterowie w rodzaju Davi- da Bruce a
wskazują im drogę". Czy tylko dlatego? klee społecznej przebudowy świata zawsze porywały za sobą nie mniej
ofiarnych jednostek niż przykłady z życia wielkich ludzi.
Uczuciowy stosunek autora „Łowców mikrobów" do jego bohaterów jest niezwykle gorący i serdeczny.
Dzięki temu wielcy twórcy mikrobiologii stają się nam tak bliscy — zarówno w swoich naukowych pracach,
wśród zwycięstw i porażek, jak i w codziennym swoim życiu. Książka de Kruifa uczy nas cenić twórczy trud
uczonych i pozwala nam odczytać znaczenie postępowej myśli ludzkiej w walce o opanowanie przyrody.
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
ANTONI VAN LEEUWENHOEK
PIERWSZY ŁOWCA BAKTERII
Przed dwustu pięćdziesięciu laty pewien nie znany nikomu człowiek, nazwiskiem Leeuwenhoek, jako
pierwszy ujrzał tajemniczy nowy świat zaludniony tysiącami istot najrozmaitszego gatunku, od najzłośliwszych i
śmiercionośnych do przyjaznych i pożytecznych — świat, którego odkrycie stało się ważniejsze dla ludzkości
niż odkrycie nowego lądu czy archipelagu.
Leeuwenhoek, nie opiewany przez nikogo i rzadko przez kogokolwiek wspominany, jest po dziś dzień
równie mało znany ludziom, jak owe dziwne zwierzątka i roślinki mało były znane w czasie jego odkrycia.
Opowiemy tu historię Leeuwenhoeka, pierwszego pogromcy bakterii, historię śmiałych, wytrwałych i ciekawych
badaczy walczących ze śmiercią, która na nich czyhała. Oto dzieje ich niezmordowanych wycieczek w nowy
fantastyczny świat, który usiłowali odsłonić ci nieustannie walczący ze śmiercią wojownicy. Niekiedy szli po
omacku, niekiedy popełniali omyłki i łudzili się próżnymi nadziejami. Byli i tacy, zbyt odważni, którzy
znajdowali śmierć — zabici przez nieskończenie maleńkich, zbrodniarzy, których właśnie tropili — i ginęli
zapomniani.
W dzisiejszych czasach ludzie nauki cieszą się poważaniem. Ci, którzy zasłużyli na miano uczonych,
otoczeni są powszechnym szacunkiem. Mają oni laboratoria w każdym mieście, wyniki ich prac ogłaszane są na
pierwszych stronicach gazet, zanim jeszcze całkowicie dojrzały. Każdy młody student ma możność pójścia na
drogę naukową, osiągnięcia z czasem stopnia profesora i otrzymania posady na dowolnym uniwersytecie.
Ale spróbujcie przenieść się myślą o dwieście pięćdziesiąt lat wstecz, w czasy, gdy Leeuwenhoek skończywszy
szkołę, żądny wiedzy, miał właśnie wybrać sobie zawód. Gdyby w owym czasie zdarzyło ci się zachorować na
„świnkę"
i zapytałbyś ojca, jaka jest przyczyna tej choroby, odpowiedziałby z pewnością, że to wstąpił w ciebie zły duch
„świnki". Jeżeli nawet nie uwierzyłbyś temu tłumaczeniu, musiałbyś udawać, że wierzysz: w przeciwnym razie
mógłbyś narazić się na obicie, a nawet na wyrzucenie z domu.
Tak wyglądał świat trzysta lat temu, gdy urodził się Leeuwenhoek. Ludzkość zaczęła się wóWczas dopiero
otrząsać ze swej niewiedzy, zaczęła dopiero pojmować, jak mało umie... Były to czasy, w których wiedza (a
więc próba poznania prawdy za pomocą obserwacyj i jasnego myślenia) stawiała dopiero pierwsze chwiejne
kroki. Były to przecież czasy, w których Serveta skazano na śmierć w płomieniach za to, że ośmielił się krajać
ciało zmarłego człowieka, czasy, w których Galileusza skazano na dożywotnie więzienie za to, że twierdził, iż
ziemia obraca się naokoło słońca.
Antoni Leeuwenhoek przyszedł na świat w roku 1632, w miasteczku Delft wśród błękitnych wiatraków,
niskich domków i rozlewnych kanałów ówczesnej Holandii. Rodzina jego składała się z poważanych obywateli,
bardzo poważanych, gdyż zajmowali się koszykarstwem i piwowarstwem, a piwowarstwo jest zawodem po dziś
dzień w Holandii szanowanym. Gdy był jeszcze dzieckiem, stracił ojca i matka posyłała go do szkoły w nadziei,
że zostanie urzędnikiem, ale chłopiec opuścił szkołę w szesnastym roku życia i został pomocnikiem u kupca
towarów łokciowych w Amsterdamie. Lada sklepowa była jego uniwersytetem. Wyobraźmy sobie dzisiaj
młodego uczonego, przechodzącego praktykę naukową przez sprzedawanie stosów sukna, nasłuchującego
dzwonka wejściowego w sklepie, uprzejmego dla całych procesji gospodyń holenderskich, które tłumnie nawie-
dzały sklep. Tak wyglądał uniwersytet Leeuwenhoeka w ciągu długich sześciu lat.
Gdy skończył lat dwadzieścia jeden, wrócił do Delftu, ożenił się i założył własny kram z towarami
łokciowymi. O następnych dwudziestu latach jego życia wiadomo niewiele. Tylko tyle, że miał dwie żony
(kolejno) i wiele dzieci, z których większość umarła, i że był jakiś czas dozorcą ratusza w Delfcie, a prócz tego,
że miał przedziwne zamiłowanie do szlifowania szkła. Słyszał bowiem, że jeżeli się starannie oszlifuje szkło
dobrej ja
kości, o kształcie soczewki, można przez nie widzieć o wiele dokładniej niż gołym okiem... Niewiele wiadomo
więc o życiu Leeuwenhoeka od dwudziestego do czterdziestego roku życia, ale jedno jest pewne: nikt nie uważał
go w tym okresie za uczonego, lecz wprost przeciwnie — za nieuka. Znał przecież tylko jeden język:
holenderski, a był to język wzgardzony przez uczonych i używany jedynie przez rybaków, sklepikarzy i kopaczy
rowów. Wykształceni ludzie mówili w owych czasach po łacinie, z której Leeuwenhoek ani słowa nie rozumiał.
Całą jego lekturę stanowiła Biblia pisana po holendersku. I oto właśnie ten fakt, że był niewykształcony, okazał
się dla niego najbardziej pożytecznym: odcięty bowiem od wszystkich niedorzeczności wykształconego świata
swojej epoki opierał się jedynie na tym, co sam widział, na własnych pomysłach i doświadczeniach. Czynił to
chętnie, gdyż nie było bardziej upartego człowieka niż Antoni Leeuwenhoek.
Przyjemnie jest spoglądać przez szkiełko i widzieć wszystkie przedmioty zabawnie powiększone. Ale
kupować sobie takie szkiełka? Nie było to w zwyczaju Leeuwenhoeka. Kupne szkiełka? Nie miał do nich
zaufania. Bo prócz tego był jeszcze ogromnie nieufny. Kupować szkiełka? Nie, zrobi je sam. W czasie owych
dwudziestu lat, o których tak mało wiemy, chadzał Leeuwenhoek do optyków i wyuczył się sposobów
szlifowania szkieł. Lubił też bywać u alchemików i aptekarzy i interesował się kunsztem złotników i jubilerów.
Był skrupulatny aż do pedanterii. Nie wystarczało mu to, żeby szlifować tak dobrze jak najlepsi szlifierze
Holandii: jego szkiełka musiały być jeszcze lepiej oszlifowane i wtedy dopiero pracował nad nimi jeszcze go-
dzinami. Oszlifowane już soczewki oprawiał w ramki miedziane, srebrne lub złote, które przedtem sam
przetapiał w piecu, obserwując przy tym pilnie każdy zapach i każdy dym unoszący się z komina.
Dzisiaj uczony płaci siedemdziesiąt pięć dolarów za nowiutki lśniący mikroskop, przekręca kilka śrubek,
patrzy przez soczewkę i robi swoje obserwacje nie troszcząc się o to, jak ten aparat jest zbudowany. Ale
Leeuwenhoek...
Oczywiście, sąsiedzi uważali go za szaleńca, lecz Leeuwenhoeka nic to nie obchodziło i dalej pracował
parząc sobie i kale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin