Kult Józefa Stalina w Polsce - 1944- 1956 - Robert Kupiecki.txt

(610 KB) Pobierz
ROBERT KUPIECKI
KULT JÓZEFA STALINA W POLSCE 1944-1956
WYDANIE PIERWSZE
Biblioteka Instytutu Historii UAM

Projekt okładki Małgorzata Zachorowska
Redaktor
Wojciech Jarmołowicz
Redaktor techniczny Justyna Rosłonek
ISBN 83-02-05132-2
© Copyright by Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne Warszawa 1993
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne
Warszawa 1993 r.	l
Wydanie I
Ark. druk. 17
Skład i druk: Opolskie Zakłady Graficzne w Opolu 
Zam. 52/93
SPIS TREŚCI
Przedmowa / 3 Wstęp / 9
Korzenie / 13
Wzrost (lata 1944—1948) / 39
Siedemdziesiąte urodziny (rok 1949) / 74
Kultu dzień powszedni (lata 1950—1953) / 116
Dziś niebo jest żałobną chorągwią. Umarł Stalin (marzec 1953) / 157
Od VIII Plenum do VIII Plenum (marzec 1953 — rok 1956) / 199
Zakończenie / 233
Aneks: Indeks tytułów jakimi w latach 1944—1956 obdarzano Stalina w polskich środkach przekazu / 238 Bibliografia / 251 
Indeks nazwisk / 265
270
PRZEDMOWA
Młody historyk podjął tyle ambitną, co udaną próbę przedstawienia dziejów kultu Stalina w Polsce. Oznaczało to wejście w krąg kluczowych dla panującego systemu mechanizmów, które badacze historii najnowszej zaczynają dopiero poznawać, analizować, rozumieć. Dwa zagadnienia wysuwają się tu na czoło: układ zależności Polski od radzieckiego centrum oraz istnienie i przenikanie się dwóch płaszczyzn rzeczywistości — tej realnej i tej sztucznie konstruowanej przez ideologicznie i politycznie uwarunkowany język oraz rytuał. Studium Roberta Kupieckiego — obszerny, szczegółowy opis dynamiki kultu Stalina w warunkach polskich — starszym czytelnikom uprzytomni zapomniane często doświadczenia, bardzo zresztą różne, rówieśnikom Autora nasunie myśl o „hańbie domowej". Ale źle by się stało, gdyby materia historyczna zawarta w tej książce posłużyła przede wszystkim obrachunkom z mroczną kartą przeszłości — czasem własnej, częściej innych. Ważniejsze jest rozpoznanie samego zjawiska, jego źródeł, charakteru i oddziaływania.
Będzie truizmem stwierdzenie, że kult Stalina nie miał korzeni w polskiej glebie kulturowej, że był całkowicie obcym, przemocą implantowanym przeszczepem. Wymuszony i zewnętrzny w stosunku do kulturowego dziedzictwa, jak też narodowych tradycji, miał — podobnie jak radzieckie czołgi — zabezpieczać integralność imperialnego bloku tworzonego pod czerwonym sztandarem i legitymizowanego komunistyczną utopią. W tym sensie stanowił cząstkę ustanowionego jarzma, które Polacy znosili, bo znosić musieli, ucząc się symulacji oraz zachowań, które stanowiły splot oporu i przystosowania. Jak trafnie stwierdził Tomasz Szarota, po wojnie mieliśmy do czynienia z nowym wariantem „życia na niby", opisanego przez Kazimierza Wykę w jego szkicu poświęconym okupacji niemieckiej. Duży odłam polskiego społeczeństwa, zwłaszcza (choć nie tylko) polskiej inteligencji, wyćwiczył się w życiu na niby, w świecie pozorów kreowanym przez państwo/partię. Przyswajał sobie osobliwą sztukę dwujęzyczności — posługiwania się językiem naturalnym w sferze prywatności i nowomową w sferze oficjalnej. Mit wallenrodyzmu pozwalał nobilitować hipokryzję i dwulicowość. Konformistyczne postawy
i zachowania stawały się cnotą, niezłomne trwanie przy wyznawanych wartościach — szaleństwem, może i chwalebnym, ale zagrażającym narodowemu przetrwaniu. Co więcej, część przynajmniej strażników owego świata pozorów, czy —jak go trafnie nazwali Zbysław Rykowski i Wiesław Władyka — przedstawień, również traktowała go „na niby", jako rytuał lub haracz płacony w imię wymogów polityki bądź geopolityki. Mało kto prawdziwie wierzył w slogany z wstępniaków „Trybuny Ludu" lub „Poradnika Agitatora". Język kreujący rzeczywistość pozorów, symbolika, rytuał tak były dalekie od polskich kodów kulturowych, że nie mogły trwale ukształtować mentalności nie tylko szerokich kręgów społeczeństwa, ale także kół związanych z obozem rządzącym. Efektem tego była swoista „gra" toczona na obszarze życia publicznego. Brali w niej udział wszyscy, którzy w tym życiu uczestniczyli, wielcy i mali, komuniści i katolicy, ci z legitymacjami partyjnymi w kieszeni i ci, którzy nigdy do partii nie wstąpili. Alternatywą była emigracja wewnętrzna, represje...
W Polsce nigdy, na szerszą skalę, nie wykształciła się owa szczególna. mistyczna nieomal więź między przywódcą a masami, właściwa systemom totalitarnym w ich klasycznej postaci. Stalin, poza wszystkim, nie był przywódcą polskim, jego kult dotyczył niejako wodza drużyny, która narzuciła obce panowanie. Zbiorowa identyfikacja na poziomie ponadnarodowym obejmowała jedynie bardzo wąską warstwę. Można by przeto rzec: kult Stalina, pozbawiony źródeł wewnętrznych i społecznej nośności, uprawiany oficjalnie przez zaledwie osiem lat, w tym jedynie przez cztery lata z wielkim natężeniem, potem stopniowo zarzucony, nie odegrał w Polsce znaczniejszej roli i nie odbił się istotnie na stanie świadomości oraz moralnej kondycji Polaków. Sporządzona przez Roberta Kupieckiego długa lista określeń nadawanych Stalinowi świadczy, iż mieliśmy do czynienia z importowanym szablonem, obowiązującym w identycznej postaci w całym imperium. Uważna lektura książki nasuwa wszelako wiele refleksji. Czytając ją trudno oprzeć się pytaniu, czy rzeczywiście kult Stalina pozostawał zjawiskiem li tylko powierzchownym, bez ważkich konsekwencji dla społeczeństwa.
Aleksander Wat w swych Dziewięciu uwagach do portretu Józefa Stalina przytacza piękny, jak pisze, wiersz Gałczyńskiego Umarł Stalin i stwierdza, że „utwór ten jest jednym z najczystszych wzorów poezji opłakującej śmierć Króla, który jest również Ojcem narodu czy szczepu bądź miasta i utożsamia się z Ojcem kosmosu — Bogiem. Śmierć jego trafia w głębokie koleiny wyżłobione w duszy ludzkiej"1. Otóż to! Poemat Gałczyńskiego nie jest zbudowany z pustych sloganów, nieustająco powielanych, jak np. grafomański wiersz Jerzego Putramenta List do Stalina. Utwór ten, podobnie jak i niektóre inne głosy panegirystów sławiących dyktatora, jeśli nawet były pisane pod naciskiem, nie sprowadzały się do oportunistycznych frazesów, dyktowanych strachem i/lub przekonaniem, że jest to cena, którą wypada zapłacić za możliwość istnienia w życiu publicznym. Kult Stalina, ustanawiany stopniowo stanowił ważną cząstkę owej niewidocznej sieci pajęczej, oplątującej umysły i sumienia, o której Aleksander Janta-Połczyński pisał w 1948 r. po swoim powrocie do kraju2. Obok dominującego strachu, wyrachowania, konformizmu, kariero-
wiczostwa, lokąjstwa, obok filozofii „coś za coś" czy też wallenrodycznych racjonalizacji postaw ugodowych, w niektórych kręgach społeczeństwa, zaczynały działać psychologiczne mechanizmy, powodujące, że możliwa była adoracja człowieka, przez którego — jak zanotuje Maria Dąbrowska w swym dzienniku 5 marca 1953 r. — „miliony ludzi wylało z siebie ocean łez i krwi"3. Następne zdanie pisarki jest znamienne: „Ale który stworzył też nową potęgę Rosji, a może w ogóle — coś nowego, co już nie zginie". Dąbrowska, tak niechętnie przyjmująca wszechobecny kult, zżymająca się wewnętrznie na widok portretów Stalina zdobiących ściany świetlic i sal szkolnych — w maju 1950 r. napisze, w związku z wieczorem autorskim w Gimnazjum i Liceum im. Żmichowskiej przy ulicy Klonowej 16 w Warszawie: „z ulgą (tak samo zresztą jak poprzedniego dnia w Lidze Kobiet) powitałam biało-czerwone dekoracje i brak portretu Stalina". Dąbrowska z niesmakiem obserwująca serwilizm środowiska naukowego i literackiego, nie tylko nie uchyli się od wstrętnej dla niej przymuszonej wypowiedzi w związku z jego śmiercią, co można pojąć, ale niejako poza swą świadomością, nie poprzestanie na zdawkowych sloganach, i usiłując „podać zimno obiektywne prawdy", da wyraz fascynacji dziełem totalitarnego dyktatora.
Gałczyński, Dąbrowska — listę nazwisk można by wydłużyć — to ludzie przeniknięci do głębi zachodnią kulturą, w dużym stopniu immunizowani na prymitywizm i skrajny irracjonalizm niemal religijnej czci oddawanej Stalinowi — władcy i arcykapłanowi Nowej Wiary. Ale i oni, zniewoleni terrorem, ale też samozniewoleni przekonaniem o zmierzchu Zachodu i nieuchronności, a nawet historycznej racji, ładu tworzonego przez komunistów, znając bezmiar zbrodni Stalina, gotowi byli uznać go za inkarnację Historii. Cóż mówić o tysiącach ludzi, młodych przede wszystkim, którzy bądź nie mieli tak silnego oparcia w świecie wartości europejskiego (a w tym i polskiego) kręgu kulturowego, bądź też, wskutek poczucia bankructwa i wielopostaciowej klęski — spowodowanej czy to ogromem zbrodni dokonanych w sercu Europy przez naród Goethego i Beethovena czy sytuacją Polski po II wojnie światowej — podatni byli na idee zdające się nieść nadzieję. Wierzyli, a kiedy nie mogli naprawdę wierzyć — wierzyli, że wierzą; w socjalizm, w Stalina. Wiara ta pozwalała redukować skomplikowaną rzeczywistość do prostego wzoru. Pozornie logiczne schematy zdawały się lekarstwem na rozdzierające dylematy i trudny do zniesienia dysonans między wyznawanymi dotychczas wartościami a wymogami przystosowania. Pojęcia takie jak dobro, wolność, sprawiedliwość, a z drugiej strony, zbrodnia, okrucieństwo, terror, niewolenie ludzi i narodów, łamanie podstawowych norm moralnych — traciły dotychczasowe treści. Wiara w Stalina, wcielenie nowego kościoła — partii, zastępowała i rozum, i sumienie. Otumanieni młodzi ludzie nie z cynizmu śpiewali znaną pieśń włoskich komunistów, której refren brzmiał: „a bas ii re, viva Stalin" (precz z królem, niech żyje Stalin). Otaczająca Stalina groza stanowiła ważny element wspomagający. Wielka zbrodnia nie zawsze prowokuje do walki przeciw zbrodniarzom. W określonych warunkach może paraliżować nie tylko opór, ale i wolę oporu. Strach przed karą — konkretny lub niedookreślony — jest wbudowany
w większość kultów i religii; w komunizmie wszelako „bicz boży" chłostał bezzwłocznie, tu i teraz. Pałka i słowo, represja i propaganda wspierały s...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin