kapitan-czart-przygody-cyrana-de-bergerac.pdf

(1096 KB) Pobierz
1005331935.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
LOUIS GALLET
Kapitan Czart. Przygody Cyrana
de Bergerac
ł.  
O późnym wieczorze¹ jednego z dni październikowych tysiąc sześćset pięćdziesiątego
pierwszego roku z bramy zamku Fougerolles, w prowincji Perigord, wymknął się jeź-
dziec i pocwałował drogą biegnącą wzdłuż rzeki Dordogne.
Ostry wiatr zacinał go jak biczem po twarzy, podróżny wszakże nic sobie z tego nie
czynił. Wytrzymywał odważnie natarcia burzy i krzepko a prosto usadowiony w siodle
przedzierał się naprzód jak błędny rycerz unieruchomiony w swej zbroi.
Niejeden, widząc go o tej porze i w taką niepogodę na drodze prawie nieuczęszczanej,
pomyślałby, że to zbieg jakiś i hultaj na cudzy worek dybiący.
W rzeczywistości jednak człowiek ten ani ukrywał się przed nikim, ani też na niczyją
krzywdę nie czyhał.
Po godzinie drogi jeździec skręcił z gościńca na dość wąską ścieżkę pomiędzy dwoma
wzgórzami. Po obu jej stronach rosły gęste krzaki jałowca i tarniny, nie brakło też drzew
do połowy z liści ogołoconych. Jeździec zwolnił biegu i zacinając batem gałęzie zwieszające
mu się nad głową, głosem czystym, choć niemiłosiernie fałszywym, zaśpiewał następującą
piosenkę, która wówczas była jeszcze wielką nowością.
Opłakana to jest dola
Nie mieć zdrowia i pieniędzy,
Lecz gdy biedak zdrów i wesół,
Jest bogaczem mimo nędzy…
Za Luwr mi poddasze stanie,
Z płaszcza mam strój i posłanie.
Nie znam, gardząc bogactw marą,
Co to przed złodziejem trwoga;
Pułap jest moją kotarą,
A materacem — podłoga!
Wydobywszy się z ciasnego przesmyku, śpiewak znalazł się tuż na brzegu rzeki, przy
drodze holowniczej, która zawieść go miała prosto do przewozu, naprzeciw wioski Saint-
-Sernin.
Spoza szańca wzgórz wysunął się właśnie księżyc.
Przy niepewnym jego świetle podróżny dostrzegł o kilka kroków przed sobą stojącego
nieruchomo człowieka.
W rękach tego człowieka błysnęła lufa muszkietu.
W chwili gdy jeździec, zdający się lekceważyć to spotkanie, znalazł się o dwa kroki od
nieznajomego, tamten zagrodził mu drogę.
— Litości, wspaniały szlachcicu! — zawołał głosem żebrzącym.
¹ o pny ieczorze — dziś: późnym wieczorem.
1005331935.002.png 1005331935.003.png
 
— Hola! — odparł jeździec, przedrwiwając. — Zdaje mi się, kochanku, że coś za
ciężko obładowałeś się jak na żebraka!
I końcem bata uderzył go po muszkiecie.
— Drogi nie są teraz bezpieczne, jasny panie! — zauważył tamten, tłumacząc się.
— Ba, toć chyba nie masz nic do stracenia!
— Przeciwnie!
Po tym niespodziewanym słowie, które jakby nieumyślnie z ust mu wybiegło, ozwała
się ponownie prośba, ale tym razem utrzymana w tonie szyderskiej² pogróżki.
— Litości, wspaniały szlachcicu!
— Do kroćset! Sądzić by można, że żądasz raczej kieski albo życia!
— Jeśli waćpan wolisz, niech i tak będzie!
I muszkiet, szybkim ruchem uniesiony, znalazł się przy piersiach podróżnego.
— Ha, ha, argumenty twoje są bardzo przekonywające! — zaśmiał się ten ostatni. —
Ale poczekaj cokolwiek.
W tej chwili odtrącił broń, zeskoczył z siodła i chwycił opryszka za gardło.
Trzymał go tak czas pewien, a gdy spostrzegł, że w tym potężnym uścisku dusić się
zaczyna, i że z bezwładnej ręki muszkiet mu już wypadł, puścił gardło, a ujął ręce i z całej
siły jął chłostać go batem po plecach.
Nigdy jeszcze najleniwszy i najkrnąbrniejszy chłopiec z bakalarni³ nie otrzymał tak
energicznego upomnienia.
Zbój osunął się na kolana i błagać zaczął zmiłowania.
— Mógłbym ci łeb roztrzaskać, gdybym był w pasji, lub też zapędzić cię do Fouge-
rolles, aby cię tam obwieszono — mówił szlachcic. — Dziękuj diabłu, swemu orędow-
nikowi, że cię tym razem puszczę na wolność. Jednak radzę ci, błaźnie, przypatrz mi się
dobrze, abyś brał nogi za pas, ile razy spotkasz mnie i poznasz. Inaczej za nic nie ręczę!
Opryszek, nie wstając z kolan, podniósł na swego zwycięzcę czarne, przenikliwe oczy
i płomień nienawiści zabłysnął w jego źrenicach, gdy przy bladym świetle księżyca roz-
poznał szydzącą twarz podróżnego. Podróżny nie zaniedbał ze swej strony zapisać sobie
w pamięci ohydnych rysów hultaja, przez które przezierała w tej chwili tłumiona wście-
kłość w połączeniu z przemagającym ją bólem.
— Poznam cię, jasny panie — mruknął wreszcie dziwnym głosem. — Pozwól mi
teraz odejść.
Podczas gdy fałszywy żebrak dźwigał się z ziemi, rozcierając obite boki, podróżny
podniósł upuszczony muszkiet, ujął go za koniec lu i wykręciwszy nim kilka młyńców
w powietrzu, cisnął z rozmachem w rzekę.
Zrobiwszy to, dosiadł konia i odjechał galopem, pozostawiając napastnika ogłupio-
nego tą osobliwą przygodą. Stanąwszy u przewozu, huknął na przewoźników i w dziesięć
minut później cwałował już wzdłuż lewego brzegu rzeki.
Uniósł się w strzemionach i wytężył wzrok ku Saint-Sernin.
W najwyższym z domów sioła⁴ płonęło światło, z komina zaś buchał dym rudawy,
dym kuchenny, którego widok przywołał na usta jeźdźca uśmiech zadowolenia.
Był to dom Jakuba Szablistego. Człowiek jednak, co nosił to imię wojownicze, rasę
żołnierską ujawniające, zerwał z przodków swych rzemiosłem. Szablisty zajmował poko-
jowe stanowisko proboszcza.
Atletyczne członki duchownego wykreślały się energicznie pod ciasną sutanną, twarz
jego mięsistą, czerstwą, otaczał wieniec czarnego, kędzierzawego zarostu, miał on minę
pewną siebie, głos donośny, siłę i zwinność lwa, mimo to wszystko było jednak widoczne,
że jest łagodny i prosty jak dziecię.
Podczas gdy podróżny przewoził się na promie, proboszcz, wyszedłszy do kuchni,
napędzał do pośpiechu swą gospodynię uwijającą się przy garnkach i rondlach.
— Joanno, już ósma! — powtarzał niecierpliwie. — Joanno, nie zdążysz ze szczupa-
kiem! Sawiniusz za kwadrans już tu być powinien.
— Słyszałam już to, słyszałam… Nie ma o co gwałtować… — mamrotała gniewnie
gospodyni. — Szlachcic może trochę poczekać… dziura w niebie przez to się nie zrobi…
² zyderi — dziś: szyderczy.
³ aaarnia — tu: szkoła; por.: aaarz : daw. nauczyciel.
ioo — wieś.
  Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac
A w końcu — dodała głośniej, z ruchem zniecierpliwienia — oświadczam jegomości, że
czy tak, czy owak, nie podam na stół, dopóki wszystko nie będzie zrobione jak się patrzy…
Ironiczny ukłon zakończył tę przemowę, po której wysłuchaniu ksiądz Jakub, prze-
świadczony o swej niższości, opuścił głowę na piersi i drobnym kroczkiem podreptał do
jadalni.
Stół był nakryty. Budzący uszanowanie rząd butelek wychylał omszone główki z kre-
densu. Aby baterii tej dosięgnąć, nie trzeba było wstawać z miejsca, wystarczało rękę za
siebie wyciągnąć. Brakło jedynie gościa.
Zegar na wieży wiejskiego kościółka wybił kwadrans na dziewiątą⁵. Jakby w odpo-
wiedzi zadźwięczał szarpnięty silnie dzwonek u drzwi wejściowych.
— To on! — wykrzyknął proboszcz.
Pobiegł do drzwi, otworzył je na całą szerokość i rzucił się w objęcia przybyłego.
— Na mękę i śmierć Zbawiciela! — zawołał ten ostatni, pozwalając ocałowywać⁶
sobie policzki — twoja wieczerza, mój bracie, jest pyszną rzeczą na dzisiejszą zawieruchę!
Z kuchni twej zalatuje zapaszek trufli i dziczyzny, który sprawia prawdziwą oskomę i daje
przeczucie prawdziwie rajskich rozkoszy.
— Siadajmy do stołu, kochany Sawiniuszu! — odrzekł lakonicznie ksiądz, odgadując
stan tego żołądka podnieconego długą jazdą.
Zdjął z ramion gościa płaszcz, rozwiesił go przed ogniem płonącym wesoło na ko-
minku i grzmiącym głosem oznajmił Joannie, że tylko na nią oczekują.
Szlachcic zasiadł wówczas naprzeciw proboszcza i obaj biesiadnicy zabrali się żwawo
do należytego uczczenia przygotowanych przez gospodynię potraw, nie szczędząc sobie
wzajem przyjacielskich wynurzeń. Sawiniusz i Jakub byli braćmi mlecznymi, kochali się
jednak jak bracia rodzeni.
— Posłuchaj — odezwał się nagle przybysz, zatapiając nóż w pasztecie aż czarnym od
trufli perigordzkich. — Nie przybyłem do ciebie wyłącznie na wieczerzę. Mam pomówić
z tobą o sprawach wielkiej wagi.
— Jestem do usług twych — odrzekł ksiądz. — Odczytawszy list twój, zaraz domy-
śliłem się, że musiało zajść coś ważnego. Mów zatem.
— Odłóżmy to do wetów, a teraz, jeśliś łaskaw, przysuń mi tego szczupaka, który ma
pozór tak czcigodny.
— Jest to, mój kochany Sawiniuszu, triumf mojej Joanny. Nieczęsto jada się taką
rybę.
— Do licha! Czyżby należała ona do istot bajecznych?
— Bynajmniej. Jest to szczupak jednooki z jeziora Fonta, którego proboszcz tamtejszy
przysłał mi na uczczenie kochanego gościa.
— Cudownie! Jednooki czy dwuoki, smakuje przewybornie, a te grzyby z białym
winem czynią go prawdziwie boską potrawą!
Uczta zakończyła się wesoło. Ale zaledwie Joanna zdjęła obrus i postawiła na sto-
le butelkę likieru z Armagnac oraz przyniosła na błyszczącej metalowej tacce dwa małe
kieliszki, Sawiniusz od razu spoważniał.
Przełknął kilka kropli starego likieru, po czym, wspierając się o stół łokciami i zata-
piając przenikliwe spojrzenie w oczach przyjaciela, rzekł:
— Czy pozwolisz, Jakubie, abyśmy pomówili teraz o sprawach poważnych?

Proboszcz skinął głową na znak przyzwolenia, a twarz jego przybrała ten sam wyraz uro-
czysty, co twarz gościa.
— Przysiągłeś mi kiedyś, Jakubie — zaczął ten ostatni — że będziesz szczęśliwy,
oddając w potrzebie życie swe na moje usługi.
— Rozporządzaj nim, przyjacielu. Każdej chwili gotów jestem dotrzymać owej przy-
sięgi.
Ręka szlachcica wyciągnęła się w stronę księdza, który ścisnął ją tak krzepko, że Sa-
winiusz nie mógł powstrzymać się od uwagi:
adran na ieit — piętnaście minut po ósmej; kwadrans po ósmej.
ocaoya — dziś: obcałowywać.
  Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac
— Do licha! Oto dłoń, która nie puści łatwo tego, czego strzec się podjęła!
I ruchem wykwintnym otrząsnął bolące palce.
— Masz zatem do powierzenia jakiś depozyt? — zapytał ksiądz Szablisty.
— Depozyt drogocenny, którego w potrzebie wypadnie bronić z zaciętością smoka
strzegącego zaklętych skarbów.
Oczy Jakuba zapłonęły. W milczeniu wskazał młodzieńcowi długi rapier wiszący
w ciemnym kącie izby.
— Rodzinna pamiątka — rzekł z naciskiem. — Umiem jeszcze jako tako z nią się
obchodzić.
— Ho, ho, pamiętam dobrze, jakie pyszne lekcje szermierki odbierałem od ciebie,
gdyśmy jeszcze obaj byli dzieciakami! Ach, jaka szkoda, że i ty również nie zostałeś żoł-
nierzem!
— Bóg powołał mnie do czego innego — odrzekł ksiądz, spuszczając oczy, w których
zamigotała błyskawica. — Mów dalej, Sawiniuszu.
Szlachcic zdawał się przez chwilę namyślać.
— Wolałbym — podjął wreszcie z wolna — wolałbym ci oszczędzić trudów i niebez-
pieczeństw przywiązanych do tego zadania, ale… gdzie znajdę duszę tak dzielną i prawą jak
twoja? Gdzie znajdę serce równie szlachetne i godne zaufania, które by przyjęło powie-
rzoną sobie tajemnicę, nie wglądając, jakie jej źródło i co w sobie zawiera? W podobnej
okoliczności mogłem myśleć tylko o tobie.
— Jestem ci za to wdzięczny, Sawiniuszu.
— Posłuchaj zatem. Zlecenie, którym pragnę cię obarczyć, ja sam otrzymałem od
kogoś innego, komu przysiągłem, że je przeprowadzę pomyślnie. Nieobce ci moje życie,
oddane w zupełności burzom losowym i przygodom. Dziś, jutro lub pojutrze kula czyjaś
położyć mnie może trupem albo pchnięcie czyjejś szpady zapłaci mi od razu za wszystkie
pchnięcia, jakie inni ode mnie dostali.
— Niech ci je Bóg przebaczy! — szepnął pobożnie proboszcz.
— Otóż — ciągnął Sawiniusz — z moją śmiercią depozyt, który przyjąłem, wpadnie
w ręce obce, może obojętne, a może, co gorsza, takie, którym zależeć będzie na jego
posiadaniu. Przypadku tego lękam się, a ty jedynie możesz mnie od niego zabezpieczyć,
wspomagając mnie rozumem swym i siłą. Gdy już co do tego będę upewniony, niech co
chce dzieje się ze mną, nic mnie już los osobisty nie obchodzi. Umrę spokojny wiedząc,
że ty mnie zastąpisz.
— Czy chodzi o testament? — zagadnął proboszcz, zdziwiony wstępem tak uroczy-
stym.
Szlachcic uśmiechnął się.
— Testament! Mój testament!… Alboż myśli się o testamentach, nosząc całe mienie
przy sobie, za przykładem filozofa Biasa?…
— Cóż to więc takiego?
— Już ci powiedziałem. Spełniam zlecenie dane mi przez inną osobę.
Jakub Szablisty zwrócił na przyjaciela wzrok ciekawy i pytający.
Sawiniusz zrozumiał milczące żądanie. Z kieszeni kaana wydostał złożony pergamin,
owinięty w zielony jedwab, z wielką pieczęcią, która musiała być świeżo odciśnięta, zala-
tywał bowiem od niej jeszcze ostry zapach wosku. Arkusz ten nie nosił żadnego napisu,
pieczęć nie była opatrzona żadnym herbem. Widniały na niej tylko dwie litery C i B,
dziwacznie ze sobą splecione, na tle posianym gwiazdami.
Z pierwszego zatem wejrzenia tajemniczy pergamin niczego nie wyjaśniał zacieka-
wionemu proboszczowi z Saint-Sernin.
Sawiniusz podsunął dokument pod oczy przyjaciela i dotykając palcem pieczęci, rzekł:
— Jakubie! W tej kopercie zamyka się przyszłość pewnego człowieka, los całej rodziny,
rozwiązanie tajemnicy życia lub śmierci.
— Daj go — wyrzekł z mocą proboszcz.
Wyciągnął rękę i wziął cenny dokument.
— A teraz — Sawiniusz przy tych słowach powstał — posłuchaj, drogi Jakubie, czego
od ciebie wymagam. Zatrzymasz ten pakiet u siebie aż do dnia, w którym albo ja sam
upomnę się o niego, albo też dowiesz się na pewno, że umarłem.
— A w tym ostatnim wypadku? — zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
  Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac
Zgłoś jeśli naruszono regulamin