Forgotten Realms 53 - Cykl Awatarów 04 - Książę Kłamstw.doc

(1463 KB) Pobierz

              Książę Kłamstw krzyknął w wilgotny mrok więzienia:

              - Jestem Cyric, Władca Umarłych i Bóg Niezgody. Jestem tu, by wziąć cię na służbę, Kezefie.

              - Żaden bóg Faerunu nie uwolniłby Ogara Chaosu z własnej, nieprzymuszonej woli – zagrzmiał niski i złowieszczy głos. – A więc nie możesz być bogiem.

              - Jeśli za bogów uważasz wyłącznie tych, którzy cię tu przykuli, to masz rację, nie jestem bogiem – odpowiedział złośliwie Cyric. – Jestem kimś więcej.

              Ogar Chaosu przysunął się bliżej światła. Kezef przypominał ogromnego mastiffa, większego od wszystkich koni pociągowych, jakie Cyric kiedykolwiek widział na ulicach Twierdzy Zhentil. Jego sierść składała się z niezliczonych larw, poruszających się bez przerwy na wystających gdzieniegdzie ścięgnach i kościach. Ostre zęby błyszczały w magicznej poświacie jak sztylety z gagatu. Ociekający zgnilizną język wywalony był na wierzch, a trującą ślina skapywała z sykiem na podłogę.

              Krótki, solidny łańcuch roboty samego Cudotwórcy utrzymywał bestię na miejscu. Ogniwa zabrzęczały posępnie, gdy Kezef usiadł na tylnych łapach i popatrzył w twarz Księcia Kłamstw.

              - Jakie mroczne zadanie przygotowałeś dla mnie?

              Cyric wykrzywił wargi w podłym uśmiechu.

              - Odszukaj duszę Kelemvora Lyonsbane’a.

 

Dla J.F. Marcoliniego

za dwadzieścia lat przyjaźni.

 

PROLOG

 

              Los Gwydiona był przesądzony, ale mimo tego mężczyzna nie przerwał ucieczki.

              Sierżant jego oddziału w słynnych Purpurowych Smokach Cormyru przezwał go kiedyś Gwydionem Szybkim i faktycznie nie było nikogo, kto mógłby się z nim zmierzyć w biegu. Potrafił pomknąć od jednego końca długiej Promenady Suzail do drugiego, nie zasapawszy się nawet, podczas gdy inni pretendenci do tego tytułu dostawali zadyszki jeszcze zanim minęli Wieżę Vangerdahasta, znajdującą się w połowie dystansu. Będąc zwiadowcą podczas krucjaty, zostawił w tyle trzech tuigańskich jeźdźców, żeby dostarczyć raport królowi Azounowi. Jego reputacja była tak niezachwiana, że żadnemu ze sceptycznych kompanów Gwydiona nie przyszło do głowy kwestionowanie tego osiągnięcia, mimo że nikt nie był świadkiem tego zdumiewającego wyczynu.

              Jednak nawet Gwydiona wątpił, by tym razem uratowała go zwinność nóg – tak samo jak wykonany przez elfy łuk nie zachował przy życiu lady Cardei i jak tysiące zaklęć Arama Scragglebearda nie zapewniły mu bezpieczeństwa. Nie, czyhające na padlinę wrony krążące po stalowoszarym niebie były nie tylko dla jego zmarłych kompanów, ale też i dla niego.

              Gdy dotarł do podnóża urwiska, spojrzał w górę na ciągnącą się tam równinę. Kamienistą ziemię spowijały cienie, ale płaszcz ciemności rozerwany był tu i ówdzie przez migoczące w pierwszych promieniach brzasku długie sople albo plamy śniegu. Na początku drogi, oświetlony przez wschodzący słońce, stał gigant. Wyglądem przypominał wieżę umieszczoną na wysokiej skalnej półce. Jego buty mogły udawać małe wartownie, ręce potężne balkony, a rogaty hełm stromy i okalany blankami dach. Stał nieruchomo, mierząc Gwydiona spojrzenie mroźnobłękitnych oczu. Potem skoczył w przód.

              - Na serce Torma! – wysapał Gwydiona, ponownie rzucając się do ucieczki.

              Spadający olbrzym przesłonił niemal całe niebo. Ze zdumiewającą zwinnością gigant trzema susami pokonał strome skaliste zbocze. Podbite żelazem buty strącały w dół lawiny kamieni, które toczyły się obok przerażonego najemnika. Gdy głazy uderzały w ziemię, na polanie wzbijały się w niebo kłęby drobnego jak pył śniegu. Wrony oddaliły się na bezpieczną odległość – czarne punkty poruszające się w połyskującej śnieżnej mgle.

              Gdy gigant wylądował, ziemia zatrzęsła się w promieniu wielu mil, wytrącając z niespokojnego snu wiele mrocznych stworzeń w Ziemiach Tharu.

              - Nie uciekniesz przed Thrymem! – ryknął tytan, wymachując bojowym toporem ozdobionym piórami gryfów i ogromnych orłów.

              Gwydiona popędził przez otwartą przestrzeń, kierując się ku bystrej rzece płynącej kilkaset jardów dalej. Jeśli zdoła dotrzeć do łodzi, którą tam ukryli, być może uda mu się zostawić Thryma w tyle. A jeśli nie…

              Gwydiona zacisnął zęby i biegł.

              Polana położona była u stóp klifu. Okrywający ją dywan świeżego śniegu naznaczony był tu i ówdzie głazami, kępami sękatych cisów i ubitymi śladami, które Gwydiona i reszta drużyny poszukiwaczy skarbów zostawili kilka godzin wcześnie. Starał się trzymać tych śladów na tyle, na ile był w stanie, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie głębokich zasp i lejów ukrytych pod śniegiem. Gdy szli do jaskini giganta, Cardea wpadła w taki lej – wyjątkowo głęboką rozpadlinę. Gdyby nie to, że leżała teraz martwa, pomyślał ponuro Gwydiona, z pewnością twierdziłaby, że podczas walki z olbrzymem nie bywa w formie właśnie z powodu skręconej kostki.

              Zaryzykował zerknięcie w tył. Thryma człapał za nim otoczony tumanem śniegu. Na każde pięć kroków Gwydiona, gigant robił jeden i z każdą chwilą był coraz bliżej. Gdy mężczyzna dojrzał szczelinę, która wyrządziła Cardei taką szkodę, czuł już smród niewyprawionych skór, które Thryma nosił pod napierśnikiem. Najemnikowi ugięły się kolana i wpadł do szczeliny obijając się boleśnie. Potem trzymając się za posiniaczone żebra, próbował wcisnąć się jak najgłębiej do dziury.

              Biegnąc zbyt szybko, by zatrzymać się od razu, Thryma przeskoczył przez rozpadlinę. Zamachnął się, co prawda toporem, ale źle wymierzony cios wzbił jedynie kolejny tuman śniegu i wybił Gwydionowi z głowy wszelkie myśli o rzece i łódce.

              Gdy topór świsnął mu tuż przed oczami, dojrzał jedynie posokę, która zabarwiła na czerwono wyszczerbione ostrze. Krew Cardei i zapewne także Arama, pomyślał Gwydiona, chociaż nie został przy magu na tyle długo, by być świadkiem jego makabrycznej śmierci. Następny cios zakończy prawdopodobnie tę żałosną i moją karierę najemnika.

              - Tormie, zrobię dla ciebie wszystko – wrzasnął Gwydiona. – Zrobię wszystko, bylebym tylko mógł oglądać jeszcze Cormyr. – Modlitwa najemnika do boga obowiązku była całkowicie nieszczera, tak samo jak wszystkie przekleństwa, które wykrzykiwał w chwili rozpaczy, nie pozostała jednak niezauważona.

              Chodź do mnie, Gwydionie.

              Słowa te wypowiedziane zaledwie szeptem, odbijały mu się w głowie nieprzerwanym echem. Potem przed załzawionymi oczami pojawiło się ciepłe, migoczące światło. Przywoływało bezgłośnie najemnika, zachęcając, by wszedł w wydrążony w śniegu, znajdujący się za szczeliną tunel. Gwydiona zrobił to bez zastanowienia, ani przez moment nie wątpiąc, czy na pewno zlitowała się nad nim jakaś większa moc. Takie rzeczy nie były czymś niezwykłym na ziemi, gdzie bogowie przyjmowali od czasu do czasu postać śmiertelników, a cuda ograniczała jedynie wiara i wyobraźnia.

              Wczołgawszy się na głębokość odpowiadającą wzrostowi krasnoluda, Gwydion poczuł, że ubity śnieg, który ma pod sobą, zaczyna się przesuwać.

              Wejdź dalej, poinstruował go głos. Słowa te napełniły ciepłem drżące z zimna ciało i złagodziły ból w poobcieranych do krwi dłoniach.

              Przez zimną pokrywę w górze dały się słyszeć donośne przekleństwa Thryma. Kroki olbrzyma znów było słychać coraz bliżej, a ziemia drżała pod podbitymi żelazem buciorami. Nabrawszy powietrza, Gwydion wkopywał się w ubity śnieg jak nornik chowający się przed wygłodniałym lisem. W następnej chwili, całkiem, nieoczekiwanie znikła zasłaniająca go od góry śnieżna pokrywa, zmieniona jednym ruchem stwardniałej dłoni Thryma.

              - Ha! Myślałeś, że oszukasz mnie za pomocą takiej sztuczki? – zakpił olbrzym. Głos miał tak lodowaty, jak sople zwisające mu z brudnej, jasnej brody.

              Gwydion podniósł głowę i spojrzał na giganta. Żelazne buty Thryma stały niczym więzienne ściany po obu stronach szczeliny. Nogi odziane w różnobarwne futra przechodziły w zniszczony napierśnik, który niegdyś był frontowymi drzwiami vaasańskiego pałacu. Twarz giganta, znajdująca się trzy piętra nad Gwydionem, pokryta była w większości niestrzeżona brodą i wielkim hełmem, ale przez tę plątaninę przebijały błyszczące, błękitne oczy. Zmrużywszy oczy Turyn uniósł topór wysoko nad głowę.

              Nie bój się, odezwał się miękki głos w umyśle Gwydiona. Usłyszałem twoje błaganie.

              Śnieg pod stopami najemnika rozstąpił się. Z okrzykiem zaskoczenia, Gwydion wsunął się w otwór i ześlizgnął wytartym, marmurowym kominem. Nad nim w ziemię uderzył topór giganta, strącając w tunel śnieg i piasek.

              Gwydion stracił równowagę, a gdy już ją odzyskał, wypadł z tunelu do małej, wybudowanej ręką człowieka komnaty. Przez chwilę siedział oszołomiony, zakrwawiony, cały pokryty kurzem i ociekający wodą z rozpuszczonego śniegu. Nie dostrzegł jednak tych niedogodności. Nie słyszał też wykrzykiwanych przez Thryma obietnic straszliwych tortur, okropnych obrzędowych mąk i cierpień doskonalonych przez szamanów jego plemienia przez wieki.

              - Musisz oddać pokłon swojemu bogu.

              Otumaniony strachem i zdumieniem Gwydion dopiero po chwili usłyszał polecenie. Zamrugał, wyszeptał bezgłośnie modlitwę i przycisnął czoło do gładkiej marmurowej podłogi. Bóg pozwolił pozostać mu w tej niezbyt komfortowej pozycji przez dość długi czas.

              - Możesz na mnie spojrzeć, Gwydionie – powiedział w końcu bóg. Najemnik potulnie podniósł głowę.

              Minęło trochę czasu, zanim oczy Gwydiona przyzwyczaiły się do cudownie jasnego blasku wypełniającego komnatę. Po chwili jednak widział już wyraźnie, że nieznajomy jest wysoki, przynajmniej dwa razy większy od człowieka. Od uzbrojonej postaci biła moc i niezachwiana wola niczym żar od szalejących płomieni. Nieznajomy uniósł osłoniętą rękawicą dłoń i rany najemnika natychmiast znikły. Gwydiona natychmiast opuściły strach i zamieszanie; poczuł na sobie moc bóstwa. Umysł mu się rozjaśnił i powoli do jądra jego istoty zaczynał docierać niepodważalny fakt: stał przed Tormem Prawdziwym, bogiem obowiązku, patronem wierności. W to Gwydion nie wątpił.

              Ozdobna zbroja Torma, starsza od najstarszych jakie zachowały się w Faerunie, miała przyćmionej purpury i odbijała zadania stojące przed największymi wojownikami, którzy oddali się w służbę bogu. Na łokciach i kolanach sterczały mu w kępkach kolce wyrzeźbione z kości pierwszego złego smoka, którego zabito w jego imieniu. Iskierki światła migotały niczym tysiące malutkich gwiazdek na powierzchni napierśnika. Torm wycelował w pierś najemnika czerwony jak róże krótki miecz, przeszywając mężczyznę spojrzeniem. Ostrze pulsowało w rytmie bicia serca.

              - Ludzie nazywają mnie Tormem Prawdziwym, ponieważ przedkładam wierność nad wszystko inne. Nazywają mnie Tormem Odważnym, ponieważ jestem gotów zmierzyć się z każdym niebezpieczeństwem, by dowieść mojego szacunku dla obowiązku. – Bóg dotknął różanym mieczem ramienia najemnika. – Każdy, kto mieni się moim wyznawcą, musi czynić tak samo.

              - O… oczywiście Wasza Ś… ś… świętość – wyjąkał Gwydion. – Poczuł, że robi mu się gorąco ze strachu. – Rozumiem.

              - Kiedyś rozumiałeś – powiedział beznamiętnie Torm. – Ale oddaliłeś się bardzo od drogi posłuszeństwa i obowiązku.

              Słowa odbiły się echem we wnętrzu hełmu boga, niczym wycie ducha dochodzące z wnętrza trumny.

              - Gdy walczyłeś pod sztandarami króla Azouna, wiedziałeś, co to honor. Przemnożyłeś mi chwały w walkach z tuigańskimi barbarzyńcami i dowiodłeś, że jesteś prawdziwym rycerzem mojego kościoła. Później jednak opuściłeś Purpurowe Smoki, porzuciłeś obowiązek walki o prawo i sprawiedliwość. I po co? Po to, żeby zostać najemnikiem, poszukiwaczem przygód uganiającym się za złotem. Gwydion tylko spuścił głowę zawstydzony, a Torm mówił dalej.

              - Przybyłeś do Tharu w poszukiwaniu skarbu lodowych gigantów, odkryłeś jednak, że jedyną nagrodą, jaką mają tu dla chciwych głupców jest szybka śmierć. Dla twoich kompanów jest już za późno. Ty masz jeszcze szansę, masz jeszcze możliwość odzyskania honoru.

              - Zrobię wszystko, co każesz, Wasza Świętość. – Podniósł się z ziemi, a po policzkach spływały mu łzy skruchy.

              - A zatem spójrz na miejsce spoczynku Albana Onire, Świętego Rycerza Obowiązku, znanego jako wroga wszystkich złych gigantów.

              Torm przesunął się w powietrzu na bok, odsłaniając przystojnego młodego mężczyznę leżącego nieruchomo na kamiennym katafalku, ubranego w zbroję przypominającą tę, którą miał na sobie nóg. Kolczuga wyglądała na świeżo wypolerowaną. Paski przytrzymujące zbroję i wysadzana klejnotami pochwa pachniały świeżą oliwą.

              Gwydion oblizał nerwowo wargi.

              - Słyszałem opowieści o Albanie Onire, ale… – zerknął na połyskującą zbroję i spokojnie oblicze zmarłego – ale on zmarł wiele wieków temu.

              - To jest święte miejsce poświęcone wspaniałe czynom Albana – powiedział Torm. On także przeniósł wzrok na martwego rycerza. – Jego dusza zaznała spoczynku, ale ciało nie zamieni się w proch, nim nie zjawi się jego następca, który poświęci się tępieniu gigantów i smoków. – Powoli wyciągnął rękę w stronę Gwydiona. – Kiedyś darzyłem cię łaską. Mogę znów to uczynić, ale tylko wtedy, Dy odrzucisz tchórzostwo i podejmiesz wyzwanie bycia następcą Albana.

              Najemnik bezskutecznie próbował nie okazywać zdziwienia. Po pierwsze nie wiedział, dlaczego Torm wybrał właśnie jego. Próbował skupić myśli, szukając jakiegoś powodu, dla którego spotkał go taki wielki zaszczyt. Niegdyś walczył dzielnie jako Purpurowy Smok, podczas samej tylko krucjaty kilkanaście razy stając w obliczu śmierci. Być może to wystarczyło. W głowie kłębiły mu się opowieści o innych błogosławionych wojownikach, historii mężczyzn i kobiet obdarzonych mocą przez bogów, by byli w Faerunie ich wysłannikami. Wystarczyła chwila takich rozmyślań, by wizja Czekającej go chwały rozwiała wszelkie wątpliwości.

              - Panie, nie jestem tego godzien – powiedział Gwydion, chociaż był teraz pewien, że zasługiwał na wszelkie zaszczyty, jakimi Torm mógłby go obdarzyć. Ukląkł z powagą na jedno kolano na znak pokory.

              Torm wykonał gest swoim własnym różanym mieczem.

              - Powstań dziedzicu chwały Albana i przyjmij swoje ostrze. Niektórzy bardowie zwali je Zabójcą Tytanów i mieli ku temu powody. Dopóki władasz tym mieczem, nie może skrzywdzić cię żaden gigant. Jedno dotknięcie tej zaczarowanej stali powali najpotężniejszego tytana. Używaj dobrze tej broni.

              Gwydion podszedł do katafalku, podniósł pochwę i wyjął miecz. Broń była perfekcyjnie wyważona, rękojeść solidna i dająca zaufanie. Zamachnął się w powietrzu. Klinga poruszała się jak przedłużenie ręki, a może nawet jak ona sama. Mężczyzna uśmiechnął się i podniósł Zabójcę Tytanów, patrząc jak na ostrej srebrnobiałej broni tańczą plamy światła. Z pomocą tego miecza wywalczy sobie – a właściwie Tormowi, poprawił się prędko – godne miejsce w historii Faerunu.

              - Dziękuję, o najświętszy… – urwał wpół zdania i rozejrzał się zszokowany.

              Torma nie było. Znikło też ciało Albana Onire. Gwydion stał sam w małej, ciemnej grocie, do której światło wpadało jedynie przez komin na górze. Zmarzniętymi palcami sięgnął w stronę katafalku, ale napotkał jedynie szorstki występ skalny, na którym leżało kilka starych kości i parę zardzewiałych kawałków zbroi. Pozwoliłem wreszcie Albanowi udać się na wieczny spoczynek, pomyślał dumnie najemnik.

              Chwycił miecz i, czując w ręku dodający odwagi ciężar, podszedł do wylotu tunelu. Przez drugi koniec komina wpadało do środka przytłumione światło – światło słońca, zrozumiał od razu najemnik. Bóg obowiązku i ostry Zabójca Tytanów zatrzymali go tu o wiele dłużej, niż sądził.

              Opierając nogi o jedną ścianę, a plecy o drugą. Gwydion zaczął się wspinać. Po kamieniu spływały strużki wody, co czyniło wspinaczkę niebezpieczną. Dwukrotnie się ześlizgiwał. Za każdym razem spadał kilka stóp, nim udawało mu się zatrzymać. Raz Zabójca Tytanów wysunął mu się z pochwy, ale zdołał chwycić go za rękojeść, nim broń spadła w ciemność. Gdy wkładał ją ostrożnie do pochwy, stanął mu przed oczami obraz rozgniewanego Torma. Minęła dłuższa chwila, nim opanował drżenie i mógł podjąć dalszą wspinaczkę.

              W końcu wyszedł komina do szczeliny, w której na początku ukrył się przed Thrymem. Czuł się zmęczony długą wspinaczką, ale perspektywa zbliżającej się walki dodawała mu sil. Wyjrzał ze skalnej rozpadliny i namierzył przeciwnika.

              Thryma siedział oparty o klif, drzemiąc w porannym słońcu. Kilka wron, które zostało na polanie, skakało mu po rękach i nogach, wydziobując insekty z niechlujnego ubrania. Spod napierśnika giganta wyjrzała mysz, wzbudzając nagłe zamieszanie. Wygłodniałe wrony pomknęły za gryzoniem, ale krakanie wytrąciło Thryma ze snu. Odpędził je i ptaki wzbiły się w powietrze. Powróciły na ucztę dopiero wtedy, gdy grzmiące chrapanie Thryma znów trzęsło krzewami cisów i zagłuszało szum rzeki.

              - W imię Torma, powstań i walcz!

              Gigant otworzył powoli lodowatobłękitne oczy i spojrzał w dół na małego człowieczka stojącego przed nim. Po chwili przetarł twarz pulchną dłonią. Gdy spojrzał raz jeszcze, ku jego zdumieniu złodziej stał tam nadal.

              - Moim obowiązkiem jako rycerza Torma jest pozwolić ci się poddać – powiedział Gwydion.

              Gigant skoczył na równe nogi i najemnik musiał opanować pokusę ucieczki z powrotem do szczeliny w ziemi. Zamiast tego Gwydion uruchomił swoją dawno nieużywaną odwagę. Poczuł, że zimne strumienie determinacji uspokajają jego rozdygotaną duszę i gaszą płonący mu w piersiach żer paniki.

              - Ostrzegam cię – oznajmił doniosłym głosem Gwydion. – Władam Zabójcą Tytanów, postrachem wszystkich złych gigantów. Nie możesz mnie zranić, gdy trzymam ten miecz. – Uniósł broń w górę, podziwiając tańczące na niej promienie słońca.

              Thryma zmrużył oczy zaskoczony. Sięgnął po topór, który leżał oparty o urwisko niczym powalone drzewo i przygotował się do zadaniu ciosu.

              - Szalony ja tarrasque – wymamrotał i zamachnął się toporem.

              Gwydion zobaczył, że jego ręka trzymająca miecz opada na ziemię i w następnej sekundzie poczuł ból w miejscu, gdzie trafił go topór. Dłoń zadrgała w konwulsjach i na ziemię upadła długa, poczerniała kość. Nie było żadnego Zabójcy Tytanów, żadnego daru od bogów. W następnej chwili najemnik poczuł w piersiach obezwładniający ból i jak przez mgłę dotarło do niego, że leży na śniegu w kałuży swojej własnej krwi.

              - Tormie – wyszeptał Gwydion, gdy Gigant zamierzał się do ostatecznego ciosu.

 

I

 

ŻYCIE W PODZIEMIU

 

              Rozdział, w którym nieoczekiwana podróż Gwydiona Szybkiego prowadzi go do autora jego losu, a potężny Torm sumienie próbuje stanąć w obronie honoru zmarłego

 

              Dookoła słychać było żarliwe głosy. Okrzyki radości, pełne nadziei szepty i pomruki ciężkie od rozpaczliwej tęsknoty za zbawieniem okrywały Plan Letargu niczym zasłona dźwięków. Plątanina głosów miała w sobie niesamowitą moc, kojącą w swojej monotonii i poruszająca nieograniczonym optymizmem. Takie były modlitwy tych, których niedawno umarli.

              - Silvanusie, potężny, potężny Ojcze Dębów! Zabierz mnie do wielkie go kręgu drzew, który jest sercem twojej siedziby w Domenie Zewnętrznej!

              - Jesteśmy dziećmi Pana Poranka, narodzonymi na nowo, by oddać się pod jego wieczną opiekę. Pozwól nam się podnieść, Lathanderze, jak słońce wiosennego poranka, by nasze dusze doznały oczyszczeniu u twego boku!

              - O Mystro, boska Pani Tajemnic, oto ja sługa twojego wielkiego kościoła proszę o wtajemniczenie w sekrety magii, o włączenie mnie do sieci magicznej mocy, która oplata świat!

              Na czystym niebie nad białą jak kreda równiną błysk światła obwieścił przybycie wysłańca boga. Ogromna, podobna do golema istota była marutem wyrzeźbionym z kawałka onyksu tak wielkiego, jak zamki w Cormyrze i za pomocą czarów nauczonym służyć swojemu boskiemu twórcy. Olbrzym unosił się nad tłumem i przyglądał się zebranym duszom oczami, które płonęły jak szafiry na okrągłej, kamiennej twarzy. Szeroka zbroja i misternie rzeźbione obręcze z kutego złota nie okrywały w pełni szerokich ramion maruta i umięśnionych silnie rąk. Podobnie siła i nieugięta moc, jakie od niego biły, nie mogły przesłonić błysku mądrości w spokojnym spojrzeniu.

              Dusze zebrane tłumnie na bezkresnej równinie popatrzyły wyczekująco na maruta. Wysłannik uniósł jedną masywną dłoń w geście błogosławieństwa. Gdy rozkładał zaokrąglone palce, wewnątrz ciemnej dłoni pojawiła się niebiesko-biała poświata. Delikatna plama światła rozrosła się, tworząc krąg gwiazd. Z jego środka wypływała czerwona mgła.

              Cienie rozpoznały święty symbol. Ze wszystkich stron Planu Letargu dał się słyszeć okrzyk:

              - Mystra!
              Z każdej z tysięcy gwiazd wystrzeliły zaostrzone promienie i opadły na równię nagłym gradem piorunów. Błyskawice trafiły wyznawców bogini magii, niszcząc troski i kłopoty, które przez lata życia utworzyły wokół duszy twarde pancerze. Słudzy Mystry krzyknęli z radości. Skąpani w mocy i miłości Pani Tajemnic, rozpostarli szeroko ręce i podfrunęli w stronę kręgu światła. Jeden po drugim wyznawcy Mystry przemieniali się w migoczące gwiazdy. Gdy wybrani oddzielili się od tłumu, wysłannik zamknął dłoń i zniknął.

              Dusze na Planie Letargu znów podjęły swoje modlitwy:

              - Słyszysz jak mieczem uderzam o tarczę? Wzywam cię Władco Bitew i żądam, by wcielono mnie do twojej wspaniałej armii w Limbo. Moje zwycięstwa w służbie tobie przeszły już do legendy. Na to pole umarłych przysłałem niezliczone zastępy wrogów. Moje niezmienne ostra klinga przywiodła do śmierci Altolpho z Wysokiego Szczytu i Frode’a Srebrnobrodego. Magnesa, syna Edryna i Hemaha, okrutnego rycerza Talosa.

              Gwydion Szybki przyglądał się odzianemu w zbroję mężczyźnie walącemu mieczem w rozszczepioną tarczę. Wojownik wykrzykiwał zdawało się nieskończoną listę imion, przerywając jedynie po to, by wezwać Tempusa, aby ten zabrał go z tego ponurego miejsca. Na Planie letargu Gwydion natknął się na niejednego wyznawcę boga wojny. Wszyscy byli tacy sami – chwalili się zwycięstwami i domagali wcielenia do armii boga, w której mogliby spędzić wieczność na chwalebnej niekończącej się walce.

              Najemnik potrząsnął smutnie głową i powlókł się dalej. Wszędzie dookoła mężczyźni i kobiety wznosili modły do swoich bogów. Bardowie i tropiciele oddani służbie Milil tworzyli wielkie chóry wyśpiewując hymny na cześć Władcy Wszystkich Pieśni. Samotny wyznawca Loviatar, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła, przeciskał się przez tłum, uderzając się biczem z metalowymi końcówkami. Bardowie natychmiast się rozstąpili, by przepuścili ten szalony cień, a do ich pieśni wkradła się fałszywa nuta. Po chwili jednak intruz się oddalił i modły do Milil wzniosły się znów w powietrze. Ich perfekcyjnie harmonijne brzmienie uspokajało nawet potworne sługi Malara Władcy Bestii.

              Otoczony tą barwną plątaniną dźwięków, Gwydion odkrył, że on sam jest niemy.

              Zjawił się na Planie Letargu jakiś czas temu, chociaż nie umiał powiedzieć jak dawno. Z początku żywił jeszcze nadzieję, że śmierć mu się przyśniła. W końcu zachował całkiem normalne ciało. Ręka, w której trzymał miecz, była przyczepiona do ramienia, a pozostałe śmiertelne rany cudownie się zagoiły. Podszyty futrem płaszcz, który wziął ze sobą na wyprawę do mroźnego Tharu nie miał plam z krwi. Tunika, bryczesy i wysokie skórzane buty wyglądały jak spod igły.

              Prześladował go jednak obraz odciętej ręki leżącej na zamarzniętej ziemi i zakrwawionego topora Thryma opadającego, by zadać kolejny cios. Wystarczyło, że przywoływał w pamięci te wyraziste sceny, by mieć pewność, że jego los został przypieczętowany. Odszedł ze świata żywych do krainy umarłych.

              Spostrzeżenie to nie przeraziło najemnika, ani go nie zdumiało. Od chwili, gdy znalazł się pośród nieprzebranych tłumów, myśli przesłaniała mu gruba zasłona obojętności. Poruszał się we mgle, chłonąc dziwne widoki i słuchając niecodziennych odgłosów, jakby nie różniły się od tych, które można było spotkać na targu w Suzail.

              Gwydion znał na tyle teologię, by wiedzieć, że zatłoczona równina dookoła to Plan Letargu. Dawno temu, gdy służył jeszcze jako Purpurowy Smok, strzegł karawany udającej się z misją dyplomatyczną do Bruenora Battlehammer, krasnoludzkiego lorda Mithrilowej Hali. W drodze północ wędrowny kapłan Oghmy zanudzał go śmiertelnie skomplikowanym opisami drogi, którą przebywa dusza, nim dotrze na miejsce wiecznego odpoczynku. Teraz Gwydion dałby wszystko za informację, co czekało go po pobycie na Planie Letargu.

              Odwracając się tyłem do wyznawców Milil, cień po raz kolejny spróbował wezwać pomocy Torma. Zamiast słów z gardła dobyło mu się jednak paskudne skrzeczenie, takie samo, jak wcześniej, gdy próbował modlić się do Torma Prawdziwego czy do innego boga. Nie umiał nawet w duchu ułożyć litanii. Na próżno próbował przypomnieć sobie modlitwy, ale słowa po prostu znikały z jego myśli, nim zdążył się na nich skupić.

              Jedna z kobiet – bardów Milil przerwała pieśń, by popatrzeć na Gwydiona. Gdy najemnik odwzajemnił jej spojrzenie, odwróciła wzrok, ale mężczyzna zdołał jeszcze dostrzec malujące się w jej oczach przerażenie.

              Strach okazał się zaraźliwy. Jarzący się delikatnie żar niepokoju, buchnął teraz żywym płomieniem w umyśle Gwydiona i spalił zasłonę obojętności, przyciemniającą mu zmysły. A co, jeśli Torm odebrał mi głos jako karę za niepowodzenie? Poczuł, że po plecach przebiega mu dreszcz. Nie, przypomniał sobie. Zostałem oszukany. Moją śmierć spowodował jakiś mag – jakiś bardzo potężny mistrz iluzji. Zaskrzeczał i zaskomlał, ale nie zdołał wypowiedzieć ani jednego słowa. Płomień strachu buchnął, obrzucając myśli iskrami paniki. Był przeklęty. Ktokolwiek rzucił ten urok, odebrał mu część duszy.

              Gwydion poczuł w oczach palące łzy, ale gdy próbował zamrugać, żeby się ich pozbyć, odkrył, że nie może ruszać powiekami.

              Rzucił się do bezcelowego biegu, potrącany przez cienie Wiernych, równie dziwacznie materialne, jak on sam. Mijani przez bełkoczącego najemnika, niektórzy zaczynali się modlić bardziej żarliwie, inni odwracali otwarte szeroko oczy, przyglądając się zagubionej duszy. Uderzał ich smutek malujący się na twarzy Gwydiona, ale bali się przerwać swoje szeptane modlitwy, by podobnie jak on, nie zostać odcięci od bogów.

              Gwydion szedł, potykając się o kłębiący się tłum. Twarze przesuwały mu się przed oczyma, a modlitwy zlewały się w nic nieznaczącą kakofonię. Złapał młodą kobietę noszącą na ubraniu srebrny dysk Tymory i potrząsnął nią gwałtownie. Ktoś musi zdjąć klątwę! W odpowiedzi na wypowiedzianą bełkotliwie prośbę, kobieta jednym zamaszystym kopniakiem podcięła Gwydiona, po czym się odsunęła.

              - Wygląda na jednego z naszych. – Dał się słyszeć nienależący do człowieka głos.

              - Aha. Kolejny z tych stukniętych mistrzów losu. Beshaba przyciąga takie śmierci.

              Przez nabożne modły przebił się ochrypły, bluźnierczy głos, wybijając. Gwydiona z otumanienia. Skoczył na równe nogi i odwrócił się gwałtownie, stając oko w oko z najbardziej przerażającym stworem, jakiego kiedykolwiek widział. Potwór miał głowę ogromnego wilka, ale reszta groteskowego ciała składała się z fragmentów tuzina innych zwierząt. Spod grzywy biegnącej pomiędzy szpiczastymi uszami w dół przygarbionych pleców ogra wystawała sierść w paski. Resztę tułowia pokrywały jasnoczerwone łuski. Stwór miał ludzkie ręce i dłonie składające się głównie z długich szponów, którymi nerwowo pocierał jeden o drugi. Dalej wyrastały z tułowia cztery ogromne pajęcze odnóża, które poruszały się i chwytały powietrze. Monstrualny brzuch potwora podtrzymywały jeszcze wijące się i skręcające się macki.

              - Chyba oszalałeś, Perdix – powiedział bestia. Z wilczego pyska kapała na ziemię ślina. – Ten jest dla miasta. To jasne. Przyjrzy się jego twarzy. On płakał.

              Perdix złożył skórzaste skrzydła i skacząc na patykowatych, zgiętych do tyłu nogach, zbliżył się do Gwydiona. Stwór miał gumowatą, żółtą skórę, tak cienką i pomarszczoną, jak skóra wycieńczonego z pragnienia dziecka. Jedynym niebieskim okiem znajdującym się po środku szerokiej twarzy, Perdix popatrzył na Gwydiona.

              - No – ponaglił go niecierpliwie, strzelając językiem nad błyszczącymi, białymi zębami. – No módl się, mięczaku.

              Gwydion próbował w panice odepchnąć od siebie małego stwora, ale na piersiach zacisnęły mu się dwie pary pajęczych nóg, ciągnąc go w tył. Istota o głowie wilka spojrzała spode łba na najemnika i objęła mu głowę szponiastymi rękoma.

              - Słyszałeś, co mówił Perdix? – wysyczała. – Czekamy na jakieś święte hymny.

              Podobnie jak wcześniej , teraz także z ust Gwydiona dało się słyszeć żałosne skrzeczenie, gdy próbował wezwać pomocy Torma Perdix potrząsnął głową.

              - Po raz pierwszych miałeś rację, Af. Byłem pewny, że to mistrz losu. Oni zawsze awanturują się z tymi od Tymory. – Wyciągnął przed siebie czarne jak noc, żelazne kajdanki, które rozwarły s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin