Lodowaty grob - Harris Charlaine.odt

(246 KB) Pobierz
Lodowaty gr?b


Charlaine Harris 
LODOWATY GRÓB

An Ice Cold Grave

Tłumaczenie: Dominika Schimscheiner

 

              Miałam wtedy 15 lat. Poraził mnie piorun, który wpadł przez okno naszego  wynajmowanego mieszkania. Od tamtej chwili potrafię  odnajdywać  zwłoki i czytać  w głowach  umarłych.  Moje życie – prywatne śledztwa, współpraca z policją  i jako takie pieniądze.  To zlecenie było inne.  Nigdy przedtem nie szukałam ofiar seryjnego morderstwa. Ciała znalazłam dość  szybko – tyle, że to był dopiero początek piekła. 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

              Wschodnie wybrzeże jest pełne zmarłych. Kiedy praca sprowadza mnie w te rejony kraju, przez cały pobyt mam wrażenie, jakby w mojej głowie fruwało stado niezmordowanych ptaków.              

              Szybko mnie to nuży.

              Dostałam jednak zlecenie na wschodzie, tak więc jechałam właśnie przez Południową Karolinę, jak zwykle w towarzystwie mojego niby-brata, Tollivera. Zerknęłam na niego. Spał smacznie na siedzeniu pasażera, dlatego mogłam się do niego bezkarnie uśmiechnąć. Oboje z Tolliverem mamy ciemne włosy, jesteśmy raczej szczupli, a ponieważ nie spędzamy wiele czasu na wolnym powietrzu, jesteśmy tak samo bladzi. Na tym nasze podobieństwa się kończą. Mój brat ma wysokie kości policzkowe i ciemne oczy, dużo ciemniejsze od moich, szarych. Ponieważ nikt nie zadbał, żeby w okresie dojrzewania zaprowadzić Tollivera do dermatologa, jego twarz szpecą blizny po trądziku.

              Małżeństwo mojej matki z ojcem Tollivera stało się dla obojga stromą zjeżdżalnią wprost do rynsztoka. Teraz moja matka już nie żyła, zaś o ojcu Tollivera nie mieliśmy żadnych wieści. Rok temu wyszedł z więzienia i wszelki słuch o nim zaginął. Mój nadal odsiadywał wyrok za defraudację oraz kilka innych przestępstw finansowych. Unikaliśmy z Tolliverem rozmów o rodzicach.

              Południowa Karolina jest najpiękniejsza na przełomie wiosny i lata – niestety, nasza wizyta wypadła pod koniec wyjątkowo paskudnego stycznia. Było zimno, szaro i mokro po ostatnich roztopach, a w dodatku zapowiadano kolejne opady śniegu. Prowadziłam bardzo ostrożnie, bo ruch był spory, a widoczność kiepska. Niemiła odmiana po ciepłym, słonecznym Charleston, gdzie wykonywałam zlecenie dla pewnego małżeństwa, które twierdziło, że ich dom nawiedzają duchy.

              Chcieli, żebym sprawdziła, czy w ścianach lub pod podłogą nie ukryto jakichś zwłok.

              W samym budynku nie znalazłam niczego ciekawego, za to w wąskim ogródku leżały zakopane ciała trojga niemowląt. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć. Dzieci zmarły niedługo po narodzinach, więc nie posiadały jeszcze na tyle wykształconej świadomości, bym mogła odczytać przyczynę ich śmierci, co zwykle przychodzi mi bez trudu. Jednakże właściciele domu byli pod wrażeniem. Ich zadowolenie spotęgował też fakt, że antropologowie sądowi szybko wydobyli nikłe szczątki, co odsunęło od nich wizję grillowania przez kilka następnych lat na cmentarzu. Wręczyli mi czek bez ociągania. A nie zawsze tak jest.

              – Chcesz się zatrzymać i coś zjeść?

              Rzuciłam okiem na Tollivera. Nie obudził się jeszcze do końca.

              – Zmęczona? – zapytał, kładąc mi dłoń na ramieniu.

              – Nawet nie. Do Spartanburg mamy jakieś trzydzieści mil, może być?

              – Jasne. To co, Cracker Barrel?

              – Pod warunkiem, że zamówisz jakieś warzywa.

              – Uhm. Wiesz, co najbardziej pociąga mnie w tym naszym projekcie kupna domu?

              Domowa kuchnia.

              – Nawet nieźle nam idzie z gotowaniem – przyznałam.

              Kupiliśmy parę książek kucharskich z drugiej ręki i gdy tylko wracaliśmy do St. Louis, wypróbowywaliśmy nieskomplikowane przepisy. Sprawa z mieszkaniem nie była prosta.

              Spędzaliśmy tyle czasu w drodze, że utrzymywanie go wydawało się stratą pieniędzy.

              Jednak potrzebowaliśmy jakiejś stałej bazy, adresu, żeby odbierać pocztę, a przede wszystkim miejsca, które podczas podróży po całych Stanach moglibyśmy nazywać domem. Cały czas oszczędzaliśmy pieniądze na kupno prawdziwego domu, gdzieś w okolicach Dallas.

              Chcieliśmy zamieszkać w pobliżu ciotki i jej męża, którzy sprawowali opiekę nad naszymi młodszymi siostrzyczkami.

              Po przejechaniu dwudziestu mil zauważyliśmy reklamę restauracji, zjechałam więc z międzystanowej.

              Mimo że dochodziła dopiero druga, na parkingu pod budynkiem brakowało miejsca.

              Musiałam popracować nad wyrazem twarzy. Tolliver uwielbiał Cracker Barrel. Nie przeszkadzało mu brodzenie między kiczowatymi upominkami w części sklepowej.

              Zatrzymaliśmy się prawie pół mili dalej, więc gdy już wyminęliśmy wszystkie ustawione na werandzie fotele bujane, musieliśmy porządnie wytrzeć buty, żeby nie nanieść do środka lepkiego śniegu.

              Na sali było ciepło, a w łazienkach czysto. Szybko dostaliśmy stolik, a kelnerka, młoda dziewczyna o prostych jak druty włosach, podchodząc, obdarzyła nas promiennym uśmiechem. W każdym razie na pewno Tollivera. Barmanki, kelnerki, recepcjonistki w hotelach, cała żeńska obsługa adorowała Tollivera na każdym kroku. Złożyliśmy zamówienie i podczas gdy ja rozkoszowałam się bezruchem podłogi pod stopami, Tolliver rozmyślał o czekającym nas zleceniu.

              – To zaproszenie od władz – ostrzegł. Oznaczało to mniej pieniędzy, ale za to większe emocje. Zależało nam na dobrej opinii stróżów prawa. Połowę naszych klientów stanowili detektywi, szeryfowie, zastępcy, którzy dowiadywali się o mnie policyjną pocztą pantoflową.

              Choć zwykle nie dawali wiary moim zdolnościom, kiedy wywierano na nich naciski w jakimś trudnym śledztwie, gotowi byli skorzystać z każdej alternatywy. Czasem dopingowała ich do tego chęć pozbycia się jakiejś wpływowej persony, która siedziała im na karku, innym razem śledztwo stało w miejscu, mimo iż sprawdzili każdy możliwy ślad, albo po prostu nie byli w stanie kogoś sami odnaleźć. Organy ścigania nie płaciły wiele, ale i tak w ogólnym rozrachunku wychodziliśmy na plus.

              – Co to będzie, cmentarz czy poszukiwania?

              – Poszukiwania.

              Czyli trzeba znaleźć ciało. Miewałam takie i takie zlecenia, mniej więcej pół na pół. Od kiedy w wieku piętnastu lat poraził mnie piorun, który wpadł przez okno naszego wynajmowanego mieszkania w Texarkanie, potrafiłam odnajdywać zwłoki. Jeśli ciało leżało w grobie, moje zadanie polegało na ustaleniu przyczyny śmierci. Jeśli zaś nie wiedziano, gdzie jest, potrafiłam je zlokalizować, o ile w przybliżeniu określono rejon poszukiwań. Na szczęście brzęczenie, jakie emitowały zwłoki, słabło z upływem czasu od śmierci, inaczej dawno bym już oszalała.

              Wyobraźcie sobie szczątki jaskiniowców, rdzennych Amerykanów, pierwszych osadników, nieboszczycy z czasów obecnych – sporo tego, a wszyscy informowali mnie, gdzie spoczywają ich ziemskie powłoki. Rozważałam, czy nie warto wysłać oferty naszych usług do placówek archeologicznych i w jaki sposób Tolliver mógłby ewentualnie znaleźć ich dane kontaktowe.

              Tolliver lepiej ode mnie radził sobie z obsługą laptopa, pewnie dlatego, że go to interesowało.

              Nie chodziło o to, że traktowałam brata jak służącego. Tolliver był pierwszą osobą, której po odzyskaniu sił powiedziałam o moich nowych umiejętnościach. Na początku nie wierzył, ale nie chcąc mnie urazić, asystował mi w poznawaniu granic możliwości tajemniczej mocy.

              Po pewnym czasie wyzbył się wątpliwości. Zanim skończyłam szkołę, mieliśmy już gotowy plan i natychmiast po egzaminach ruszyliśmy w trasę. Początkowo wyjeżdżaliśmy tylko w weekendy; Tolliver musiał w tygodniu normalnie pracować, a ja odkładałam pieniądze z pracy w barach. Po dwóch latach mógł już rzucić etat i od tamtej pory byliśmy stale w drodze.

              W tym momencie Tolliver grał w samotnika – planszówkę, która zawsze leży na stolikach w Cracker Barrel. Na twarzy malował mu się spokój i skupienie. Nie wyglądał, jakby cierpiał – z drugiej strony zawsze potrafił maskować uczucia. Tolliver przechodził ciężki okres, odkąd dowiedział się, że kobieta, która się za nim uganiała, miała ukryte motywy. Choćby ci na takiej osobie nie zależało, czy też nawet budziła w tobie niechęć, to i tak bolesne. Tolliver nie wspominał o wydarzeniach w Memphis, ale odcisnęły one piętno na nas obojgu. Pogrążona we własnych smutkach, śledziłam ruchy jego długich palców. Ostatnio nie układało się między nami najlepiej. To moja wina.

              Kelnerka podeszła, żeby zaproponować nam dolewkę napojów. Do Tollivera uśmiechnęła się zdecydowanie bardziej promiennie.

              – Gdzie jedziecie?

              – W rejony Asheville – odparł Tolliver, podnosząc wzrok znad planszy.

              – To piękna okolica – oświadczyła, odbębniając obowiązek wobec lokalnej turystyki.

              Obdarzywszy ją nieobecnym uśmiechem, Tolliver wrócił do gry. Wzruszyła ramionami nad jego pochyloną głową i odeszła.

              – Wygapisz we mnie dziurę – odezwał się, nie przerywając układania.

              – Siedzisz mi na widoku.

              Oparłam się na łokciach. Gdzie to jedzenie, do licha? Zwinęłam papierową opaskę z opatulonych w serwetkę sztućców.

              – Jak noga? – zapytał. Od czasu wypadku miałam kłopoty z prawą nogą.

              – Pobolewa.

              – Rozmasuję ci ją dzisiaj.

              – Nie!

              Spojrzał na mnie, unosząc brwi.

              Oczywiście, że miałam ochotę na masaż w jego wykonaniu. Nie wiedziałam tylko, czy to dobry pomysł. Bałam się, że mogę coś zepsuć między nami.

              – Raczej ją dobrze wygrzeję w nocy – wymówiłam się i poszłam do łazienki.

              Pomieszczenie okupowała matka z trzema córkami albo córką i jej koleżankami.

              Dziewczyny były młodziutkie i bardzo głośne. Kiedy dopchałam się do kabiny, z ulgą zamknęłam za sobą drzwi. Stałam przez chwilę, opierając się czołem o ścianę. Wstyd i strach, które ściskały mnie w gardle, na moment odebrały mi oddech. Drżąc, wypuściłam powietrze z płuc.

              – Mamo, ta pani chyba płacze – usłyszałam głos dziewczynki.

              – Ciii – uciszyła ją matka. – W takim razie lepiej zostawmy ją samą.

              Zapadła błoga cisza.

              W rzeczywistości naprawdę potrzebowałam skorzystać z łazienki, a noga faktycznie mnie bolała. Opuściłam spodnie i usiadłam, masując prawą nogę. Różowa pajęczynka blizny zaczynała się powyżej kolana i rozciągała na udo. Gdy piorun wpadł do łazienki, stałam akurat prawym bokiem do okna.

              Kiedy wróciłam, posiłek stał już na stole, mogłam więc zająć się jedzeniem. Po powrocie do samochodu Tolliver od razu podszedł do drzwi kierowcy. Prowadziliśmy zawsze na zmianę.

              Zaproponowałam posłuchanie audiobooka, jednego z trzech kupionych przy okazji ostatniej wizyty w antykwariacie. Puściłam Dane Stabenow, oparłam się wygodnie i odizolowałam od brata. Albo raczej od całej rzeczywistości.

              Tolliver zarezerwował nam jeden pokój. W recepcji motelu Doraville spojrzał na mnie wyczekująco. Biorąc pod uwagę moje zachowanie, spodziewał się pewnie, że zażądam osobnego.

              Zwykle dzieliliśmy jeden pokój. Początkowo nie stać nas było na większe wydatki.

              Później bywało różnie, czasem potrzebowaliśmy odrobiny prywatności, innym razem nie zależało nam na niej. Nigdy nie robiliśmy z tego sprawy. I teraz też tak nie będzie, postanowiłam, nie bacząc na nic. Nie miałam pojęcia, jak długo jeszcze będziemy w stanie podążać tą wyboistą ścieżką, zanim Tolliver straci cierpliwość i zażąda wyjaśnień, których nie mogłam mu udzielić. Tak więc spędzimy kilka dni w jednym pokoju w kłopotliwym milczeniu. Zaczynałam się do tego przyzwyczajać.

              Zabraliśmy bagaże. Zawsze zajmowałam łóżko bliżej łazienki, a Tolliver sypiał na tym koło okna. Pokój był klonem innych, jakie zamieszkiwaliśmy przez te wszystkie lata: poliestrowe narzuty, sztampowe meble, telewizor, beżowa łazienka. Tolliver od razu usiadł z komórką przy uchu, ja zaś wyciągnęłam się na łóżku, włączając CNN.

              – Mamy tam być o ósmej rano – poinformował mnie Tolliver, wyciągając z torby długopis i gazetę z krzyżówką. Kiedyś w końcu się złamie i przerzuci na sudoku, ale na razie był wierny krzyżówkom.

              – W takim razie lepiej pobiegam teraz – oświadczyłam, dostrzegając, że zamarł na kilka sekund z długopisem zawieszonym nad gazetą. Często biegaliśmy razem, choć Tolliver w ostatnim etapie wyprzedzał mnie, kończąc przebieżkę sprintem. – Nawet jeśli wstanę o piątej, to i tak będzie za zimno.

              – Możesz iść sama?

              – Jasne, nie ma sprawy. – Wydobyłam z torby dres i zdjęłam sweter oraz spodnie.

              Odwróciłam się, rozbierając – zawsze tak robiłam. Nie byliśmy przesadnie wstydliwi, ale staraliśmy się zachować pewne granice. W końcu byliśmy rodzeństwem.

              Wcale nie, zaprotestowała moja wewnętrzna zła bliźniaczka. Nie jesteście spokrewnieni.

              Wetknęłam klucz do kieszeni i wyszłam na zewnątrz w nadziei, że zimne powietrze wymrozi moje przygnębienie.

ROZDZIAŁ DRUGI

              – Jestem szeryfem hrabstwa Knott – przedstawiła się szczupła kobieta.

              Kiedy wchodziliśmy, rozmawiała z dyspozytorką, opierając się o kontuar dzielący posterunek na dwie strefy. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak stróże prawa mogą nosić tyle sprzętu przy pasie, a ona poza podstawowym wyposażeniem miała dodatkowo zestaw uzupełniający. Nie udało mi się dotąd przyglądać rynsztunkowi na tyle długo, by rozpoznać wszystkie te przedmioty.

              Miałam przelotny romans z szeryfem, mogłam wtedy wykorzystać okazję. Tyle że w jego wypadku bardziej interesował mnie sprzęt innego rodzaju.

              Nie wiedziałam, że szeryf jest kobietą, dopóki nie podniosła głowy. Po pięćdziesiątce, miała brązowe, szpakowate włosy, a jej twarz znaczyły drobne zmarszczki mimiczne. Nie sprawiała wrażenia osoby wierzącej w zjawiska nadprzyrodzone, ale to ona właśnie wysłała do nas mejla.

              – Nazywam się Harper Connelly – przedstawiłam się. – A to mój brat, Tolliver Lang.

              Ona też wydawała się nami zaskoczona. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do głów.

              – Nie wygląda pani na świruskę.

              – A pani na niewolnicę stereotypów – odpaliłam.

              Dyspozytorką wciągnęła powietrze ze świstem.

              O-ho!

              Tolliver stał tuż za mną, nieco po lewej. Czułam emanujący od niego spokój. Zawsze był blisko, gotów zareagować.

              – Wejdźmy do biura, tam porozmawiamy – zdecydowała kobieta. – Nazywam się Sandra Rockwell i od roku pełnię funkcję szeryfa.

              W Północnej Karolinie szeryfa powołuje się w drodze wyborów. Nie wiem, jak długo trwa kadencja, ale skoro Sandra pracowała na stanowisku dopiero rok, to pewnie miała sporo przed sobą.

              Możliwe, że nie musiała być aż tak poprawna politycznie jak w roku wyborów.

              Biuro było niewielkim pomieszczeniem. Na ścianach wisiały: podobizna gubernatora, flaga narodowa oraz oprawione dyplomy, zaś jedyny osobisty akcent stanowiły stojące na biurku ramki ze zdjęciami najwyraźniej dwóch synów Sandry Rockwell. Obaj mieli ciemne włosy, jak matka.

              Starszy, już dorosły, pozował z żoną i dzieckiem, drugi – z psem myśliwskim.

              – Kawy? – zaproponowała szeryf, siadając za brzydkim metalowym biurkiem.

              Zerknęłam na brata i oboje pokręciliśmy głowami.

              – W takim razie przejdźmy do rzeczy – rzekła, kładąc dłonie na blacie. – Usłyszałam o was od śledczej Young z Memphis.

              Uśmiechnęłam się.

              – A więc zna ją pani. I jej partnera, detektywa Laceya, zapewne też?

              Skinęłam głową.

              – Śledcza Young wydaje się rozsądną osobą. Nie wygląda mi na dziwaczkę. Jej reputacja i osiągnięcia robią wrażenie. I tylko dlatego z panią rozmawiam, zrozumiano?

              – Tak jest.

              Speszyła się nieco.

              – Zdaję sobie sprawę, że mogę wydawać się grubiańska, ale nie chcę pani obrazić. Po prostu nie brałabym pod uwagę tej opcji, gdyby nie miała pani tak wyrobionej opinii. Nie wierzę w ludzi takich jak John Edward, mówię o tym jasnowidzu, nie polityku, nie wierzę w czytanie z ręki, nie chodzę na żadne seanse, nie czytuję nawet horoskopów.

              – Rozumiem doskonale.

              – Podchodzi pani do tego z dystansem – uśmiechnął się Tolliver.

              – Właśnie. – Na jej twarzy odmalowała się ulga. – Z dystansem.

              – W takim razie musi pani być zdesperowana – zauważyłam.

              Spojrzała na mnie z niechęcią.

              – Tak, mamy pewne trudności.

              – Nie zamierzam się wycofać – rzekłam bez ogródek. – Po prostu muszę dokładnie wiedzieć, z czym mam do czynienia.

              Moja szczerość chyba ją ucieszyła.

              – Dobrze więc, zagrajmy w otwarte karty. – Wzięła głęboki oddech. – W okresie ostatnich pięciu lat odnotowaliśmy na terenie hrabstwa sporo zaginięć chłopców. Do tej pory mamy sześć takich przypadków. Mówiąc chłopców, mam na myśli czternaście do osiemnastu lat. To trudny wiek, dzieciaki uciekają z domów, popełniają samobójstwa, mają wypadki samochodowe.

              Gdybyśmy mieli jakieś informacje o ich aktualnym miejscu pobytu albo znaleźli zwłoki, wszystko byłoby dobrze. O tyle o ile, oczywiście.

              Kiwnęliśmy głowami.

              – Jednak w wypadku tych konkretnych chłopców trudno podejrzewać ucieczkę. W tym rejonie masa ludzi poluje, obserwuje ptaki, chodzi na wędrówki, na pewno natknęliby się na przynajmniej jedno ciało, jeśli chłopak zginąłby w wypadku czy z własnej ręki.

              – A więc uważa pani, że zostali gdzieś pogrzebani?

              – Tak podejrzewam. Jestem pewna, że ciała ukryto na tych terenach.

              – Pozwoli więc pani, że zadam kilka pytań – powiedziałam, a Tolliver sięgnął po notes i ołówek.

              Szeryf robiła wrażenie zaskoczonej, jakby pytania były ostatnią rzeczą, jakiej się po nas spodziewała.

              – No to dawajcie – zgodziła się po chwili milczenia.

              – Czy w okolicy znajdują się większe zbiorniki wodne i rzeki?

              – Tak, jest staw Grunyanów, jezioro Pine Landing oraz kilka strumieni.

              – Czy zostały przeszukane?

              – Tak. Nurkowaliśmy nawet. Staraliśmy się szukać jak najdokładniej. Żadne zwłoki nie wypłynęły. Ludzie często korzystają z jednego i drugiego zbiornika, szybko zauważylibyśmy, gdyby coś tam zatonęło czy wypłynęło. Staw jest czysty, to pewne. Jezioro jest w niektórych miejscach bardzo głębokie, więc nie można mieć stuprocentowej pewności.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin