Marcinkowski Antoni - STARY BIURALISTA.doc

(287 KB) Pobierz

 

Marcinkowski Antoni Albert

STARY BIURALISTA

 

 

Raz, pewnego lata, musiałem spędzić w mieście kilka najpiękniejszych tygodni w roku; spędzić na załatwianiu nieznośnych interesów, z ciężką tęsknotą w duszy do wsi, do mego ogrodu, do moich drzew starych, do moich kwiatów, do moich ptaszków, do mojej rzeczki płynącej wężykiem w dole wpośród wysp zielonych, porosłych łozą i wierzbami, do moich gwiazd wreszcie, tak ślicznie świecących w nocy przez ciemną gęstwinę białych akacyj i lip starych, wystrzyżonych w szpalery. Musiałem spędzać ranki na łapaniu urzędników w ich eleganckich mieszkaniach, na nudzeniu się w ich przedpokojach, na proszeniu, obiecywaniu, dotrzymywaniu obietnic, na uśmiechaniu się do nich, do ich żon, dzieci, sług, do ich psów nawet, podczas kiedy w duszy zupełnie inne przesuwały się myśli i uczucia. 

W juryzdykcyach, które musiałem zwiedzać co ranka, nie mając robić co lepszego, robiłem spostrzeżenia nad kancelaryą, nad pisarczykami, nad naczelnikami stołów i wydziałów, nad całą biurokracyą, widząc tu świat w miniaturze: klassy, kasty, pochlebstwo, dumę, poniżenie, zawiść, zły humor, przyrodzoną pogodę duszy, ostatnią głupotę połączoną z zarozumieniem, nadzieje, ambicye i t. d. i t. d.

Wróciwszy do siebie, po obiedzie, siadałem u otwartego okna z sygarem w ręku, wypoczywając po trudach i patrząc na ulicę, dumając o wsi, marząc o powrocie do domu, i mimowoli przypatrując się ludziom, co przepływali przedemną i ginęli, może na zawsze, z przed moich oczu. Za uderzeniem na wieży godziny trzeciej po południu, wszystkie juryzdykcye wypróżniały się; zgłodniali biuraliści, kanceliści, pisarczyki ze wszystkich stron przeciągali grupami, ginąc gdzieś w wązkich uliczkach starego albo dolnego miasta, jak mrówie rozłażąc się po wzgórzach przepaścistego a malowniczego brzegu rzeki, chroniąc się pod dachy ubogich chatek, poprzylepianych do stromych wąwozów jak gniazda jaskółcze, uwinięte w zielone gałęzie lip, grusz, rozłożystych dębów, albo skryte w bukietach wysmukłych, białokorych brzózek, z ponawieszanemi do dołu warkoczami. Chatki te fantastycznie porozrzucane po górach, nieraz zwracały moją uwagę; często zadawałem sobie pytanie, kto w nich mieszka, jacy w nich ludzie,

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

jakie ich życie, jakie myśli, marzenia, jakie nadzieje, jaka przyszłość? Ludzie, ludzie, — wszędzie ludzie, wszędzie jedna a razem tak rozmaita historya ich życia! Dlaczegoż chciałoby się koniecznie zajrzeć do każdego serca, dlaczego chciałoby się na dnie duszy każdego odgrzebać jego tajemnicę, dotknąć palcem może najboleśniejszej rany bliźniego. — Dlaczego? Dlaczego łzy co płyną z twarzy obcej, pomimo woli obudzają w nas współczucie, albo zimną ciekawość przynajmniej ? Czyż powód tego interesowania się ludźmi jest tylko zajęciem się egoisty, który radby był rozerwać się nawet historyą niedoli i rozpaczy biedaka, czy też jestto może to uczucie bratnie, jakie mimowoli łączy jednego człowieka z drugim??

Tak myślałem patrząc na dziwne figury przesuwające się przedemną.

Tam biegli młodzi aplikanci, zajadając piróg, który mieli w kieszeni.

Owdzie szli starsi, chcący ukryć przed przechodzącemi swoje ubóstwo; ten miał lepiej zakonserwowany kapelusz, i szedł poważnie, myśląc, że wszyscy mają zwrócone nań oczy; a tymczasem stąpał ostrożnie, by zakryć w bucie dziury, dla których lepszego zamaskowania posmarował skarpetki atramentem.

 

Ten miał na pokaz kraciaste spodnie.

Tamten swoje bakenbardy.

Ów halsztuk i biały kołnierzyk.

Inny płaszcz nowy z aksamitnym kołnierzem.

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

Tu były czysto wyczyszczone buty.

Tam frak nabyty na tandecie.

U innego parasol.

 

A u tego śpilka w krawacie, błyszcząca czeskiemi kamieniami, i pięknie zaczesane włosy, woniejące pomadą różaną. Cóż za szczęście, jeżeli się zbierze tyle grosza, by nająć dorożkę i przejedzie się wieczorem po głównej ulicy miasta! Oczy wszystkich zdają się zwracać na szczęśliwca!

Biedni ludzie! wy wszędzie jesteście ci sami, wszędzie żyjecie próżnością" tem, co to powiedzą o was inni! Od pisarza dzieł filozoficznych, mających żyć wieki, do pisarza poleceń do prystawów i ekonomów, mających zginąć we włosach ekonomówien w kształcie papilotów: wszędzie kryje się w sercu chęć popisania się, chociaż, czasami, widocznie nie ma czem błysnąć. Jedni jak drudzy nadstawiają się tandeciarską, starzyzną.

Ale to są ludzie! — Młodzi, weseli, zadowoleni czemkolwiek; szczęśliwi, bo bogaci skarbem młodości, skarbem duszy świeżej!

Patrz jak szczebiocą, jak się śmieją, jak ich oczy błyskają radością, jak ich twarze ożywiają się, jak nawet czasami są piękne wdziękiem prawie dziecinnego jeszcze wieku.

A ciż starzy, wywiędli, biedzi, schorowani, łysi, siwi, pomarszczeni, postępujący leniwie: czyż i oni byli kiedyś temi lekkiemi motylkami, które dziś bu 

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

jają tak wesoło, by się potem zwinąć w te brzydkie poczwarki!

Taka przyszłość każdego z nas, taka kolej natury całej: wiosna dysząca szczęściem, lato znojne, jesień słotna, zima pokryta szronem, to kolej natury!

Figury te, mniej więcej, stały się moimi dobremi znajomemi, przesuwając się w każdy dzień powszedni przed mojemi oknami. Szukałem oczami wesołego piętnastoletniego blondyna, z wielkiemi, sprytnemi błękitnemi oczami, ze świeżo uśmiechnietemi ustami, z białemi, równemi zębami; czekałem na wymokłą figurę urzędnika, przesuwającą się mimo moich okien, z twarzą bladą, zamyśloną, dobroduszną.: figurę będącą celem żartów i zaczepek innych jego kolegów, spieszących gdzieś na daleki zaułek miasta, aby się posilić i wypocząć po pracy. Z tych złośliwych zaczepek dowiedziałem się nawet imienia i nazwiska starego; koledzy wołając, zwali go Józefem N. Biedny nie umiał się nawet gniewać, brał wszystko za dobrą monetę, kłaniał się, uśmiechał się dobrodusznie i szedł dalej do swojej ubogiej stancyjki, zgiąwszy się we dwoje.

Kto go tam spotka w domu, myślałem sobie w duchu śledząc okiem starego biuralistę: czy żona, dzieci, albo może cztery puste kąty, piec piąty, łóżko, stół i kot stary leżący na starem, jak on, kulawem krześle?

Jakieto życie jego, jaka przeszłość, jakie nadzieje? Czem żyje ten człowiek, co mu słodzi to życie, co

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

przywiązuje go do jutra? Gdzie się on urodził? Czy tu w ciemnym i brudnym zaułku miejskim, czy może gdzie na wsi, wśród innych ludzi, innych stron, wpośród innych nadziei na przyszłość, wśród dostatku, pieszczot, miłości i szczęścia. Chciałbym koniecznie znać historyą jego życia: żywą, rzetelną., a monotonną i nudną jak życie; historyą człowieka — któż mi ją opowie?

Ma się rozumieć, że nikt, odpowiedziałem sam sobie i kładłem się spać, żeby nareszcie doczekać się wieczora i wyjść odetchnąć świeżem powietrzem. Ale dokąd?

Do publicznego ogrodu? Patrzeć na wystrojone i wygorsowane damy ? Słuchać muzyki pułkowej? Ależ to nudna potrawa, wolałem więc siedzieć w domu.

 

* * *

 

W kilka lat byłem w mieście, ale już bez interesów. Jednego wieczora poszedłem przejść się po urwistym brzegu rzeki, po tej ścieżynce udeptanej w ślimak, na tem wzgórzu, na którem w krzakach i ogródkach tyle wygląda dworków, domków i chatek. Jakże tęskno odzywa się z tych klombów głos wałęsającej się pozytywki: co tylko ma smutnego, łzawego, rozpaczliwego, wszystko wygrywa tu ona

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

jedno za drugiem. A jakie ztamtąd widoki na wodę, na dalekie lasy, brzegi piasczyste, wsie, futory, trakt sadzony wierzbami; na pola i koczujące w górze obłoki.. Daleko, daleko sięga oko, myśl i serce lecą. w dal lazurową, w różowe obłoki zachodu, pozłocone ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Dlaczego tak miło, tak rozkosznie lecieć myślą, gdzieś daleko, daleko od ziemi, by zapomnieć się, zadumać, westchnąć i zapłakać pocichu?

Drapałem się po górach, schodziłem na dół ścieżką wydeptaną umyślnie przez służące, idące do rzeki po wodę; mijałam ogrody zasadzone jabłoniami, gruszami, śliwami; migały przedemną chatki nawpół wlazłe w ziemię, domki w dziedzińczyku, na których dachach spierały się lipy i grusze. Tam w ogródku stał stół nakryty i kipiał samowar; tam w leszczynie hałasowały dzieci; malcy, w szkolnych obdartych mundurzykach łazili po drzewach i otrząsali owoce. Widocznie tu miasto zarywało na wieś: życie ciche, spokojne, proste, ubogie. Ale jak to wszystko musi wyglądać zimą, kiedy śnieg pozasypuje te ścieżynki, te jary i wąwozy; jak się wówczas z niego wydostają, te chatki ubogie, jak wtedy żyją ci ludzie?

— Upadam do nóg panu.

Obejrzałem się i postrzegłem witającą mię starą kobietę. Wpatrzyłem się w nią. — Pani Ewa Koźlicka, wymówiłem nareszcie po długim namyśle.

— Całuję nózi pańskie. 

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

— Jakże się pani miewa?

— At, jak ten groch przy drodze... Ale jakże się ma pan? Ledwom pana poznała! Postarzał się pan, więc jak tu poznać? Te bakenbardy, te wąsy! Nie było tego nic dawniej... Mój Boże, wszakemta ja pana na ręku nosiła! No, a mamaż pańska, a siostry, bracia? Otóż proszę! Niechże pan zajdzie do mnie, choć posiedzi przynajmniej w mojej chatce... — I poczciwa kobiecina biegła otworzyć mi drzwi swego mieszkania.

Chętnie wszedłem pod dach pani Koźlickiej, która kiedyś sługiwała w naszym domu, kiedym był dzieckiem jeszcze; ileto wspomnień wesołych wiązało się ze wspomnieniem tych lat ubiegłych!

— Cóż pani tu porabia.

— At, żyje jakoś człowiek! Utrzymuję kwatirantów, stołuję, piorę, szyję, prasuję; syn uczy się w szkołach: at bieduje człowiek, byle jakoś przeżyć na świecie.

— Kogóż tu pani ma z kwaterujących. — At, różni ludzie młodzi, służący po kancelaryach; najwięcej z gubernskiego rzędu (rządu) pisarze.

— Czy nie mógłby który z nich podjąć się przepisywać mi niektórych manuskryptów?

— At, gdzie tam! To panie do niczego hałastra! O tak, żeby co wypić a zjeść, to to ich. Oj dobrzy bywają ci kwatiranci! Jeden, ten nie służył nigdzie,

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

przyszedł raz do mojej izdebki, kiedy przekładałam w kuferku... Liczyłam właśnie to, co uciułałam przez czas niemały: było jak raz trzydzieści rubli śrybrnych... Proszę pana i podpatrzył! O je, mówi, u baby hroszy! (o, są u baby pieniądze). Cóż pan powie, niestaje potem tych pieniędzy! Co ja nienapłakałam... Ale jestem pewną, że to on... Taki zawsze był niedelikatny: nigdy bywało inaczej nie powie, tylko babo i zawsze prawie mówił po małorusku.

— Więc nie ma nikogo u pani, coby mógł przepisywać.

— Ale gdzie im! Co oni umieją! Tylko to, że z miski, ta do gęby! Ot mój brat Józef, to tenby mógł; był u Bazylianów w szkołach, pisał tak, jakby sztychował, ale nie do tego teraz! Pokażę panu jego pismo... niech pan zobaczy.

Tu pani Koźlicka pobiegła i wyniosła kuferek, w którym była wiązka papierów zapisanych kaligraficznie.

— Ot jak pisał kiedyś mój biedny brat, Józef N. Imię to przypomniało mi mego chudego, siwego,

bladego, wymokłego biuralistę, którego widywałem codziennie lat temu kilka.

— No, cóż brat pani teraz nie żyje? — spytałem ciekawie.

Na to pytanie pani Koźlicka machnęła ręką, a w oczach jej pokazały się łzy.

— Bodajby lepiej tego nie mówić!

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

To mię zaintrygowało. Ciekawy byłem tych papierów; widziałem w nich notatki, listy: rzecz ciekawa, myślałem sobie. Poprosiłem o pozwolenie przejrzenia, i pani Ewa była tak dobrą, że nie odmówiła mi tych papierów na dni kilka. Oto są te listy i notatki ułożone podług daty. Nie poprawiałem ich ani w stylu, ani w grammatyce: niech będą takie jak są, bo to cały ich wdzięk, ta prostota, ta ich niewymuszona forma.

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

Marca  r.

Dziś Śgo Józefa, dzień mego urodzenia; dziś mi się zaczyna rok czterdziesty ósmy. Nie chce się wierzyć temu, żeby tak było, ale tak jest! tak jest! Metryka tego dowodzi: wyraźnie stoi w niej, żem się urodził  marca  r. Kiedyż to życie przeszło, te lata? A tak jest: włosy pobielały, głowa wyłysiała, twarz się zmarszczyła, oczy nie służą; a Bóg widzi, że wszystko przed czasem: nie pora to jeszcze starości! Zapewne nie jest to kwiat wieku ludzkiego, ależ i nie starość!? Praca, praca, ot co! Zdrowa nie ma, sił nie ma, oczy bolą, reumatyzm w kościach, ból w krzyżach, a zawsze potrzeba pracować, potrzeba żyć! Wszystko nic, gdyby tylko oczy statkowały, bez tego nie można pracować; ot już od roku prawie nie mogę pisać przy świecy: zaraz oczy czerwienieją, łzy się cisną, jakbyś cebuli do nich przyłożył. Ale czyżto dawno jak człowiek był zdrów, krzepki, młody? Kiedy te lata przeszły? Jak woda upłynęły, ani się obejrzał człowiek. Młodość moja tak żywo stoi mi w myśli, a czasyż to dziecinne! Matka, ojciec, brat

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

Ignacy, Ewunia — i nasz dworek w Strokowie, nasz dworek w zielonym sadzie, z lewadą, ze strumieniem, co po niej płynął wprost od młyna, na nim kładka, a z jednej i drugiej strony stare, obwisłe wierzby; a w dali Pawłowa pasieka, tam sianożęcie, za niemi gdzieniegdzie widać rzekę, a za nią bór osnuty sinym tumanem. Zdaje się wczoraj było to wszystko, a wtedy byłem dzieckiem; tam niedaleko od kładki Ignaś zrobił był huśtawkę na wierzbach; tani dąb opodal, w którym wydarliśmy gniazdo siworakszy; grusza, którąśmy otrząsali w jesieni, rozpalali ogień i piekli gruszki w popiele. Mój Boże, jak szczęśliwi byliśmy wtedy, jak nam było dobrze, miło i jasno na świecie! A zimą, kiedy wieczorami przy łuczywie, przędząc kądziel, babunia opowiada nam bajki o zaklętej królewnie, o Iwasiu i starej wiedźmie, o wilku, o wodzie żywej; jak wczoraj — przysiągłbym że to wszystko było wczoraj, tak to wszystko żywo stoi w pamięci. Pamiętam chatkę naszę, kłębki farbowanej wełny wiszące u pułapu, około przypiecka, na którym siadywała babka; kufer zielony, kuty, na którym siadywała matka; stołeczek na którym Eweniu robiła pończochę, albo szyła przysunąwszy się do łuczywa; a w kącie za stołem, na ławie, zdaje się widzę ojca jak leży i pali fajkę na kruciuchnym cybuszku. Mój Boże! i babka, i ojciec, i matka, i brat Ignacy, wszyscy dawno spoczywają w ziemi Jedna Ewunia tylko żyje: dwadzieścia pięć lat nie

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

widziałem jej, lat piętnaście, o! będzie lat piętnaście, nie odbierałem od niej żadnej wiadomości. Kto wie, może i ona spoczywa z Bogiem, i ja sam, jak palec, jestem na świecie bożym. Nikogo ze znajomych dawnych, którzy znali jeszcze rodziców, którzy bywali w domu naszym, nie ma koło mnie; gdyby przynajmniej kiedy z kim pogadać o tem, co było kiedyś. A miło przypominać sobie dzieciństwo swoje, swoje lata młode, towarzyszy gier dziecinnych. Muszę koniecznie zapisywać sobie wszystko, co mi tylko przyjdzie na myśl, a potem kiedy sobie to odczytam, to będzie mi się wydawać, że widzę niby moich kochanych nieboszczyków. Często mi się śni, że jestem jeszcze dzieckiem i żyję pod strzechą domową; jak to smutno obudzić się i znaleźć się sierotą. Serce się ściska tak boleśnie, że jak dziecko płaczę do dnia białego.

Jeszcze w dzień nic, ale w nocy jak pomyślę o tem osamotnieniu, o tem sieroctwie, to tak robi się przykro, tak przykro, że zdaje się ginąć z tęsknoty. O, jak długiemi wydają się takie nocy; zdaje się końca ich nie ma! Niedawno śniła mi się moja matka: niby byłem chory, wróciłem od księży Bazylianów, a nieboszka matka przy łóżku mojem podjęła mię z posłania, podaje mi ziółka jakieś, potem położy ta na poduszkę i pocałowała mnie w czoło. O! matko moja — rodzona moja! Bóg widzi jak gorąco modliłem się tej nocy za twoję duszę; dałem

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

półrubelka na mszą. świętą, wikaremu, a nigdy nie ominę żebraka, aby go nie opatrzyć jałmużną, świętą, na intencyą zmarłych moich. Matko moja, módl się za mną, pociesz mnie, wyproś mi u Boga pokój duszny, niech oddali odemnie tę tęsknotę, jaka czasami owłada sercem mojem.

 

Marca.

Dziś Wielkanoc — święto Zmartwychwstania Pańskiego! Byłem w kościele i szczerze, szczerze modliłem się za moich zmarłych. Przypomniałem sobie te czasy, kiedy to bywało ze szkół ściągamy się do Strokowa, do naszego dworku; jaka to radość była wtedy w domu, ile szczęścia, zabawy, pustoty! Swięconem obdzielają bywało ojciec i matka ze łzami, życząc nam szczęścia i pomyślności wszelkich. Szczęście ! Gdzież ono? Któż mi dziś tak serdecznie powinszuje? Marta rano przyniosła mi buty i powiedziała Chrystos woskres! Poczciwa stara, dałem jej dwa złote. Ona takoż sierota, sama na białym świecie. Mówiliśmy z sobą o zwyczajach wiejskich, pytałem się jej czy nie zna Strokowa, ale ona rodem nie z tych okolic. Szkoda, pogawędzilibyśmy z nią. czasami o tamtych stronach. 

 

Marca.

Byłem dziś u naszego sekretarza: potrzeba było odwiedzić go w święta. Mnóstwo było osób: wszyscy

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

nasi naczelnicy stołów z żonami. Sekretarz ma córki, a synków w szkołach: tańczono, bawiono się, starsza córka grała na fortepianie, młodzież hasała. W drugim pokoju grano w karty. Szczęśliwi ludzie! żyją nie dla siebie tylko: kochają, są kochani. Czas im musi płynąć tak prędko, jak nam bywało upływają dnie wakacyi w naszym ogrodzie, pod dachem rodziców. Ja byłem tu obcy — sam, jakbym był w mojej izdebce. Smutno Pożegnałem sekretarstwo i poszedłem do siebie o ósmej. Jak się dziś bawią., jak się radują wszyscy! Na placu mnóstwo ludu: śmiechy, gwar, huśtają się na huśtawkach przy świetle latarni; popatrzyłem trochę na to i poszedłem do siebie. Przykro! — nic nie zajmuje. Kiedym szedł do domu, w zaułku już zatrzymał mię sąsiad mój, student Mikołaj N., i wciągnął mnie na herbatę do swego mieszkania. Już po świętach zdaje ostateczne examina z kursu prawa: obiecano mu miejsce, gdy odbierze stopień. Poczciwa, szlachetna dusza! Mówił mi jakim będzie urzędnikiem: — daj mu Boże szczęście! Takich potrzeba nam ludzi: żyć będzie z pensyi, grosza cudzego nie weźmie; za pracę, powiada, rząd mu płaci; celem jego będzie dobro bliźniego. ! takich ludzi daj nam Boże jak najwięcej!

Wróciłem do siebie po dziewiątej; nie mogłem, zasnąć, zapewne herbaty piłem zawiele, a herbata, mówią, sen odbiera. Poszedłem do naszego ogrodu i siadłem na ławce. Drzewa jeszcze ogołocone, ale

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

w powietrzu już jest coś wiosennego — coś pachnie wiosną,. Deszczyk padał z rana, drzewa w tych dniach muszą się rozwinąć. Wzgórza nasze prześlicznie wyglądają o zmroku: wszystkie dworki i chatki świecą się dokoła, a barki i tratwy na rzece błyskają, ogieńkami. Ze wszystkich stron słychać śmiechy wesołe i krzyki. Pozytywka wałęsa się to tu, to tam w jarach i wąwozach; ślicznie wydaje się jej muzyka. Gra polonez Ogińskiego. Mój Boże! jakże ta nuta chwyta za serce. Ja płaczę. Czego? Bóg to wie jeden; pierś zdaje się, że się rozerwie; coś ciśnie się do duszy i nie może się pomieścić w sercu. Ale lżej płakać teraz, jak w ciemne nocy zimowe. Ślicznieżbo, lubo teraz, kiedy tak wszystko świeci sięr raduje i pachnie wiosną. A też światełka migające w wodzie! Jak czarno odbijają się te krzyże cmentarza na górze czterdziestu męczenników. O! o! gwiazdka prześliznęła się i upadła w wodę — o! druga. Jaka jasna smuga pozostaje po nich na niebie! Jakie to niezgłębione tonie niebieskie! Jakie obłoczki jasne! Go tam się dzieje w górze? Mój Boże, niepojęte są dzieła Twoje! Jakże słodko modlić się pod niebem gwiaździstem, w pierwszą noc wiosenną; dawno już nie śpiewałem pieśni, którą kiedyś tak często śpiewała moja nieboszka matka:

"Sierota ja, ej, mój, Boże. "

Teraz lżej sercu. Pójdę — może zasnę.

 

 

 

 

 

 

  

  

 

 

 

 

 

Kwietnia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin