Curwood James - WŁADCA SKALNEJ DOLINY.doc

(544 KB) Pobierz

 

Curwood James Oliver

WŁADCA SKALNEJ DOLINY

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Tyr, nieruchomy i milczący niby olbrzymi głaz o rudawym odcieniu, przez długie minuty błądził wzrokiem po obszarze swego państwa. Wzrok miał słaby; oczy grizlich są zbyt małe i osadzone zbyt szeroko, by mogły dobrze widzieć. W odległości jakiej pół mili rozróżniał jeszcze kozicę skalną od górskiego barana, ale poza tą granicą świat stawał się dlań jedynie tajemniczą głębią spowitą w mgłę złotą od słońca lub w opary mroku.

W tej chwili stężał i znieruchomiał poddając się działaniu węchu. Z głębin doliny nadeszła jakaś woń, której nie czuł nigdy przedtem. Woń ta była obca jego dziedzinom i drażniła go ogromnie. Powolny, ociężały umysł niedźwiedzia próżno silił się odgadnąć jej treść.

Nie karibu — zabił już ich przecie tyle! Nie kozica, nie baran. A także nie leniwy i tłusty świstak, wygrzewający się w słońcu na skale. W życiu swym zjadł już setki świstaków.

Woń nie budziła w nim pożądania ani lęku. Zaciekawiała go tylko. Tyr jednak nie ruszał na zwiady, instynkt nakazywał mu ostrożność. Gdyby mógł 

nawet ogarnąć wzrokiem milowy czy dwumilowy krąg, nie dowiedziałby się nic ponad to, co mu wieściło tchnienie wiatru z doliny.

Grizli zatrzymał się na krawędzi małej kotliny.

Tuż pod nim rozpościerała się dolina, a powyżej widniała przełęcz, przez którą przybył tego popołudnia. Kotlina przypominała czarę wyżłobioną w zielonym stoku górskim i jako że był właśnie czerwiec, osnuła ją bujna miękka murawa i kwiaty; z trawy wyglądały górskie fiołki, kępy niezapominajek, dzikie astry i hiacynty.

Pośrodku czerniała sadzawka rzadkiego iłu, w którym Tyr lubił się babrać, ilekroć mu dolegały zbite na kamieniach łapy.

Od wschodu, zachodu i północy rozwijała się cudowna panorama Gór Skalistych, a złoty blask czerwcowego słońca łagodził ostre zarysy jej krawędzi. Ze szczytów skalnych i z głębi dolin, spośród wyrw tnących górskie grzbiety, z dna krętych szczelin, z rumowisk, głazów pnących się ku wiecznym śniegom płynął lekki szelest. Była to muzyka wód. Zawsze unosiła się w powietrzu, bo rzeki, potoki i strumyki spływające ze śniegiem, który wiecznie leżał pod chmurami, nigdy nie milkły.

Powietrze tchnęło słodką wonią. Czerwiec i lipiec święciły weselne gody. Kończyła się wiosna, poczynało lato. Świat był przesycony zielenią. Wczesne kwiaty stroiły słoneczne zbocza w barwne kobierce czerwieni, bieli i purpury, a wszystko, co żyło, dźwięczało pieśnią: tłuste świstaki na skałach, małe pompatyczne koszatki u wejścia do swych norek, opasłe trzmiele buszujące pośród kwiatów, sępy w dolinach i orły ponad szczytami gór. Nawet Tyr śpiewał na swój sposób przed chwilą, brodząc w miękkim błocku. Nie był to bowiem ani jęk bólu, ani ryk, ani warczenie,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tylko właśnie owo mruczenie, którym niedźwiedzie objawiają radość. To była jego pieśń. I oto tajemnicza woń pozbawiła go nagle spokoju.

Nieruchomy wietrzył. Nie odczuwał lęku, był jednak zaciekawiony i niespokojny. Nozdrza jego reagowały równie silnie na tę nieznaną woń, jak podniebienie dziecka reaguje na pierwszą w życiu kroplę wódki. Wreszcie niski, groźny warkot wezbrał jak daleki grom w głębi jego piersi. Samowładny pan obszernych włości pojął naraz, że nie wolno mu pozwalać na istnienie woni, której pochodzenia nie zna i która nie należy do jego królestwa.

Powolnym ruchem Tyr stanął dęba sięgając łbem o dziewięć przeszło stóp od ziemi. Potem usiadł na zadzie jak tresowany pies, opuszczając na brzuch uwalane błotem łapska.

Od dziesięciu lat zamieszkiwał te góry, ale nigdy jeszcze nie wyczuł podobnej woni. Nie krył się. Nieulękły, stał jak wyrzeźbiony. Rzuciłjej wyzwania i czekał, a ona rosła i zbliżała się. Był potwornie wielki i piękny w nowym, brunatnym futrze złoconym przez słońce.

Pas dorosłego mężczyzny spiąłby się z trudem na jego przedramieniu, trzy najdłuższe, podobne do noży pazury przednich łap miały każdy po pięć i pół cala. Siady stóp na miękkiej ziemi miały rozpiętość piętnastu cali od brzegu do brzegu. Był dobrze wykarmiony, lśniący i potężny. Oczy, nie większe od hikorowych orzeszków, znajdowały się w odległości ośmiu cali jedno od drugiego. Dwa górne kły, tnące jak ostrza sztyletów, miały dwucalową długość. Straszliwe szczęki mogły bez trudu zdruzgotać kark rena. Życie Tyra było wolne od obecności człowieka i obca mu była złośliwość. Jak większość grizlich, nie zabijał dla przyjemności mordowania. Z całego stada karibu wybierał

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

jedną sztukę i tę zjadał doszczętnie, miażdżąc kości i do ostatniej kropli wysysając szpik.

Był to dobrotliwy władca. Głosił jedno tylko prawo dajcie mi żyć! I wygląd jego wyrażał to prawo z bez względną stanowczością, kiedy siedząc wchłaniał nozdrzami obcą woń. Ze swej potężnej mocy podobny był górom. Jak szczyty ich władały w niebiosach, tak on władał na ziemi w obszarze swego państwa. Grizli razem z górami wynurzył się z mroku wieków. Stanowił ich część składową.Dzieje jego rasy żyły i umierały wśród nich. Byli do siebie podobni pod wielu względami.

Nikt prócz samców własnego plemienia nie ośmielił się dotąd naruszyć jego władzy ani jego praw. Z tymi zaś przeciwnikami walczył w uczciwym pojedynku, niejednokrotnie na śmierć i życie. Był gotów walczyć raz jeszcze z każdym, kto na podległym mu terenie nie chciałby uznać jego suwerenności. Dopóki się nie znajdzie nikt odeń mocniejszy, on tu jest dyktatorem, arbitrem lub despotą; jest tym, czym chce być. Pochodził z rodu władców bujnych dolin i zielonych stoków, był panem wszelkich żyjących istot dokoła. Rządy nad tym krajem ustalił otwarcie, bez strategii i podstępów. Był znienawidzony i wzbudzał lęk; sam nie znał nienawiści ani trwogi. Ponadto był uczciwy. Oczekiwał zatem otwarcie przybycia istoty, której woń płynęła z głębi doliny.

Podczas gdy siedział i brunatne nozdrza wciąż jeszcze chłonęły powietrze, niejasny instynkt, dar przodków, budził się w zamglonym umyśle. Ta woń, którą przecie odczuwał po raz pierwszy, wydała mu się naraz znana. Nie mógł co prawda ustalić jej pochodzenia, ale wiedział już, że poza nią czai się groźba, że należy się strzec!

Tyr siedział dziesięć minut nieruchomy jak rzeźba

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

potem, gdy wiatr zmienił nieco kierunek, woń osłabła, aż wreszcie zniknęła zupełnie.

Grizli lekko uniósł płaskie uszy. Potem obrócił powoli ogromny łeb obejmując wzrokiem szmaragdowy stok i małą kotlinkę. Teraz, gdy powietrze stało się znów kryształowo czyste, niepokój jego znikł tak nagle, jak nagle się pojawił. Więc Tyr opadł na czworaki i zaczął dalej polować na koszatki. Był to niesłychanie śmieszny widok. Tyr ważył tysiąc funtów, koszatka jest sześciocalowej długości i waży około sześciu uncji. A jednak grizli nie wahał się, ryć godzinę, byle móc wreszcie połknąć jak pigułkę tłuste zwierzątko. Był to jego smakołyk. Połowa niemal dni wiosennych i letnich schodziła na tej żmudnej pracy w pogoni za łakomym kąskiem.

Teraz znalazł norkę, która mu się wydała godna zachodu, i zaczął rozgrzebywać ziemię łapami jak olbrzymi pies szukający szczura.

Znajdował się na zboczu wzgórza. W ciągu pół godziny dwukrotnie podnosił głowo. Ale w powietrzu nie zamąconym wiatrem nie było już czuć żadnej tajemniczej woni.

 

ROZDZIAŁ II

 

Wysoki, balsamiczny gąszcz rzedniał, przesmyk rozszerzał się. Jim Langdon wstrzymał konia, przez parę chwil spoglądał przed siebie w osłupieniu, a potem z okrzykiem radości przerzucił prawą nogę przez kulę siodła i czekał. O paręset metrów dalej, poza osłoną świerków, Otto Bruce wojował z Patelnią, krnąbrną juczną klaczą.

Langdon uśmiechał się z zadowoleniem, słysząc, jak przewodnik grozi opornej bestii wszelkimi rodzajami

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tortur i kar począwszy od ćwiartowania, a kończąc na łagodniejszej śmierci przez uderzenie pałką w łeb. Barwny słownik Bruce'a, opisujący okropności, jakie wisiały nad jego lśniącymi i beztroskimi końmi, był dlań źródłem wiecznej uciechy. Wiedział przy tym, że wielki zacny towarzysz nie katowałby Patelni wówczas nawet, gdyby jej przyszła chęć utarzać się w błocie wraz z jukami i siodłem, i że ograniczyłby się do okropnych słów mrożących krew w żyłach.

Sześć koni jeden po drugim wyszło z zielonej gęstwiny; Bruce siedział na ostatnim. Tkwił w siodle jak rozklekotany pajac; postawę tę zawdzięczał długoletniemu przebywaniu w górach, a poza tym był olbrzymiego wzrostu i z trudem układał niezmiernie długą postać na grzbiecie drobnej szkapy górskiej.

Na jego widok Langdon zeskoczył z konia i znów zwrócił się twarzą ku dolinie. Poprzez jasny, niedawno zapuszczony zarost przeglądała opalenizna, piętno tygodni spędzonych w górach. Rozchełstana koszula ukazywała szyję pociemniałą od słońca i wiatru. Oczy stalowe, błękitne chciwie chłonęły rozpostarty w krąg krajobraz; malowała się w nich gorąca ciekawość myśliwego i badacza dziewiczych krain. Miał lat trzydzieści pięć. Połowa życia zbiegła mu na włóczęgach po ziemiach północnych, drugą połowę poświęcił pisaniu książek, w których przedstawiał to, co widział, przeżywał lub słyszał w czasie swych wędrówek.

Towarzysz jego był odeń o pięć lat młodszy, ale przerastał go niemal o głowę. Nie cenił zresztą bynajmniej tej przewagi fizycznej, przeciwnie, ilekroć była o tym mowa, klął brzydko, dodając w końcu: — Psiakrew, co to można wiedzieć. A nuż jeszcze wyrosnę!

Zbliżywszy się do Langdona, Bruce zeskoczył z siodła. Langdon objął gestem leżący przed nimi krajobraz.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Czyś widział kiedyś coś równie pięknego?

— Ładny kraj — przyznał Bruce.

Nocleg będzie pierwszej klasy. Muszą tu być karibu i niedźwiedzie. Potrzebujemy właśnie świeżego mięsa!

— Daj no mi zapałkę, Jim.

Mieli zwyczaj zapalać obie fajki jedną zapałką; oczywiście o ile to się udało zrobić. Wypełnili teraz ten obrzęd zastanawiając się nad sytuacją.

Puszczając pierwsze kłęby wonnego dymu, Langdon wskazał ruchem głowy opuszczoną przed chwilą gęstwinę.

— Wspaniałe miejsce na postój, prawda, stary? Suche drzewo na ogień, bieżąca woda po raz pierwszy od tygodni, miękkie świerkowe gałęzie na posłania. Konie można puścić na tę łączkę, którąśmy tylko co minęli; trawa bawola rośnie tam jak las i pełno dzikiego tymianku.

Spojrzał na zegarek.

— Dopiero trzecia. Właściwie można by iść dalej. Ale jak sądzisz? Może pozostaniemy tu parę dni i rozejrzymy się nieco.

— Wygląda tu wcale, wcale — wyrzekł Bruce. Usiadł na ziemi, plecami przylgnął do skały i oparł o wzniesione kolano długą, mosiężną lunetę, zabytek jeszcze z czasów wojny domowej . Langdon odtroczył od siodła lornetkę sprowadzoną z Paryża.

Ramię przy ramieniu, oparci o skałę, badali wzrokiem skłony gór i zbocza porosłe trawą.

Znajdowali się na terytorium grubego zwierza, w kraju określonym przez Jima Langdona mianem „nieznanego", po którym zapewne nie kroczyła jeszcze stopa białego człowieka.

Ziemia ta była spięta olbrzymimi łańcuchami 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

górskimi. Dwudziestodniowy forsowny marsz dał w rezultacie sto mil przebytej drogi.

Dzisiaj po południu minęli szczyt Divide, który dzieli niebo na północne i południowe? a teraz mieli przed sobą pierwsze zielone stoki i wspaniałe garby łańcucha Firepan. Na północ — a oni wędrowali w kierunku północnym — lśniła rzeka Skeena, na zachód i na południe rozpościerał się łańcuch Babine ze swymi rzekami, na wschód, ponad Divide, wznosił się Driftwood, a jeszcze dalej widniały góry Ominica i dopływy Finley. Dziesiątego maja widzieli po raz ostatni ślady cywilizacji, dziś był trzydziesty czerwca. Patrząc przez lornetkę Langdon dochodził do przekonania, że nareszcie osiągnęli cel swych pragnień. Od dwóch miesięcy niemal szukali pustynnego zakątka i oto znaleźli tę dolinę. Nie nawiedzał jej żaden myśliwy. Nie docierał tu żaden szlak ludzki. Leżała przed nimi przestrzeń tak wiele obiecująca.

Teraz gdy nadeszła chwila uchylenia rąbka jej tajemnic, Langdon czuł głęboką i niezmierną radość; pojąć ją zdolni byli jedynie ludzie jemu podobni.

Otto Bruce, przyjaciel i towarzysz szóstej z kolei wyprawy Langdona, pojmował zjawiska przyrody znacznie prościej. Wszystkie doliny i wszystkie góry były dlań mniej więcej jednakowe. Urodził się wśród nich, mieszkał tu całe życie i wśród nich prawdopodobnie umrze.

Bruce energicznym pchnięciem łokcia przerwał marzenia Langdona.

— Widzę łby trzech karibu w wąwozie, coś o półtorej mili stąd — oznajmił nie odejmując oka od lunety.

— A ja widzę kozicę z małym, tu, na tym pierwszym, czarnym występie na prawo — odparł Langdon. — I, tam do diaska! toż to młody samiec przygląda się jej ze szczytu tej skały o tysiąc stóp wyżej.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Psiakrew, co za bródka! Bruce, stary chłopie, bez żartu, znaleźliśmy ziemski Eden!

— Coś w tym rodzaju — odmruknął Bruce uniósłszy wyżej kolanami wspartą na nich lunetę. — Dam sobie uciąć prawą łapę, jeśli to nie jest również kraina misiów!

Zamilkli znów na parę minut. Konie pasły się opodal w gęstej trawie, chrupiąc chciwie soczyste źdźbła. Potoki i drobne źródełka górskie grały melodyjną pieśń. Dolina zdawała się drzemać, pogrążona w oceanio słonecznego blasku; Langdon uważał, że właśnie określenie drzemka najlepiej oddaje nastrój doliny. Była jak wielki, zadowolony, szczęśliwy kot, a dźwięki, które

słyszał, łączyły się w przyjemny pomruk, który stanowił senne, kocie mruczenie.

Langdon obserwował wciąż jeszcze kozła pilnującego swej łani, gdy Bruce znowu przemówił:

— Widzę grizli. I to grizli wielkiego jak dom! Langdon drgnął i wyprostował się.

— Gdzie? — spytał. Pochylił się wnet nieco, mierząc wzrokiem kierunek lunety Bruce'a. Zagrały w nim nagle wszystkie nerwy.

— Widzisz to zbocze poza drugim garbem, tuż nad szczeliną skalną — mówił Otto, z jednym okiem zamkniętym, a drugim ciągle przylepionym do lunety. — Grizli jest mniej więcej w połowie wysokości. Poluje na koszatki.

Langdon uniósł lornetkę, spojrzał i radosny okrzyk wyrwał mu się z ust.

— Znalazłeś? — zapytał Otto.

— Jeszcze by też. To król wszystkich niedźwiedzi zamieszkujących Góry Skaliste!

— Albo król, albo brat królewski — zaśmiał się Bruce nie drgnąwszy. — Większy bodaj od tego, któregoś zabił. Tamten miał osiem stóp. Wiesz, co ci 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

powiem, Jimmy? — Tu dla efektu urwał, by wsadzić do ust wyjętą z kieszeni czarną prymkę. Po czym zaczął ją żuć nie odejmując od oka lunety.

— Wiesz, co ci powiem? — dokończył. — Wiatr wieje w naszą stronę, a miś bardzo zajęty i dba o nas tyle co o

zeszłoroczny śnieg!

Wyprostował się i wstał. Langdon skoczył na równe nogi. W podobnych wypadkach rodziło się zawsze pomiędzy nimi milczące porozumienie; mowa stawała się zbędna. Sprowadzili wszystkie osiem koni na skraj lasu i uwiązali je do pni. Ze

skórzanych olster wyjrzały karabiny, nabili je wkładając do każdego po sześć nabojów.

Potem przez chwilę gołym okiem badali zbocze wzgórza i przylegający doń teren.

— Można by się prześliznąć tą szczeliną — poddał Langdon.

Bruce skinął głową na znak zgody.

— To będzie strzał o trzysta jardów z tamtego miejsca. Tak będzie najlepiej — rzekł. — Gdybyśmy go zaś próbowali obejść z dołu, zwietrzyłby nas. Gdyby było o parę godzin wcześniej...

— Wdrapalibyśmy się na skałę i zaszlibyśmy go od góry! — wykrzyknął Langdon ze śmiechem. — Bruce, stajesz się najbardziej bezrozumnym idiotą na ziemi, kiedy przychodzi do łażenia po górach. Drapałbyś się na szczyt Hardesty albo Geikie, żeby strzelać do kozicy z góry, nawet choćbyś mógł ją trafić z dołu bez żadnego wysiłku. Dobrze, że to nie rano.

Możemy zastrzelić tego niedźwiedzia z wąwozu!

— Możliwe!

Ruszyli, nie kryjąc się wcale, poprzez zielone łąki usiane barwnym kwieciem. Grizli mógł ich dojrzeć dopiero w odległości

pół mili. Wiatr zmienił kierunek i dął im prawie w twarze.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Chód ich stawał się coraz bardziej elastyczny, coraz szybszy. Zbliżyli się do zboczy wzgórz tak dalece, że przez kwadrans ogromny wiszar skalny zasłaniał im niedźwiedzia. Po dziesięciu minutach dotarli do wąwozu. Tuż przed nimi pięła się

wzwyż wąska szczelina, prostopadła niemal, wyżłobiona w twardym głazie przez płynącą tu od stuleci co wiosna strugę roztopionych śniegów. Stąd przeprowadzili baczną obserwację.

Wielki grizli znajdował się o jakie sześćset jardów ponad nimi, a najbliższy mu punkt wąwozu leżał o blisko trzysta metrów od niego.

Bruce szepnął jak najciszej:

— Jimmy, leź w górę! Jeśli tego misia nie położysz na miejscu, tylko go ranisz, to albo rzuci się na ciebie, albo umknie tamtą przełęczą, albo spuści się do doliny — tędy. Jeśli zechce umykać przełęczą, to umknie; nie możemy mu w tym przeszkodzić! Jeśli skoczy na ciebie, jazda szczeliną w dół! Zawsze prędzej się tara dostaniesz niż ten grubas. Ale coś mi się zdaje, że on pójdzie tędy, jeżeli ty mu nie dasz rady. Będę więc tu czekał. No, Jimmy, życzę powodzenia!

Cofnął się nieco i przylgnął do skalnego złomu. Stamtąd mógł obserwować niedźwiedzia. A Langdon zaczął piąć się w górę kamienistym żlebem.

 

ROZDZIAŁ III

 

Ze wszystkich istot żyjących w tej sennej dolinie Tyr był najpracowitszy. Miał wyraźnie określoną indywidualność. Podobnie jak niektórzy ludzie wcześnie kładł się spać. Rokrocznie w październiku uczuwał napływ senności, a w listopadzie zapadał w głęboki sen zimowy. Spał do kwietnia i opuszczał 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

legowisko zazwyczaj o tydzień lub dwa później niż reszta współbraci. Kwiecień i maj poświęcał jeszcze częstym drzemkom na skałach wygrzanych słońcem, ale od początku czerwca do połowy września spał zaledwie osiem godzin na dobę.

W chwili gdy Jim Langdon zaczął ostrożnie piąć się w górę szczeliną, Tyr był ogromnie zajęty. Schwytał właśnie tłustą koszatkę, starego patriarchę, i przełknął ją jak pigułkę, potem wchłonął tłustą, białą poczwarkę, która nieopatrznie znalazła się na jego drodze; kończył zaś podwieczorek łowiąc językiem mrówki, pieprzne w smaku, które zbierał podważając łapą głazy.

Tyr poszukiwał tych przysmaków i podnosił kamienie prawą łapą. Dziewięćdziesiąt dziewięć niedźwiedzi na sto jest mańkutami; sądzę nawet, że sto dziewięćdziesiąt dziewięć na dwieście. Tyr stanowił wyjątek. Dawało mu to ogromną przewagę w czasie wypraw myśliwskich, przy łowieniu ryb i nade wszystko w walce; prawa bowiem przednia łapa grizlich jest znacznie

dłuższa niż lewa. Różnica jest tak wyraźna, że gdyby niedźwiedź został raptem pozbawiony swego szóstego zmysłu — orientacji, kręciłby się wciąż w kółko.

W swych poszukiwaniach Tyr kierował się ku wąwozowi. Olbrzymi jego łeb wisiał prawie tuż nad ziemią. Na krótki dystans wzrok niedźwiedzia był niezwykle ostry. Zresztą, miał tak silnie rozwinięty węch, że nawet z zamkniętymi oczyma mógł łowić wielkie skalne mrówki.

Wybierał najchętniej płaskie głazy. Jego olbrzymia prawica z długimi pazurami była zręczna jak dłoń ludzka. Podważał głaz, pociągał nosem, a potem szeroki gorący ozór jednym mlaśnięciem zagarniał zdobycz. Tyr brał to zajęcie bardzo poważnie, niby słoń poszukujący orzeszków ziemnych w stogu siana. Nie

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

widział w nim nic śmiesznego. W istocie Natura nie zamierzała czynić z tej funkcji nic humorystycznego. Czas Tyra był mniej lub bardziej bezcenny. W ciągu lata niedźwiedź wchłaniał wiele setek tysięcy cierpkich mrówek, słodkich poczwarek i różnorodnych soczystych owadów nie mówiąc już o koszatkach i jeszcze mniejszych skalnych królikach. Te drobne stworzenia wzbogacały jego tłuszczowy pancerz, a ten w czasie długiego snu zimowego chronił go od śmierci głodowej. Dlatego natura uczyniła z jego małych, zielonkawobrunatnych oczu dwa mikroskopy niezawodne w obrębie kilku stóp, a prawie bez wartości na odległość tysiąca jardów.

Nagle, gdy miał odwrócić nowy kamień, wstrzymał się i zastygł. Przez całą minutę stał prawie bez ruchu. Potem powoli

opuścił głowę i przywarł nosem do ziemi. Tchnęła nań niejasna, ale dziwnie miła woń. Była tak zwiewna, iż bał się, że przy lada szybszym ruchu straci jej ślad. Nie ruszał się więc aż do chwili, gdy z całą pewnością mógł już oznaczyć pochodzenie jej i kierunek.

Woń stała się znacznie silniejsza. Jeszcze parę jardów i Tyr ustalił już jak najdokładniej jej źródło. Płynęła spod dużej, skalnej bryły mającej pewno nie mniej niż dwieście funtów wagi.

Tyr podważył ją i usunął prawą łapą, jakby to był mały kamyczek. Z wgłębienia wypadł mały skoczek górski podobny do

wiewiórki i przenikliwie wrzeszcząc umknął, w chwili gdy lewa łapa Tyra opadła z siłą, która zdruzgotałaby kark karibu. Tyrowi nie szło zresztą wcale o to zwierzątko, tylko o jego spiżarnię. Tuż w jamce leżała zdobycz: orzechy ziemne na miękko wymoszczonym posłaniu z mchu.

Nie były to prawdziwe orzechy. Coś niby drobne ziemniaczki, wielkości owocu wiśni, słodkie i 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

przesycone krochmalem, tuczące. Grizli delektował się nimi pomrukując cicho, z zadowoleniem. Po czym ruszył na dalsze poszukiwania.

Nie słyszał, jak Langdon zbliżał się coraz bardziej do ujścia szczeliny. Nie wyczuł go węchem, bo wiatr był z przeciwnej strony. O dziwnej woni ludzkiej, która go przed godziną doszła i niepokoiła w kotlinie, już zapomniał.

Czuł się zupełnie szczęśliwy. Był w dobrym humorze, tłusty i lśniący. Zirytowany, rozzłoszczony i kłótliwy niedźwiedź jest zawsze chudy. Prawdziwy myśliwy poznaje go na pierwszy rzut oka. Jest jak słoń samotnik.

Tyr dalej szukał pożywienia i coraz bardziej zbliżał się do wąwozu. Podszedł doń już na sto pięćdziesiąt jardów, kiedy nagle obudził jego czujność jakiś szmer. Langdon, pnąc się w górę, pchnął stopą luźny kamień, a ten runął w dół pociągając za

sobą z hałaśliwym łoskotem kaskadę żwiru.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin