Nocny latawiec.pdf
(
219 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Marzenia i koszmary tom I – Nocny latawiec
STEPHEN KING
NOCNY LATAWIEC
( The Night Flier )
przełożył Michał Wroczyński
1
Mimo posiadanej licencji pilota tak naprawdę Dees nie od razu zainteresował się
morderstwami na lotnisku w Maryland - dopiero po trzecim i czwartym z rzędu. Wtedy
poczuł ową specyficzną woń stanowiącą mieszaninę zapachu krwi i wydartych wnętrzności,
której oczekiwali czytelnicy
Inside View.
Dla reportera popularnego pisma ilustrowanego
specjalizującego się w sensacji pościg za takim tematem w połączeniu z dobrą brukową
historią kryminalną staje się czymś więcej niż grą; staje się pogonią za Świętym Graalem.
Na Deesa czekała dobra i zła wiadomość. Dobra mówiła, że to on pierwszy wpadł na trop
całej historii, wyprzedzając resztę zgrai; wciąż więc był nie do ugryzienia, ciągle był
najważniejszym, ciągle najsilniejszym knurem w chlewie. Zła wiadomość natomiast mówiła,
że róże jednak należały do Morrisona... w każdym razie do teraz. Morrison, niedawno
mianowany naczelny redaktor, zerwał je, mimo że Dees, weteran dziennikarstwa, zapewniał
go, iż poza dymem i echami nic tam nie ma. Dees zżymał się w duchu - tak naprawdę, to był
wściekły - że to Morrison pierwszy zwęszył zapach krwi, i w przypływie bezrozumnej
wściekłości miał ochotę naczelnego oszczać. I wiedział, jak to zrobić.
- Mówisz, że Duffrey w Maryland, tak?
Morrison skinął głową.
- I prasa jeszcze nic nie wyniuchała? - zapytał Dees i z zadowoleniem stwierdził, że
Morrison się zjeżył.
- Jeśli pytasz, czy ktoś zasugerował już seryjnego zabójcę, to odpowiedź brzmi „nie" -
odparł sztywno.
Ale szybko do tego dojdą - pomyślał Dees.
- Ale szybko do tego dojdą - powiedział Morrison. - Jeśli zdarzy się jeszcze jedno...
- Pokaż mi kartotekę - odezwał się Dees, wskazując teczkę w kolorze skóry, leżącą na
osobliwie pustym biurku Morrisona.
Ale łysiejący redaktor naczelny oparł na niej dłoń i Dees zrozumiał dwie rzeczy: Morrison
poda mu teczkę, ale Dees będzie musiał najpierw zapłacić za początkowe niedowierzanie...
i swoją wyniosłą postawę ja-tutaj-jestem-weteranem. Cóż, może tak i powinno być. Może
i najsilniejszy knur w chlewie potrzebuje czasami, żeby ktoś pociągnął go za zakręcony ogon.
Może powinien odświeżyć sobie pamięć o tym, gdzie jest jego miejsce w całym porządku
rzeczy.
- Myślałem, że wybierasz się do Muzeum Historii Naturalnej, żeby pogadać z tym gościem
od pingwinów - odparł Morrison. Kąciki ust wygięły mu się w diabolicznym uśmiechu.
- Wiesz, z tym, który twierdzi, że są mądrzejsze od ludzi i delfinów.
Dees wskazał palcem jedyną rzecz, która, poza teczką oraz fotografią niezbyt ładnej żony
Morrisona i trójki jego niezbyt ładnych dzieci, stała na biurku: duży koszyk z drutu opatrzony
tabliczką z napisem CHLEB CODZIENNY. W tej chwili w koszyku znajdował się jedynie
cienki plik rękopisów, sześć albo osiem stron spiętych charakterystycznym, magnesowym
spinaczem Deesa oraz koperta w napisem: KLISZE; NIE ZGINAĆ.
Morrison zdjął dłoń z teczki (gotów w każdej chwili położyć ją tam z powrotem, gdyby
tylko Dees wyciągnął rękę), otworzył kopertę i wytrząsnął z niej dwa arkusze z czarno-
białymi fotografiami nie większymi niż znaczek pocztowy. Każde zdjęcie przedstawiało długi
1
Marzenia i koszmary tom I – Nocny latawiec
szereg pingwinów wytrzeszczających ślepia na widza. Było w nich niewątpliwie coś
niesamowitego - Mertonowi Morrisonowi kojarzyły się z zombi George'a Romero
przebranymi w smokingi. Redaktor naczelny skinął głową i z powrotem wsunął fotografie do
koperty. Dees z zasady nie lubił redaktorów, ale musiał przyznać, że ten, którego miał teraz
przed sobą, przynajmniej nie jest głuchy na sugestie innych, jeśli tylko uzasadniała to
sytuacja. To rzadka cecha i Dees podejrzewał, że w starszym wieku może przysporzyć
Morrisonowi wielu problemów zdrowotnych. A może już zaczęły się takie kłopoty. Oto
siedział przed nim mężczyzna, który z pewnością nie ukończył jeszcze trzydziestu pięciu lat,
a już był w siedemdziesięciu pięciu procentach łysy.
- Niezłe - stwierdził Morrison. - Kto je robił?
- Ja - odrzekł Dees. - Zawsze robię fotki do swoich tekstów. Czy nigdy nie zwracasz uwagi
na autorów zdjęć?
- Nie, zazwyczaj nie - powiedział Morrison i popatrzył na tytuł, jakim Dees opatrzył artykuł
o pingwinach.
Libby Grannit z obróbki literackiej z pewnością wymyśliłaby celniejszy i bardziej
przemawiający do wyobraźni nagłówek - w końcu na tym polegała jej praca i za to jej
redakcja płaciła - ale i Dees miał niezłe wyczucie przy wymyślaniu tytułów. Zawsze trafiał na
właściwą ulicę, jeśli nawet nie pod właściwy adres i numer mieszkania. OBCA
INTELIGENCJA NA BIEGUNIE PÓŁNOCNYM. Tak brzmiał tytuł jego artykułu.
Pingwiny, naturalnie, wcale nie były obcymi, a ponadto Morrison dobrze wiedział, że tak
naprawdę ptaki te żyją na biegunie południowym. Ale to już nie miało większego znaczenia.
Czytelnicy
Inside View
mieli bzika na punkcie zarówno Obcych jak i Inteligencji (zapewne
dlatego, że większość z nich czuła się jak ci pierwsi, a tej drugiej im brakowało) i tylko to się
liczyło.
- Tytuł pozostawia to i owo do życzenia - zaczął Morrison - ale...
- ...ale to już sprawa Libby - dokończył za niego Dees. - A więc...
- A więc? - szybko zapytał Morrison.
Szeroko rozwartymi, niebieskimi oczyma, w których malowała się sama niewinność,
popatrzył na Deesa zza okularów w złoconej oprawie. Znów położył dłoń na teczce,
uśmiechnął się i czekał.
- A więc co chciałeś powiedzieć? Że nie mam racji?
Morrison uśmiechnął się odrobinę szerzej.
- Tylko tyle, że możesz nie mieć racji. Tak mi się wydaje... wiesz, jaką jestem kizią-mizią.
- No dobrze, opowiedz mi o wszystkim - odparł Dees, ale odprężył się.
Czuł się lekko upokorzony; ściskało go w dołku, a nie cierpiał tego uczucia.
Morrison, z prawą ręką wciąż spoczywającą na teczce, spoglądał na niego uważnie.
- No cóż, może się myliłem.
- To wielkodusznie z twojej strony, że się do tego przyznajesz - odrzekł Morrison i wręczył
mu teczkę.
Dees chwycił ją zachłannie, usiadł na stojącym przy oknie krześle i zaczął przeglądać jej
zawartość. To, co tym razem wyczytał - były to tylko luźne doniesienia agencji informacyjnej
oraz wycinki z wychodzących w małym miasteczku tygodników - wstrząsnęło nim do głębi.
Nie zwróciłem na to poprzednio uwagi - stwierdził w duchu i dodał: - Dlaczego?
Nie wiedział... ale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli jeszcze raz przeoczy taką historię,
będzie musiał gruntownie zrewidować swój pogląd, że jest najsilniejszym knurem w
redakcyjnym chlewie. Wiedział też jeszcze coś: jeśli role jego i Morrisona odwrócą się (a w
ciągu ostatnich dwóch lat dwukrotnie odmówiono mu fotela redaktora naczelnego
Inside
View),
to Morrison, zanim Dees wręczy mu jakąkolwiek kartotekę, będzie musiał pełzać
przed nim na brzuchu jak gadzina.
Chrzanić to - pomyślał. - Powinienem natychmiast dać mu kopa w dupę i wywalić na ulicę.
2
Marzenia i koszmary tom I – Nocny latawiec
Przemknęła mu przez głowę myśl, że się wypalił. Jakże często ludzie w tej branży wypalali
się kompletnie. Przez całe lata można sobie pisać o latających talerzach porywających całe
brazylijskie wioski (zazwyczaj ilustrowało się takie artykuły rozmazanym zdjęciem rzędu
połączonych szeregowo żarówek), o psach potrafiących rachować i wywalonych z pracy
ojcach, rąbiących siekierą własne dzieci niczym drewno na podpałkę. I nagle, któregoś dnia,
przychodzi załamanie. Jak w przypadku Dottie Walsh, która pewnego wieczoru wróciła do
domu, weszła do wanny, a głowę owinęła sobie plastikową torbą.
Nie bądź głupi - upomniał się w duchu. Ale niepokój nie chciał go opuścić. Trafił na temat,
wspaniały temat, wielki jak życie i dwukrotnie bardziej od życia odrażający. Jak, do licha,
mógł coś takiego przegapić?
Popatrzył na Morrisona, który ze splecionymi na brzuchu rękami bujał się na krześle i
bacznie go obserwował.
- Tak? - zapytał Morrison.
- Cóż, to może być wielki numer. Ale to nie wszystko. Podejrzewam, że to może być
prawda.
- Nie obchodzi mnie, czy jest to prawda, czy nie - odparł Morrison. - Ważne, żeby gazeta
się sprzedawała. A dzięki opublikowaniu tej historii może sprzedawać się jak sto diabłów,
prawda, Richardzie?
- Zgadza się. - Dees wstał i włożył teczkę pod pachę. Chcę ruszyć tropem tego gościa i
prześledzić jego trasę, zaczynając od miejsca, które już znamy, od Maine.
- Richardzie?
Dees odwrócił się w progu. Zobaczył, że Morrison ponownie ogląda klisze i uśmiecha się
pod nosem.
- Co myślisz o tym, żebyśmy zamieścili najlepsze z tych zdjęć obok fotografii Danny'ego
DeVito z filmu o Batmanie?
- Ja na to jak na lato - odparł Dees i wyszedł.
Nieoczekiwanie odeszły go wszelkie wątpliwości, przestały dręczyć natrętne pytania. Znów
poczuł znajomy zapach krwi, silny i w jakiś gorzki sposób pociągający. W jednej chwili
zapragnął zgłębić wszystko do samego końca. Koniec przyszedł tydzień później, ale nie w
Maine, nie w Maryland, ale znacznie bardziej na południe, w Karolinie Północnej.
2
Było lato, bawełna wyrośnięta i życie powinno być proste. Ale w ten długi dzień, który już
chylił się ku wieczorowi, Richardowi Deesowi nic nie przychodziło łatwo.
Głównym problemem - jak dotąd - była niemożność dotarcia na niewielkie lotnisko
Wilmington, które obsługiwało zaledwie jeden transportowiec, kilka samolotów
wahadłowych oraz masę prywatnych maszyn. W okolicy szalała straszna burza i Dees krążył
w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od celu. Wznosząc się gwałtownie i opadając w
niespokojnym powietrzu, klął pod nosem na widok zachodzącego słońca. Zezwolenie na
lądowanie dostał dopiero za kwadrans ósma. Do zmierzchu brakowało niecałe czterdzieści
minut. Nie wiedział, czy Nocny Latawiec postąpi wedle swej utartej procedury, ale jeśli tak,
to niebawem go spotka.
A Latawiec tu był. O tym Dees wiedział na pewno. Znalazł właściwe miejsce i właściwą
cessnę skymaster. Osobnik, którego ścigał, mógł równie dobrze wybrać Virginia Beach,
Charlotte, Birmingham albo jakieś miejsce położone bardziej na południe. Ale nie wybrał.
Dees nie wiedział, gdzie tamten ukrywał się po opuszczeniu Duffrey w Maryland, zanim
przybył tutaj, ale niewiele go ta kwestia obchodziła. Wystarczało, że intuicja go nie zawiodła
- typ, którego ścigał, ciągle operował w powietrzu. Większą część ubiegłego tygodnia Dees
spędził przy telefonie, wydzwaniając na wszystkie znajdujące się na południe od Duffrey
3
Marzenia i koszmary tom I – Nocny latawiec
lotniska, które wydawały się odpowiednie dla
modus operandi
Latawca. Wciąż i wciąż
naciskał w wynajmowanym w motelu Days Inn pokoju guziki w telefonie tak długo, aż zaczął
palić go palec, a ludzie po drugiej stronie drutu zaczynali wyrażać irytację z powodu tak
natrętnego molestowania. Ale w końcu, jak to często w życiu bywa, jego upór przyniósł
owoce.
Przez całą ubiegłą noc na lotniskach, które zdecydował się obserwować, lądowały prywatne
samoloty, a najwięcej wśród nich było modeli Cessna Skymaster 337. Nic dziwnego, skoro
ten typ maszyn stanowił samolotowy odpowiednik toyoty. Ale cessna 337, która zeszłej nocy
wylądowała na lotnisku w Wilmington, była tą maszyną, jakiej szukał. Co do tego nie było
wątpliwości. Miał wreszcie tego typka.
Miał go w garści.
- N
471
B, wektor ILS, pas trzydziesty czwarty - rozległ się lakoniczny głos w słuchawkach. -
Kierunek sto sześćdziesiąt. Zejdź niżej i pozostań na tysiącu.
- Kierunek sto sześćdziesiąt. Schodzę z dwóch na tysiąc.
- I uważaj. Na dole panuje okropna pogoda.
- Roger - odparł Dees, myśląc, że Wsiowy Jasiek, który do kontroli ruchu trafił z jakiegoś
wioskowego browaru, to zwykły dupek, skoro gada o pogodzie.
Dees wiedział, że na dole panują paskudne warunki. Widział przecież błyskawice niczym
gigantyczne fajerwerki, a ostatnie czterdzieści minut spędził krążąc nad okolicą i czując się
bardziej jak w mikserze niż jak w dwusilnikowym beechcrafcie.
Wyłączył autopilota, który już stanowczo zbyt długo prowadził go nad rolniczą Karoliną
Północną w swój bezmyślny sposób widzisz-to, nie-widzisz-tego. Mocno chwycił drążki
sterów. Na dole nie było żadnych plantacji na tyle wysokiej bawełny, żeby mógł ją dostrzec.
Tylko puste pola po uprawach tytoniu zarośnięte obecnie bylinami i łubinem. Dees, obser-
wowany przez kontrolę ruchu lotniczego na wieży, z radością ręcznie skierował samolot do
Wilmington i na ILS
1
obniżał lot, zbliżając się do lotniska.
Sięgnął po komunikator. Zamierzał wywołać Wsiowego Jasia i zapytać go, czy tam, na
parterze, nie wydarzyło się coś dziwacznego - czytelnicy
Inside View
uwielbiali takie ciemne,
burzowe noce - ale po chwili zastanowienia odwiesił mikrofon. Do zapadnięcia zmroku
została jeszcze chwila - w drodze z krajowego lotniska w Waszyngtonie zweryfikował
miejscowy czas obowiązujący w Wilmington. Nie - pomyślał. - Jeszcze na jakiś czas
zachowam wszystkie pytania dla siebie.
W to, że Nocny Latawiec jest prawdziwym wampirem, Dees wierzył równie mocno jak we
wróżkę Tooth Fairy, która, gdy był dzieckiem, w zamian za wypadnięte mleczaki zostawiała
mu pod poduszką dwudziestopięciocentowe monety. Ale jeśli facet myśli, że jest wampirem -
a Dees był święcie przekonany, że tak właśnie jest - to powinien starannie wcielić się w od-
grywaną przez siebie rolę.
Ostatecznie życie stanowi replikę sztuki.
Hrabia Dracula z licencją pilota.
Musisz, chłopie, sam przed sobą przyznać - myślał Dees - że to dużo lepsze niż pingwiny-
zabójcy planujące zniszczenie rasy ludzkiej.
Kiedy zniżając lot wpadł w warstwę cumulusów, beechem zaczęło rzucać. Dees zaklął,
zacisnął mocniej dłonie na sterach i wyrównał lot maszyny, wyraźnie niezadowolonej z
warunków pogodowych, w jakich kazano jej lecieć.
Nie tylko ty, kotku - skonstatował.
Kiedy wylecieli z chmury, dostrzegł wyraźnie światła Wilmington i Wrightsville Beach.
1
Instrument Lawding System – system automatycznego lądowania
4
Marzenia i koszmary tom I – Nocny latawiec
Tak, proszę łaskawego pana, grubasom, którzy robią zakupy w 7-ELEVEN, spodoba się ta
historyjka - pomyślał, kiedy po lewej stronie niebo przecięła błyskawica. - Kupią niezliczoną
liczbę egzemplarzy naszego pisma, kiedy wylegną wieczorem po ciasteczka Twinkies i piwo.
Ale ta historia to coś znacznie, znacznie więcej i Dees doskonale zdawał sobie z tego
sprawę.
Ten artykuł będzie... no cóż, nie ma co kryć... będzie po prostu cholernie dobry.
Ten artykuł będzie prawdziwy.
Człowieku, w swoim czasie takie słowo nigdy nie przeszłoby ci przez gardło - zauważył. -
Może już się wypaliłeś?
A jednak w głowie cały czas, niczym najcudowniejsza baletnica, tańczył mu olbrzymi
nagłówek w czasopiśmie: DZIENNIKARZ
Z INSIDE VIEW
CHWYTA SZALONEGO NOC-
NEGO LATAWCA. PIERWSZORZĘDNA HISTORIA O TYM, JAK SCHWYTANY
ZOSTAŁ WYPIJAJĄCY KREW SWYCH OFIAR NOCNY LATAWIEC. „MUSIAŁEM JĄ
PIĆ” - OŚWIADCZA ZABÓJCZY DRACULA.
Nie jest to może aria operowa na najwyższych rejestrach - zgadzał się w myślach Dees - ale
brzmi doskonale: Brzmi jak słowicze trele.
Ostatecznie sięgnął po mikrofon i nacisnął guzik. Wiedział, że jego uwielbiający krew koleś
ciągle jest na dole, ale on odzyska spokój dopiero wtedy, gdy się o tym upewni.
- Wilmington, tu N
471
B. Czy ciągle tam jeszcze macie skymastera 337 z Maryland?
- Wygląda na to, że tak, stary byku - rozległ się pośród trzasków głos radiooperatora. - Ale
nie mogę teraz z tobą gawędzić. Ruch w powietrzu jak wszyscy diabli.
- Czy ma czerwone dysze? - upierał się Dees.
Przez chwilę myślał, że nie otrzyma odpowiedzi.
- Czerwone dysze, roger. A teraz spieprzaj z eteru, N
471
B, jeśli nie chcesz, żeby zwaliła ci
się na łeb Federalna Komisja Telekomunikacyjna. Muszę dziś jeszcze usmażyć dużo ryb, a
mam mało patelni.
- Dzięki, Wilmington - powiedział Dees najbardziej układnym tonem.
Wysunął środkowy palec w międzynarodowym geście i wyszczerzył zęby, nie zauważając
nawet kolejnego wstrząsu maszyny, która znów wleciała w chmurę. Skymaster, czerwone
dysze... Dees był gotów założyć się o całą przyszłoroczną pensję, że gdyby ten idiota w wieży
kontrolnej nie był tak zajęty, i sprawdził numer wymalowany na ogonie tamtej maszyny,
okazałoby się, że to N
101
BL.
Chryste Panie! Jeden tydzień, jeden krótki tydzień. Tyle mi to zajęło. Znalazłem Nocnego
Latawca, nie zapadła jeszcze noc, i, co wydawało się niewiarygodne, na scenę nie wkroczyła
jeszcze policja. Gdyby pojawili się tam gliniarze, zainteresowani cessną, Wsiowy Jasio na
pewno by mnie o tym poinformował niezależnie od tego, jaki bałagan panowałby w
powietrzu i bez względu na pogodę. Istnieją na świecie rzeczy zbyt ważne, żeby o nich nie
poplotkować.
Muszę mieć twoje zdjęcie, skurwysynu - pomyślał Dees. Widział już zbliżające się białe
światła lotniska. - Napiszę o tobie, ale najpierw muszę mieć fotkę. Tylko jedną, ale muszę
mieć.
Tak, to zdjęcie uwiarygodni wszystko. Żadnych niewyraźnych fotografii; żadnych
wyobrażeń artysty-fotografika; prawdziwe, realistyczne, czarno-białe zdjęcie.
Ignorując ostrzegawczy brzęczyk, skierował samolot ostro w dół. Miał bladą, spiętą twarz.
Rozchylił usta, pokazując w drapieżnym uśmiechu drobne, białe zęby.
W mętnym świetle zmierzchu wymieszanym z poświatą rzucaną przez tablicę rozdzielczą
Richard Dees sam wyglądał jak wampir.
5
Plik z chomika:
HolyJane
Inne pliki z tego folderu:
Ręka mistrza.pdf
(90 KB)
King Stephen - Czwarta po północy.pdf
(748 KB)
Nocny latawiec.pdf
(219 KB)
Stephen King Road Virus jedzie na północ.pdf
(142 KB)
Inne foldery tego chomika:
Ekranizacje
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin