Jack London - Jerry z wysp.pdf

(542 KB) Pobierz
Jack London
JERRY Z WYSP
Spis treści
OD AUTORA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
OD AUTORA
Nieszczęściem dla niektórych powieściopisarzy jest fakt, że w umysłowości przeciętnego
człowieka fantazja i fałsz są równoznaczne. Przed kilku laty opublikowałem powieść z Mórz
Południowych. Akcja toczyła się na Wyspach Salomona. Krytycy i recenzenci pochwalili ją jako
godny uznania wytwór wyobraźni. Ale co się tyczy prawdy — utrzymywali, że nie ma jej tam w
ogóle. Oczywiście — twierdzili. — każdemu wiadomo, że żadnych kudłatych ludożerców nie
spotyka się już na świecie, a tym bardziej nie biegają oni na golasa odrąbując głowy sobie
nawzajem, przy sposobności zaś i białym ludziom.
Otóż, posłuchajcie. Piszę te słowa w Honolulu, na Hawajach. Wczoraj, nad brzegiem morza
w Waikiki, zagadnął mnie jakiś obcy człowiek. Wspomniał w rozmowie naszego wspólnego
znajomego, kapitana Kellara. Kiedy u brzegów Wysp Salomona uległem katastrofie okrętowej na
pokładzie „Minoty", statku przewożącego Murzynów, uratował mnie właśnie ów Kellar, kapitan
podobnego statku — „Eugenie". Nieznajomy powiedział mi, że czarni ucięli Kellarowi głowę. Był
dobrze poinformowany. Występował jako przedstawiciel matki kapitana Kellara przy likwidacji
jego majątku.
Słuchajcie dalej. Kilka dni temu otrzymałem list od pana C. M. Woodforda, komisarza-
rezydenta brytyjskich Wysp Salomona. Wrócił właśnie na swoje stanowisko po dłuższym urlopie,
spędzonym w Anglii, gdzie umieścił syna w Oxfordzie. Na półkach niemal każdej czytelni
publicznej można odnaleźć książkę zatytułowaną „Naturalista wśród łowców głów". Naturalistą
tym jest pan C. M. Woodford. On właśnie napisał tę książkę.
Ale wróćmy do listu. Omawiając swoje codzienne zajęcia napomknął w nim krótko i
mimochodem o pewnym szczególnym zadaniu, z którym się wreszcie uporał. Przyczyną zwłoki był
jego pobyt w Anglii. Zadanie to polegało na wysłaniu ekspedycji karnej na sąsiednią wyspę, a przy
sposobności na odzyskaniu głów kilku naszych wspólnych znajomych — pewnego białego kupca,
jego żony i dzieci oraz białego kancelisty. Ekspedycja powiodła się, a pan Woodford kończył jej
opis następującymi słowy: „Specjal- nie uderzyło mnie to, że nie było widać bólu i przerażenia na
ich twarzach, które raczej zdawały się wyrażać pogodą i spokój". Zważcie, że mówił tu o
mężczyznach i kobietach swojej własnej rasy, których znał dobrze i którzy zasiadali z nim do stołu.
Inni przyjaciele, z którymi ja nieraz osobiście zasiadałem do stołu w junackich, wesołych
czasach mego pobytu na Wyspach Salomona, zginęli również — w taki sam sposób. Boże kochany!
Kiedyś popłynąłem na tekowym keczu „Minota" na wyspę Malaita, po Murzynów, i zabrałem ze
sobą żonę. Na drzwiach naszej maleńkiej kajuty widoczne jeszcze były świeże ślady ciosów
toporka, świadczące o wypadku, jaki wydarzył się przed paroma miesiącami. Wypadkiem tym było
ucięcie głowy kapitanowi Mackenzie, który w tym czasie dowodził statkiem „Minota". Kiedyśmy
zawinęli na Langa-Langa, odpływał stamtąd krążownik brytyjski „Cambrian", który właśnie
zbombardował jedną z wiosek.
Nie należy obciążać tego wstępnego słowa do mej opowieści dalszymi szczegółami, których
— stwierdzam to uroczyście — posiadam pod dostatkiem. Ufam, że w pewnej mierze przekonałem
was, że przygody mojego psa, bohatera tej książki, są prawdziwymi przygodami w bardzo
prawdziwym kanibalskim świecie. Moi drodzy! Kiedy zabrałem żonę w podróż na „Minocie",
znaleźliśmy na pokładzie rozkoszną irlandzką terierkę, która uganiała się za Murzynami, miała
gładką sierść jak Jerry, na imię zaś Peggy. Gdyby nie Peggy, książka niniejsza nigdy nie zostałaby
napisana. Suczka ta należała do wspaniałego kapitana statku „Minota". Oboje takeśmy się w niej
rozkochali, że po katastrofie statku moja żona bezwstydnie i z premedytacją ukradła ją kapitanowi.
Co więcej, przyznaję, że równie bezwstydnie i z premedytacją współuczestniczyłem w owym
przestępstwie. Takeśmy pokochali Peggy! Droga, królewska, wspaniała suczka, która znalazła grób
w morzu, u wschodnich wybrzeży Australii!
Muszę dodać, że Peggy, podobnie jak Jerry, urodziła się nad laguną Meringe, na plantacji
Meringe, położonej na wyspie Ysabel w sąsiedztwie wyspy Florida, gdzie znajduje się siedziba
władz i gdzie zamieszkuje komisarz-rezydent, pan C. M. Woodford. Co więcej, powiem na
zakończenie, że znałem dobrze ojca i matkę Peggy, i nieraz robiło mi się ciepło na sercu, kiedy
widziałem ową wierną parkę gnającą bok w bok po plaży. On miał w rzeczywistości na imię
Terencjusz. Ona nazywała się Biddy.
JACK LONDON
Waikiki
Honol ulu, Oahu
5 czerwca 1915 r.
I
Jerry'emu nie śniło się nawet, że czeka go coś niedobrego, dopóki Mister Haggin nie
wsadził go sobie nagle pod pachę i nie wskoczył na rufę oczekującej szalupy. Przez całe sześć
miesięcy życia Jerry'ego Mister Haggin był jego ukochanym panem. Jerry nie znał Mister Haggina
jako „pana", gdyż wyraz „pan" nie figurował w słownictwie Jerry'ego, który był gładkowłosym,
złotopłowym terierem irlandzkim.
Ale w jego słownictwie „Mister Haggin" posiadało ten sam ustalony dźwięk i znaczenie, co
wyraz ,,pan" ma dla ludzi, gdy określa ich stosunek do psów. Jerry słyszał, że „Mister Haggin" było
dźwiękiem, który kancelista Bob i dozorca plantacji, Derby, zawsze wydawali zwracając się do jego
pana. Podobnie słyszał, że dwunożne istoty ludzkie, które z rzadka przybywały do nich w
odwiedziny na pokładzie statku „Arangi", mówiły do jego pana: „Mister Haggin".
Jednakże psy są tylko psami i w jakiś nieokreślony, bezmowny, błyskotliwy, pełen
uwielbienia sposób wadliwie oceniają ludzi. Mają o swoich panach lepsze mniemanie i żywią do
nich większe uczucie, niżby to uzasadniały fakty. „Pan" oznacza dla nich — tak jak „Mister
Haggin" dla Jerry'ego — coś więcej, wiele więcej niż dla łudzi. Człowiek uważa siebie za „pana"
własnego psa, ale pies uważa swego pana za „boga". Otóż wyraz „bóg" nie należał do słownictwa
Jerry'ego, mimo że posiadał on już dosyć wyraźny i wcale spory zasób słów. „Mister Haggin" był to
dźwięk oznaczający „boga". W sercu i głowie Jerry'ego, w tajemnym ośrodku wszelkich jego
poczynań, który nazywa się świadomością, dźwięk „Mister Haggin" zajmował to samo miejsce co
„Bóg" w świadomości ludzkiej. Jako słowo i dźwięk „Mister Haggin" miało dla Jerry'ego ten sam
walor co wyraz „Bóg" dla ludzi wierzących. Krótko mówiąc, Mister Haggin był bogiem Jerry'ego.
Tak więc, gdy Mister Haggin czy bóg, czy jak to nazwać zważywszy ograniczenia mowy,
podniósł Jerry'ego z władczą stanowczością, wsadził go sobie pod pachę i wsiadł do szalupy, której
czarna załoga natychmiast pochyliła się nad wiosłami, Jerry od razu zdał sobie z niepokojem
sprawę, że zaczyna się dziać coś niezwykłego. Nigdy dotychczas nie był na pokładzie statku
„Arangi", który teraz przybliżał się i rósł mu w oczach za każdym ruchem wioseł.
Ledwie przed godziną Jerry przyszedł z zarządu plantacji nad brzeg morza, aby się przyjrzeć
odpłynięciu „Arangi". Już dwukrotnie w swoim półrocznym życiu doświadczył tych rozkosznych
wrażeń. Było bowiem czymś prawdziwie rozkosznym móc biegać tam i z powrotem po białej plaży
z miałkiego piasku koralowego, brać udział w ogólnym podnieceniu, a nawet je powiększać pod
roztropnym kierownictwem Biddy i Terencjusza.
Można tu było także napastować Murzynów. Jerry nienawidził ich od urodzenia. Kiedy był
jeszcze skomlącym szczenięciem, pierwsze doświadczenia pouczyły Jerry'ego, że jego matka,
Biddy, i ojciec Terencjusz nienawidzą czarnych. Czarny był czymś, na co należało warczeć. Jeżeli
nie był chłopcem do posług, mogło się go atakować, gryźć i tarmosić, kiedy się znalazł w obrębie
osady. Robiła to Biddy. Robił to Terencjusz. W ten sposób służyli swemu bogu — Mister
Hagginowi. Krajowcy byli pośledniejszymi dwunożnymi stworzeniami, które wykonywały
niewolniczą pracę dla dwunogich białych panów i mieszkały w odległych bara- kach roboczych —
byli czymś o tyle gorszym i niższym, że nie śmieli zbliżać się do siedzib swych władców.
Napastowanie Murzynów miało posmak przygody. Jerry pojął to, gdy tylko nauczył się
skradać. Było w tym pewne ryzyko. Dopóki Mister Haggin albo Derby czy Bob znajdowali się w
pobliżu, Murzyni przyjmowali to biernie. Ale zdarzało się, że białych panów nie było. Wtedy hasło
brzmiało: „Strzeż się czarnych!" Można ich było zaczepiać jedynie z należytą ostrożnością. Pod
nieobecność białego pana nie tylko pomrukiwali i łypali spode łba, ale atakowali psy kijami i
kamieniami. Jerry był świadkiem, jak poturbowali jego matkę, i zanim nauczył się przezorności,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin