Hauger Torill Thorstad - Porwani przez wikingòw.pdf

(804 KB) Pobierz
TORILL T. HAUGER
PORWANI
PRZEZ WIKINGÓW
TYTUŁ ORYGINAŁU: ROVET AV VIKINGER. FLUKTEN FRAVIKINGENE
PRZEKŁAD: ANNA MARCINIAKÓWNA
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ WARSZAWA 1988
967965917.001.png
I. PORWANI PRZEZ WIKINGÓW
Działo się to w X wieku.
I
Reim drgnął i obudził się przestraszony. Lęk paraliżował jego ciało. Z wolna zaczął
obmacywać rękami kamienną, chropowatą powierzchnię, aż trafił na uskok ściany i wycią-
gnął gałgan, którym zatkany był otwór. Zimne powietrze buchnęło mu w twarz jak poryw
wiatru. Na zewnątrz, w srebrzystej poświacie, ujrzał drzewa z wyciągniętymi w górę gałęzia-
mi, jakby chciały wysoko na niebie pochwycić tarczę księżyca.
A zatem nie był to jedynie koszmarny sen. Naprawdę znajdował się w tym zimnym
kraju, daleko na północy, i wkrótce miała nadejść kolejna długa zima. Zdawało się, że cała
natura już tylko czeka, aż pierwsze płatki śniegu zawirują nad ziemią, a cały świat zastygnie
w bieli.
Reim zatkał otwór i zaczął się rozglądać po mrocznym pomieszczeniu. Najpierw do-
strzegł potężną postać Digraldego, który, oparty o ścianę, czujnie nasłuchiwał. I nagle Reim
uprzytomnił sobie, dlaczego spał tak niespokojnie. Przecież to się miało stać dziś w nocy!
Właśnie dziś w nocy mieli opuścić dwór. Dlatego Digralde czuwał.
Reim opadł z powrotem na słomę i przysunął się bliżej siostry. Jej plecy były takie
ciepłe, przypominało mu się teraz wszystko, co się do tej pory wydarzyło. Miał wrażenie,
jakby to w jakimś innym życiu był w domu, w Irlandii. Gdy jednak zamknął oczy, widział
wyraźnie zabrudzone ziemią ręce ojca, dające takie poczucie bezpieczeństwa, widział dobre
oczy matki i pomarszczoną twarz babci Gaelion, jak siedziała, kołysząc się w tył i w przód, i
opowiadała im niezwykłe baśnie i przygody.
Tamtego roku, kiedy stało się to wszystko, lato było piękne. Odkąd sięgał pamięcią,
takiego sobie nie przypominał. Bardzo dobrze rozumiał, dlaczego Irlandię nazywano najbar-
dziej zieloną spośród wszystkich wysp na całym wielkim świecie. Trawa była tam taka bujna
i zielona, że aż prosiła się, by ją kosić, a margerytki rosły na łące stłoczone, jedna przy
drugiej. Niebo stało nad ziemią wysokie, rozległe, przepełnione słonecznym światłem. Tak,
pamiętał nawet, że łaciata krowa urodziła tamtego lata bliźnięta, a w zagrodzie u sąsiadów
przyszło na świat dziesiąte dziecko.
A on miał wtedy na imię Patric. Stare, dobre irlandzkie imię. Kiedyś, kiedy był jeszcze
mały, zapytał matkę, dlaczego tak właśnie go nazwali. Uśmiechnęła się wówczas i wzięła go
na kolana.
— Nosisz imię po człowieku, który żył w Irlandii dawno, dawno temu — powiedziała.
— On także miał na imię Patric. Opowiadają, że uprowadzili go obcy ludzie i że przez wiele
lat musiał ciężko pracować jako niewolnik, zanim w końcu odzyskał wolność. Był to czło-
wiek pełen pokory i po śmierci został świętym. Teraz jest największym bohaterem Irlandii. —
Wesołe iskierki rozbłysły w jej zielonych oczach, gdy dodała: — Starzy ludzie powiadają, że
dzieci często dziedziczą różne cechy po tych, których imiona noszą. Ale ty to już na pewno
świętym nie zostaniesz, mały urwisie! — I uszczypnęła go czule w policzek.
Tak, co do tego matka miała rację. Świętym to on nigdy nie zostanie. Ilekroć nadarzała
się okazja, wymigiwał się od pracy w gospodarstwie, sobie tylko znanymi ścieżkami prze-
mykał do lasu i chował się w koronach starych, pokrzywionych dębów, ścigał się z końmi na
pastwisku i turlał w wysokiej trawie, nagrzanej od słońca i pachnącej latem.
Aż kiedyś zdarzyło się, że ojciec schwytał go gdzieś na łące, wytargał go za rudą
grzywę i powiedział:
— No, trzeba będzie skończyć z tym włóczeniem się po polach i lasach. — Brwi ojca
ściągnęły się niczym ciemne, burzowe chmury. — Jesteś jak ten konik polny, co tylko tańczy
i śpiewa przez całe lato! Ale po lecie dla wszystkich nadchodzi jesień. Nie wiem, naprawdę
nie wiem, co za gospodarz z ciebie wyrośnie, mały włóczykiju.
Patric zawstydził się. To przecież prawda, co ojciec mówi. Gdyby go ktoś poprosił, by
mu wydoił krowę — uśmiechnął się blado sam do siebie — na pewno, zamiast doić, zacząłby
ją ciągnąć za ogon.
Ich zagroda leżała na skraju wsi, tuż pod murami klasztoru. Widział teraz oczami
wyobraźni trzy małe, kamienne budynki, pokryte słomianą strzechą, i bujne pastwiska wzdłuż
niskiego, morskiego brzegu, gdzie pasła się łaciata krowa i cztery długowłose kozy. Od
dawna w Irlandii czasy były niespokojne. Możni panowie i rycerze walczyli ze sobą o
bogactwo i władzę nad krajem. Słyszało się także niekiedy o bandach rozbójników z obcych
stron, napadających na wybrzeża Irlandii.
— Szczęściem my tutaj żyjemy bezpiecznie — mawiała matka, gdy wieczorem, w
izbie, siedzieli wszyscy na długiej ławie pod ścianą. — To cichy i spokojny zakątek...
Ale babcia Gaelion śmiała się tak, że aż jej okrągły brzuch się trząsł.
— Cichy i spokojny, powiadasz! A ja uważam, że w tym domu nie ma spokoju ani w
piątek, ani w świątek. Z pięciorgiem półdzikich dzieciaków naprawdę nie zazna człowiek
spokoju!
Niektóre z wydarzeń tamtego lata pamiętał lepiej niż inne. Pamiętał na przykład, jak on
i Brian urządzili sobie ucztę, której by im pozazdrościli wszyscy mieszkańcy wsi, gdyby się o
niej dowiedzieli.
Brian był drugim z kolei synem sąsiadów. Jak daleko Patric sięgał pamięcią, Brian i on
rośli obok siebie jak dwa wybujałe chwasty. Gdy byli jeszcze mali, mierzyli się wciąż na
rękę, który silniejszy, który odważy się zawiesić więcej dżdżownic na pasku od spodni i który
potrafi siusiać tak wysoko, by strumień przeleciał ponad dachem na drugą stronę owczarni.
Jeszcze teraz uśmiechał się na wspomnienie tej sztuki, przypomniał sobie, ile wypijał wody
przed zawodami i jak zapamiętale ćwiczył każdego dnia.
Powoli wyrastali jednak z takich dziecinnych zabaw. Zrobili sobie natomiast łuki z
giętkich gałęzi. I byli królewskimi łucznikami z zaczarowanego lasu. Robili długie wyprawy
ścieżkami, których nikt poza nimi nie znał, i brali do niewoli zbójców ukrywających się w
koronach olbrzymich dębów. Szszszsz... świszczały strzały w liściach drzew i mknęły
prościutko ku wierzchołkom. Zbójcy, jeden po drugim, spadali na ziemię. Przeraźliwe krzyki
niosły się po całym lesie.
Tego lata Patric często sprzeczał się ze swoją siostrą Sunnivą, bo wciąż włóczyła się za
nim krok w krok i chciała być wszędzie tam, gdzie najciekawiej. Początkowo chłopcy pozwa-
lali jej na udział w zabawie, bo potrzebowali kogoś do wiązania zestrzelonych zbójców. Ale
pewnego dnia dziewczynka chwyciła jeden z łuków i wtedy okazało się, że mały giermek ma
pewniejszą rękę niż sami wojownicy. To ogromnie rozzłościło Patrica. Ustanowił więc prawo
stwierdzające stanowczo, że łucznikami królewskimi mogą być tylko mężczyźni.
Pewnego dnia, gdy z łukami na plecach przemykali w głąb lasu wydeptanymi w mchu
ścieżkami, Brian zatrzymał się nagle i chwycił Patrica za ramię. Czyżby coś się poruszyło w
liściastych zaroślach? Stanęli jak wryci, ani jeden mięsień im nie drgnął. Tak, teraz już
dostrzegli w zaroślach wielkie, rudobrązowe zwierzę. Gładka sierść lśniła w słońcu.
Bezszelestnie napięli łuki. Patric nie wiedział, kto strzelił pierwszy, w każdym razie
powietrze przeszył nagle świst, zwierzę wyskoczyło z krzaków, rzuciło się do ucieczki, a w
chwilę potem leżało nieruchomo na ziemi.
Brian doskoczył pierwszy.
— Jeleń! — wołał głosem drżącym z podniecenia. — Wodzu królewskich łuczników,
ustrzeliliśmy jelenia!
Patric stał oniemiały i przyglądał się zwierzęciu. Nie sprawiał mu przyjemności widok
dumnego króla lasu, leżącego bez życia na trawie. Na rozmyślania nie miał jednak czasu.
Brian jak wicher rzucił mu się na szyję, zaczęli skakać, tańczyć i śmiać się jak szaleni.
A ile się umordowali, by olbrzymie cielsko zwierza przytaszczyć do domu! Zdjęli paski
od spodni i przywiązali nimi do przednich i tylnych nóg zwierzęcia solidne kije. Zarzucili
sobie potem te kije na ramiona i krok za krokiem ruszyli w drogę powrotną. Wielki Wóz
wjechał już na niebo i świecił nad dachem owczarni, gdy umęczeni dotarli do domu. Na
podwórzu spotkali ojca. W wieczornym półmroku dostrzegli w jego oczach przerażenie.
— Co to jest, chłopcy? Coście znowu wynaleźli?
— Nie widzisz, ojcze? Ustrzeliliśmy jelenia!
— To przecież widzi każdy, kto oczy ma na swoim miejscu. Coś mi się zdaje, że obaj
postradaliście rozum! Gdyby jaśnie pan, który włada lasem, odkrył, coście uczynili, byłby
koniec z nami wszystkimi. Nie tak dawno schwytano jakiegoś biedaka na kłusownictwie.
Wisi teraz tam, gdzie go złapali, i dynda na sznurze.
— Ale nikt nas nie zauważył — odparł Brian spokojnie. — Szliśmy jedną z naszych
tajnych ścieżek.
— Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. — Twarz ojca znowu się rozpo-
godziła. — Skocz no do domu, Brian, i sprowadź pomoc. Podzielimy zdobycz.
Nagle ojciec uśmiechnął się i oblizał wargi. Nie co dnia biedny chłop ma okazję
posmakować jeleniego mięsa!
Tego wieczora było tak, jakby w połowie lipca obchodzili Boże Narodzenie. Niebiański
zapach świeżo upieczonej dziczyzny wypełniał izbę. Na długiej ławie siedziała matka wraz z
ojcem i babcia Gaelion, z błogimi minami i brzuchami wypełnionymi kruchą pieczenią z
jelenia. Na kamieniach wokół paleniska usadowiło się obok siebie pięcioro rodzeństwa,
postękując ze szczęścia. Ich łobuzerskie twarze błyszczały w blasku buzującego ognia jak
odlane z brązu. Patric musiał się uśmiechnąć, gdy sobie przypomniał, co mawiała o nich
sąsiadka:
— Kiedy wszystkie dzieci Neala wybiegają razem na dwór, wydaje mi się, jakby w
mojej izbie wybuchł pożar.
Patric bardzo dobrze rozumiał, co miała na myśli. Płomiennorude włosy odziedziczyli
po ojcu. I chociaż biedak miał na głowie już tylko parę kosmyków, to jego broda nadal była
czerwona jak liście klonu w pełni jesiennej urody.
Gdy posiłek dobiegł końca, ojciec wstał ociężale i poklepał się po brzuchu. Podszedł do
Patrica, zmierzwił mu czuprynę i powiedział coś takiego, że chłopiec omal nie pękł z dumy:
— Zobaczysz, że mimo wszystko będzie z ciebie dobry gospodarz, mały włóczykiju.
Któregoś dnia, mniej więcej w tym czasie, gdy na zboczach wzgórza zaczynały
dojrzewać poziomki, na podwórze zagrody, wszedł kołyszącym się krokiem brat Cormac.
— Przyszedł pewno, żeby znowu spróbować naszego śliwkowego wina — powiedziała
Sunniva i westchnęła. Dawno już przestali liczyć, ileż to razy brat Cormac wynajdywał powo-
dy, żeby przyjść i pociągnąć łyk smacznego napitku sąsiadów. Tym razem jednak wyglądało
na to, że co innego miał na myśli. Jego okrągła twarz tchnęła tajemniczością. Poprosił Neala,
by towarzyszył mu do zagrody dla koni.
— Co tam znowu się stało? — Ojciec zaśmiał się, przeczesując palcami brodę. Wbił
siekierę w pieniek do rąbania drzewa i ruszył za mnichem. Dzieci, rzecz jasna, także pobie-
gły, skacząc jak zające w sięgającej im do pasa trawie.
Minęli wysoką wieżę dzwonnicy, przeszli wzdłuż klasztornych murów, zgięci wpół
przemykali się pod zwisającymi gałęziami wierzb, gdzie chmary wróbli ćwierkały w przed-
wieczornym słońcu.
Gdy dotarli do otoczonej kamiennym murem zagrody dla koni, brat Cormac otworzył
furtkę i wskazał ręką: pośrodku stało jasnoszare źrebię. Uniosło głowę i błyszczącymi, wylę-
knionymi oczami wpatrywało się w nadchodzące dwunogie istoty. Odnosiło się wrażenie, że
ma ochotę natychmiast stąd uciec. Ale brat Cormac powstrzymał je garścią koniczyny.
— Chodź, Stella, chodź tutaj...
Tego źrebię nie mogło sobie odmówić. Podeszło na chwiejnych, cienkich nogach,
chwyciło koniczynę i z pełnym zaufaniem przekrzywiło głowę.
— Piękne zwierzę — stwierdził ojciec.
— Tak, i od tej chwili jest twoje — powiedział brat Cormac. Po czym chrząknął i dodał
żartobliwie: — Bo my w klasztorze jesteśmy już zmęczeni tym ciągłym twoim marudzeniem,
żeby ci co chwila pożyczać konia.
Ojciec roześmiał się głośno w zmierzwioną brodę. Gdy gładził źrebię po karku, twarz
miał uroczystą jak w największe święto.
— Zbyt wielki podarek dajesz mi, bracie Cormac. Chociaż zawsze pragnąłem mieć
własnego konia.
— No dobrze. Niech to będzie w zamian za to, że pomagasz nam w pracy.
Brat Cormac mrugnął porozumiewawczo, gdy zobaczył pięcioro dzieci zbliżających się,
by pogłaskać konika.
— Ty, jak widzę, także masz kilkoro rozbieganych źrebiąt. Niełatwo będzie oswoić te
dzikusy.
Pogłaskał dzieci przyjaźnie po głowach i zaśmiał się tym swoim gulgoczącym śmie-
chem, który tak dobrze znali. Brzuch mu podskakiwał w górę i w dół pod brązowym mnisim
habitem.
Ojciec oddał lejce Patricowi i pozwolił mu poprowadzić konia do domu. Chłopiec
spoglądał ukradkiem na Sunnivę. O rok młodsza, poza tym dziewczyna. Mogła sobie radzić z
cielętami i z łaciatą krową. Koń to całkiem co innego. Ale pomyślał to widać w złą godzinę,
bo ojciec nagle powiedział:
— To pewnie mała Sunniva będzie dbać o źrebaka. Ona ma szczęśliwą rękę do zwie-
rząt.
Wargi Sunnivy wygięły się w triumfalnym grymasie; okręciła się na jednej nodze, tak
że długie warkocze oplotły jej głowę.
— Mamo! — zawołała, gdy tylko na podwórku koło obory zobaczyła brązową sukienkę
matki. — Mamo, zobacz naszego źrebaka!
— Nazywa się Stella — wyszeptał w zachwycie mały Roderic.
— Brat Cormac mówi, że to po łacinie i znaczy gwiazda. Czy widzisz, że konik ma
dużą, białą gwiazdę na czole?
Matka odstawiła wiadra i podeszła do nich. Wokół oczu, które były tego samego koloru,
co irlandzkie pola, pojawiły się śliczne, małe zmarszczki od uśmiechu. Klasnęła w dłonie.
— Jaki piękny!
Po czym poprawiła na głowie lniany czepek i zapytała uprzejmie, czy brat Cormac nie
zechciałby uczynić im tego zaszczytu i wstąpić do ich małej izby na kubek śliwkowego wina.
— Mhm, właściwie to nie mam czasu — powiedział mnich — ale przy tak wyjątkowej
okazji...
Usiedli na przymocowanej do ściany ławie, tuż pod otworem w dachu, którędy uchodził
dym z paleniska, a przez który teraz przedwieczorne słońce oświetlało łysą czaszkę mnicha i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin