Moje zycie z Mozartem.doc

(263 KB) Pobierz
Eric-Emmanuel Schmitt

Eric-Emmanuel Schmitt

 

Moje życie z Mozartem

 

       przekład Jan Maria Kłoczowski

WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2008

 

Tytuł oryginału

Ma vie avec Mozart

© Editions Albin Michel, S.A. - Paris 2005.

Published by arrangement with

Literary Agency „Agence de l'Est".

Projekt okładki Olgierd Chmielewski

Fotografia na okładce Maureen Falk

Adiustacja Małgorzata Szczurek

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Kamila Zimnicka-Warchoł

Projekt typograficzny Irena Jagocha

Łamanie Ryszard Baster

© Copyright for the translation by Jan Maria Kłoczowski ISBN 978-83-240-0985-5

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

 

To on zaczął naszą korespondencję.

  Miałem piętnaście lat, gdy pewnego dnia dostałem od niego list z muzyką. Ta muzyka zmieniła moje życie. Lepiej: uratowała mnie. Bez niej byłbym martwy.

   Odtąd piszę do niego często, bazgrząc na boku kilka słów podczas pracy nad książką lub przygotowując długie elaboraty nocą, gdy pozbawione gwiazd niebo wisi nad pomarańczowym miastem.

  Jeśli zechce, odpowiada mi podczas koncertu, w poczekalni na lotnisku, na rogu ulicy, zawsze niespodziewanie i zaskakująco.

   Oto najważniejsza część tej korespondencji: moje listy i fragmenty jego muzyki. Mozart mówi dźwiękami, ja - słowami. Stał mi się nie tyle nauczycielem muzyki, ile nauczycielem mądrości, ucząc rzeczy tak rzadkich, jak oczarowanie, tkliwość, pogoda ducha, radość...

   Czy można tu mówić o przyjaźni? W moim przypadku chodzi o miłość w połączeniu z wdzięcznością.

W jego przypadku...

 

  W wieku piętnastu lat byłem zmęczony życiem. By czuć się tak starym, trzeba być z pewnością tak młodym...

   Gdyby nie ręka, która mnie podtrzymywała, ześlizgnąłbym się w samobójstwo, w śmierć kuszącą, zniewalającą, uspokajającą niczym tajemny właz, w którym chciałem dyskretnie zniknąć, by położyć kres memu cierpieniu.

Na co cierpi się w wieku piętnastu lat?

  Właśnie na to, że ma się piętnaście lat, czyli że już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się mężczyzną. Na to, że płyniemy środkiem rzeki, brzeg już daleko, do drugiego nie bliżej, my zaś, krztusząc się wodą, topimy się i wypływamy, walczymy z prądem całą siłą nowego ciała, które jeszcze się nie wykazało, ciała samotnego, zdławionego.

  Piętnaście lat. Wiek gwałtowny, surowy. Rzeczywistość puka do drzwi, wchodzi, rozsiada się i zabija złudzenia. Gdy byłem chłopcem, mogłem na tysiąc sposobów marzyć, kim zostanę: lotnikiem, policjantem, iluzjonistą, strażakiem, wete-

6

rynarzem, właścicielem garażu, księciem Anglii; mogłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał: wysoki, delikatny, krępy, umięśniony, elegancki; mogłem przebierać w różnych talentach: matematyka, muzyka, taniec, malarstwo, majsterkowanie; mogłem przypisywać sobie dar języków, zdolności sportowe, sztukę uwodzenia. Jednym słowem, mogłem rozwijać się we wszystkich kierunkach, gdyż nie dotknąłem jeszcze rzeczywistości. Jakże piękny wydawał się świat, dopóki nie był prawdziwy... Gdy w wieku piętnastu lat pole działania się zawęziło, możliwości zaczęły padać jak żołnierze na wojnie. Marzenia również. Trupiarnia. Masakra. Chodziłem po cmentarzu snów.

  Tymczasem ciało nabierało konturów: moje ciało. Pognębiony, dzięki lustru mogłem śledzić, jak się rozrasta. Włosy... Co za idiotyczny pomysł! Na mnie, wczorajszym bobasku o gładkiej i lśniącej skórze... Kto to wymyślił? Pośladki. Czy nie są za duże? Penis... Czy ładny? Czy normalny? Dłonie silne i długie, o których mama mówi: „dłonie pianisty", ojciec zaś: „dłonie dusiciela"... Uzgodnijcie to wreszcie! Ogromne stopy... Zamykałem się w łazience, odkręcałem kran, by wszyscy myśleli, że się myję, i godzinami wpatrywałem się w katastrofę, która jawiła się przede mną w lustrze: oto twoje ciało, chłopcze, przyzwyczaj się, zapamiętaj, nawet jeśli wydaje ci się nie takie, jak

* 7 *

trzeba, tylko to ciało będziesz mieć, by zrealizować wszystko, czego dokonać winien mężczyzna: biegać, uwodzić, całować, kochać... Czy starczy tego ciała? Im dłużej je badałem, tym większą miałem wątpliwość: czy byłem wyposażony w dobre narzędzie?

  Nieznane mi uczucia ogarniały także i mego ducha... Owładnęła mną obsesja śmierci. Nie mówię o strachu, jaki odczuwałem niekiedy wieczorem, pod kołdrą, gdy inni już zasnęli. O strachu, który wpychał mnie w mrok, kiedy czepiałem się zimnej poręczy łóżka w nagłym przeczuciu, że przecież kiedyś umrę. Nie, nie mam tu na myśli tego krótkotrwałego lęku, który mija wraz z pierwszą zapaloną lampą, nie, mam na myśli przewlekłą, uciążliwą, zasadniczą dolegliwość, chroniczne cierpienie.

   Gdy więc moje jądra i mięśnie wypełniała świeża siła, gdy moje ciało stawało się nowiutkim ciałem młodego mężczyzny, w całym tym dojrzewaniu dostrzegałem złą wróżbę: to właśnie ciało zostanie kiedyś pochowane. Mój trup nabierał wyraźnych kształtów. Byłem bliżej własnego końca. Skoro maszerujemy ku śmierci, to własnymi krokami kopałem sobie grób Śmierć nie była już tylko kresem - stawała się celem.

  Wydawało mi się, że pojąłem sens życia: śmierć.

* 8 *

  Jeśli więc śmierć miała być sensem życia, wówczas życie nie miało już sensu. Skoro mamy być chwilowym poruszeniem molekuł, efemerycznym związkiem atomów, to po co żyć? Po co nadawać wartość bezwartościowemu istnieniu? Po co trwać przy życiu pozbawionym życia?

  Wszechświat, płaski niczym iluzja, utracił swój wdzięk, swe kolory i smaki. Odkryłem właśnie nihilizm i w samotności poznawałem religię nicości. Codzienność przestała być rzeczywista: dostrzegałem już tylko cienie. Ciało z krwi i kości? Złudzenie... Uśmiechające się do mnie usta z białymi zębami? Jutrzejszy proch... Moi rozkrzyczani, rozpaleni koledzy? Trupy pokryte cienką skórą. Widziałem ich szkielety. Z chorobliwym upodobaniem prześwietlałem świat i nawet w twarzy najpulchniejszej z dziewcząt dostrzegałem czaszkę i szczęki. Z chwilą gdy dowiedziałem się, że włosy żyją własnym życiem, dłuższym niż nasze, gdyż rosną jeszcze pod wiekiem trumny, poczułem wstręt do tych suchych, obscenicznych węży.

   Chciałem pożegnać się z życiem, tą krótką, niepotrzebną farsą.

  Z energią piętnastolatka popadałem w rozpacz. Gorączki, drgawki, palpitacje, duszności, słabości, omdlenia - wszystko, czego me ciało winno unikać, mnie przypadało w nadmiarze.

      Gdy doszło do tego, że więcej czasu spędzałem w gabinecie lekarskim niż na lekcjach, władze liceum zawiadomiły rodziców.

   Ci zwrócili się o pomoc do lekarzy: już po pierwszej wizycie szybko wyzdrowiałem, chciałem bowiem uniknąć inkwizycji. Każdy chciał prowadzić dialog, ale z moich ust nie padło ani jedno słowo.

Nikt nie rozumiał, co mi się stało.

   Gdy mnie pytano, zamykałem się w mej ciszy, gdyż miałem wrażenie, że dźwigam brzemię wtajemniczonego: skoro tylko ja - jak mi się zdawało - dotarłem do tajemnicy naszych dni, skoro byłem świadom, że świat toczy gangrena śmierci i wszystko jest chwiejnym pozorem, to po cóż ujawniać ten sekret? Skoro tylu niewinnych nie zdaje sobie z niczego sprawy, to jaka korzyść miałaby płynąć z otwierania im oczu? Po co mieliby cierpieć na to samo co ja? Nie byłem tak okrutny... Z poczuciem poświęcenia zachowywałem dla siebie te straszne wizje, nie bacząc, że prawda staje się zaraźliwa... Wolałem, by każdy wierzył w godność życia, choć wiedziałem, że jest odwrotnie... Z tarczą przenikliwości zachowywałem się jak męczennik nihilizmu: nie ma mowy, bym komukolwiek odsłonił absolutny bezsens. Gdy zamieszkujemy w rozpaczy, tych slamsach ducha, nie zazdrościmy tym z bogatych dziel-

*10*

nic. Zapominamy o nich lub traktujemy jak ludzi z innej planety.

   Z powodu gorączki trudno jednak umrzeć, nawet jeśli temperatura skacze do czterdziestu kresek w ciągu paru minut. Nie umiera się też, gdy obleją cię siódme poty, bez względu na to, jak bardzo się boisz...

   Ponieważ moje ciało odmawiało mi pomocy, ja musiałem pomóc mu zniknąć.

Na poważnie myślałem o samobójstwie.

   Po długich godzinach spędzonych w łazience wybrałem wreszcie metodę: będzie to metoda Seneki. Szybko powstał plan. Wyciągnięty w wannie, pod ochronną warstwą piany otworzę sobie żyły dobrze naostrzonym nożem, a krew wypłynie łagodnie, topiąc moje życie w błękitnych wodach. Bezbolesna śmierć, która wybawi mnie od ziemskich boleści. Ponieważ nigdy się nie kochałem, wyobrażałem sobie tę chwilę jako słodki moment ulgi, jako utratę przytomności, uścisk Drakuli, pocałunek wampira, po którym kobiety mdleją...

  Jednakże przeszkadzała mi myśl, że odnajdą mnie nagiego. Nie chciałem, by odkryto i dotykano ciała, które było ciałem ledwie rozwiniętego mężczyzny, ciałem, którego nikt jeszcze nie widział, nie trzymał w ramionach ani nie całował. Wstyd kazał mi odraczać chwilę realizacji projektu.

• 11*

  Mimo to czułem się tak źle, że nie pomagał już nawet wstyd. Zbliżała się chwila wyzwolenia...

   Będąc właśnie w takim stanie, pewnego popołudnia trafiłem na próbę w operze lyońskiej. Nasz nauczyciel muzyki postarał się, by jego najlepsi uczniowie mogli dostąpić podobnego zaszczytu.

  Wchodząc na salę, dostrzegłem początkowo jedynie zniszczone siedzenia, kurz na aksamitnych obiciach, wilgoć, która zwijała tapety i rozmywała obrazy. Stary zatęchły teatr, który przetrwał wiek bez renowacji, odpowiadał mojej wizji kosmosu, wszędzie bowiem odkrywałem tu zgniliznę.

  Zaczęła się próba. Z kanału śpiewakom akompaniował fortepian. Otoczony wianuszkiem asystentów reżyser co rusz pokrzykiwał, krytykował, kazał powtarzać. Przedstawienie rodziło się w bólach, a ja się nudziłem. Nic nie było w stanie mnie zaciekawić.

  Na scenę weszła kobieta. Zbyt otyła, ze zbyt mocnym makijażem, zbyt skrępowana. Przestraszona niczym wieloryb na piasku, bała się zrobić jakikolwiek ruch.

   - Przechodzisz od okna do toaletki, a potem wracasz w stronę łóżka.

  Wśród tych pokrzykiwań traciła pewność siebie, stawała i wracała, na próżno szukając w dekoracjach jakiegoś oparcia, siląc się na wdzięk i lekkość.

*12»

   Kostium wcale jej w tym nie pomagał: wyglądała tak, jakby wchodząc, zaplątała się przez nieuwagę w kotary z ciężkiego zgrzebnego materiału i zamieniła w worek z ogromną, nieproporcjonalną kokardą na plecach. Z tej kokardy mogłem zrobić łódź, łóżko albo ławeczkę...

  Pulchne maleńkie dłonie, drętwe ruchy, sztywny kostium, puder na twarzy, lakierowana peruka - każdy detal sprawiał, że była jak wielka patetyczna lalka.

   - Dziękuję. Przechodzimy do śpiewu - powiedział zmęczony reżyser.

Kobieta zaczęła śpiewać.

   I w tej samej chwili wszystko się odmieniło. Nagle kobieta stała się piękna. Z jej wąskich ust wydobywał się głos jasny, świetlisty  wypełniał teatr z pustymi krzesłami, sięgając mrocznych galerii, unosząc się lekko ponad nami, niesiony niewyczerpanym oddechem.

  Nieruchoma i promienna artystka zamieniała się na naszych oczach w instrument wibrujący jej śpiewem. Pulsująca pierś, wąskie ramiona, miękkie policzki, szeroka matczyna kibić, cudowne łono, które rodzić musiało dzieci równie wspaniałe jak dźwięki, nadawały głosowi krągło-ści i słodyczy.

Czas stanął w miejscu.

13 ~&

  Zafascynowany, wpatrywałem się w tę najbardziej kobiecą z kobiet uczepiony jej śpiewu, pozwalając się mu otulać, owijać, pieścić, poruszać i porywać... Zamieniałem się w oddech, jej oddech, przyklejony do jej warg, jej ciała. Robiła ze mną, co chciała, a ja, szczęśliwy, godziłem się na wszystko.

Dove sono i bei momenti Di dolcezza e dipiacer...*

   Czy rozumiałem słowa? Mówiły coś o szczęściu, tajemniczym szczęściu, o którym zapomniałem; o słodkiej chwili kochanków, o przyjemności, która minęła. Ale wspominając o utraconym raju, śpiewaczka sprawiała, że raj pojawiał się tu i teraz.

Kochaliśmy się dzięki muzyce.

   Odzyskiwałem siłę. Wracało oczarowanie. Tak, w sali opery pojawiło się piękno, całe piękno świata. Zjawiało się przede mną niczym dar.

   Gdy sopran umilkł, zapanowała cisza niemal równie poruszająca jak śpiew, cisza, która również była z pewnością ciszą Mozarta...

Nie pamiętam, co działo się później.

* Gdzie są owe niezwykłe chwile czułej unii i dusz, i ciał... (tłum. Stanisław Barańczak). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

* 14*

   Pamiętam jedynie, że od tej chwili byłem zdrowy.

  Żegnaj, rozpaczy! Żegnaj, depresjo! Chciałem żyć. Skoro w świecie istniało coś tak drogocennego, pełnego i intensywnego, to życie nabierało dla mnie znaczenia.

  Jakby na dowód uzdrowienia stałem się niecierpliwy.

  „Kiedy znów usłyszę ten kawałek? Muszę namówić rodziców, by raz jeszcze kupili bilety".

   Kolejną oznaką zdrowia był kłujący niepokój w sercu.

  „Czy będę miał czas, by odkryć wszystkie cuda, których tyle na całej planecie? Ilu z nich nie poznam? Obym dożył w dobrym zdrowiu przynajmniej do dziewięćdziesiątki..."

   Oto, co mówił nastolatek, który kilka minut wcześniej chciał podcinać sobie żyły. Ocalił mnie Mozart: nie opuszcza się świata, w którym można usłyszeć coś równie pięknego. Nie popełnia się samobójstwa na ziemi, która wydaje takie i podobne owoce.

  Uzdrowienie przez piękno... Żaden psycholog nie wpadłby na zastosowanie takiej kuracji.

Wymyślił i przepisał mi ją Mozart.

  Wychodziłem z cienia i wkraczałem w błękit niczym jaskółka wzlatująca w niebo.

W tym błękicie często znajduję schronienie.

 

Drogi Mozarcie,

  To Twoje wejście w moje życie nie było jednak naszym pierwszym spotkaniem, O nie. Znałem cię tak, jak zna się twarz raz ujrzaną, ale nie zapamiętaną, jak sąsiada, na którego jeszcze nie zwróciło się uwagi.

  Zbliżyły mnie do Ciebie rodzinne płyty i radio. Dzięki matce, która wraz z całą trupą tańczyła w Twoim balecie Les Petits Riens, umiałem zanucić z pamięci każdy gawot, każdy menuet. Gdy Cię zauważyłem, znałem też Twoją muzykę, ponieważ od dziewiątego roku życia musiałem uczyć się gry na pianinie i grałem już Twoje sonaty. Skąd więc ta selektywna głuchota?

  Szybko zresztą odkryłem ją także u innych. Tydzień później byłem wraz z rodziną na płatnym przedstawieniu Wesela Figara. W kostiumach, z orkiestrą. Gdy Hrabina zaczęła śpiewać swoje arie, znów spłynęła na mnie łaska. Płacząc, pochylałem się to ku matce, to ku siostrze, które najwyraźniej

* 17*

nie były równie poruszone jak ja. Stwierdziłem to ostatecznie w antrakcie: obie przyznały, że śpiewaczka ma piękny głos, lecz wygląda niewiarygodnie, zbyt majestatycznie.

   - Ale muzyka, mamo, muzyka! Słyszałaś ten kawałek?

- Wolę arie Cherubina.

Ale ja tego dnia nie słyszałem arii Cherubina.

  Takimi właśnie pokrętnymi drogami docierają do nas głębokie doświadczenia, zawsze bezładne, wyjątkowe, ograniczone, wybrane. Dla jednych są odkryciem, dla drugich chwilą bez treści.

   Byłeś mi więc, Mozarcie, miłością od drugiego wejrzenia.

   Taka miłość jest równie tajemnicza w sztuce, jak i w życiu.

  Nie ma to nic wspólnego z „pierwszym razem", gdyż to, co znajdujemy, okazuje się często czymś nam już znanym.

   Bardziej niż o odkrycie chodzi tu o objawienie.

   Objawienie czego? Ani przeszłości, ani teraźniejszości. Chodzi o objawienie przyszłości...

  Wszystko to zależy od przeczucia... Trwająca chwila kurczy się, wije i nagle w jednej sekundzie wybucha przyszłość. Podróżujemy w czasie. Zmierzamy nie ku pamięci przeszłości, ale ku pamięci przyszłości. „Oto czeka mnie wielka miłość".

Na tym polega grom z jasnego nieba: dowiadujemy się, że mamy w sobie coś mocnego, intensywnego i cudownego, czym możemy podzielić się z kimś innym.

   Gdy wysłałeś do mnie list, otrzymałem poza muzyką zapewnienie, że przed nami długa i piękna znajomość, że będziesz towarzyszył mi przez całe moje życie, że będziesz mi dawał rady, zwierzał się, zabawiał mnie i pocieszał.

Czy dobrze zrozumiałem?

Liczę na Ciebie.

Do usłyszenia

 

Drogi Mozarcie,

   Czy śpiew ptaka jest skargą, czy radością? Czy wyśpiewuje szczęście istnienia, czy przywołuje samiczkę, której mu brakuje? Tajemnica śpiewu...

Dzięki Tobie dostrzegłem w tym piękno.

 

Drogi Mozarcie,

Dziękuję za mój portret. Niestety, nie rozpoznałem się w nim. Mam lat osiemnaście i wcale nie czuję się dużo starszy od Cherubina.

Nie wiem sam, co mi jest, co ja robię, Z winy dam ginie gdzieś moje zdrowie: Widzę dekolt - i zimne mam dreszcze, Widzę kibić - i skroń pali tar*.

  Nie opuszcza mnie niejasne i niepokojące pożądanie, krew się burzy, w głowie myśli o przemijaniu i co chwila zmieniam zdanie.

  Gdy tylko ten twój Cherubin spłynął na scenę, lekki jak motyl, który chce zebrać nektar ze wszystkich kwiatów wiosny, unoszący się to tu, to

tam na wietrze, poddany jego kaprysom, od razu

                 * Jak poprzednio, podaję ten fragment z Wesela Figara w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.

* 21 *

szepnął mi, że przybywa dla mnie. Impulsywny i niecierpliwy Cherubin, który nie umie wyrazić swych myśli, a wyraża je tak dobrze...

  On nie deklamuje. Rozdygotanym szeptem rzuca frazy porwane, niedbałe, z trudem tworzące melodię, zmieniające rytm i intensywność. To drżenie śpiewu jest drżeniem istnienia, muzyczną wibracją młodości.

Egocentryczny młodzian, czyhający na najmniejszą z podniet, gnany pożądaniem, z pasją pragnący odkrywać samego siebie. Podobny do Cherubina z jego arii, składam się w połowie z egzaltacji, w połowie z kontemplacji. I miotając się między nimi tak jak on, tracę dech.

   Czuję puls ciała i duszy, ale nie mam nad nimi kontroli. Przepływają przeze mnie, na wskroś mnie, mimo mnie... A przecież to także ja.

   Odnajduję samego siebie w tej szybkiej, rytmicznej orkiestrze, podkreślającej gorączkowy śpiew niczym fale, na których unosi się głos...

   Obsesyjnie powraca jedno słowo: desio, „pragnienie"! I to pragnienie wypełnia zarówno noce Cherubina, jak i dni, każąc mu bez wytchnienia biec naprzód.

  Wtem egzaltacja ustępuje marzeniu. Cherubin powierza swój ból naturze i mówi o miłości

* 22 *

do „nieba, łąk, kwiatów, drzew, traw, dębów, wiatru, wody".

   Lecz marzenie pryska. Emocje są zbyt silne. Zmieszany Cherubin zwalnia, cichnie.

Pod koniec arii wyznaje z tupetem:

A jeśli nikt mnie nie słucha,

O miłości rozmawiam sam ze sobą*.

   Cherubin - jak ktoś, kto rzuca się do rzeki - oświadcza, że jeśli nikt nie zwróci nań uwagi, wówczas z rozpaczy, a zwłaszcza z braku partnerki, sam ulży sobie w tym pragnieniu...

  Dzięki Tobie wiem teraz, że nie jestem wyjątkiem. Choć nie bardzo bawi mnie, że jest nas, samotnych, tak wielu...

  Podczas trwania Wesela Figara Cherubinowi nic się nie przydarzy. Podobnie jak i mnie. Doprawdy, niewielka to pociecha.

  A Ty? Ile miałeś lat, gdy pocałowałeś wreszcie coś innego niż własne usta odbite w lustrze?

Bez urazy.

Do usłyszenia

  * W poetyckim tłumaczeniu Wesela Figara Barańczaka sens tego wyznania ginie, stąd podaję je we własnym tłumaczeniu.

*23*

  PS Jakiej płci jest ten Twój Cherubin? Zarówno w teatrze, jak i na sali koncertowej rolę chłopca wykonuje kobieta. Ale przebieranka trwa dalej, gdyż później Zuzanna przebierze go za kobietę. Widz ma zatem przed sobą kobietę, która gra mężczyznę grającego kobietę...

Kim jest Cherubin?

   Z powodu tych przeobrażeń dla każdego jest jednocześnie istotą, która pragnie, i istotą, której się pragnie. Podmiot pragnący i przedmiot pożądany. Każdy - lesbijka, hetero obu płci czy homoseksualista - może się w nim rozpoznać, gdyż jest wcieleniem potwora kryjącego się w każdym z nas, noszącego wszystkie cechy naraz, niczym pełne sprzeczności dziecko przypominające naszą nieświadomość z jej najrozmaitszymi podnietami...

   Cherubin, czyli pragnienie w każdej postaci... Cherubin, czyli erotyzm motyla...

   Nie wie, kim jest, gdzie jest i dokąd podąża. Jedno jest pewne: podąża!

Ja też.

 

Drogi Mozarcie,

   Kilka słów tylko, abyś wiedział, że wreszcie stałem się mężczyzną, jeśli można tak nazwać kogoś, kto przestał wyłącznie aspirować do miłości, a po prostu kocha.

  Musiałem czekać, aż skończę dwadzieścia lat. Równie długo jak Ty, sądząc z biografii. To jedno, co nas łączy. Szkoda, że dzielę z Tobą wyłącznie to, co przyszło do Ciebie później, a nie to, co wcześniej.

  Dlaczego tak długo zwlekaliśmy? My, którzy skądinąd możemy uchodzić za wystarczająco sprytnych? Ja za bardzo bałem się innych i jeszcze bardziej siebie samego.

A Ty?

  Czy dlatego jesteśmy tak wolni, że przyzwyczailiśmy się, iż o naszym uroku decyduje coś innego niż ciało? W Twoim przypadku - muzyka, w moim - w dużo mniejszym stopniu - słowa...

  Tak czy owak, stało się. Wszystko w porządku. Dzięki.

Do usłyszenia

 

Drogi Mozarcie,

  Przyznaję, że ostatnimi laty nie pisałem do Ciebie.

Od kiedy?

  Może od dziesięciu lat, gdyż teraz mam już trzydzieści.

Czy zapomniałem o Tobie?

  Prawie. Zbyt byłem zajęty tymi wszystkimi sprawami, którym poświęca się uwagę w wieku lat dwudziestu. Zwłaszcza gdy czujesz, że musisz nadrabiać zaległości. Krótko mówiąc, przeszedłem od roli Cherubina do roli Don Juana... Goniłem za ciałami równie często jak za myślami, równie ciekaw seksu jak filozofii. Libertyn, którego łatwo uwieść, a trudno zmęczyć i powstrzymać. Szybko mnie to znużyło.

   Zresztą ta opera, Don Giovanni, która swą pożądliwością i melancholią daje świadectwo gwałtownego pragnienia życia, była jedynym Twym dziełem, którego słuchałem w czasie naszego rozstania.

* 26 *

Skąd to zerwanie?

  Zerwanie... Raczej nadąsanie z mojej i tylko mojej strony. Biorę winę na siebie. Jeśli Cię uraziłem, muszę podać powód nadąsania: nie byłeś już dla mnie dość modny.

  W moim środowisku intelektualistów, młodych wilków głodnych wiedzy, przyszłych filozofów i naukowców, w gronie ludzi pilnie uczęszczających na koncerty muzyki współczesnej, podczas których rozmawiało się wyłącznie o rozpadzie tradycyjnych struktur, odejściu od tonalności, o zerwaniu, rewolucji i nowej gramatyce muzycznej - słowem, w tym bastionie awangardy deklaracja „kocham Mozarta" brzmiałaby co najmniej niestosownie. Mogłem oczywiście nadal podziwiać Cię w tajemnicy, ale nie chciałem. Pragnąłem dopasować się, ugiąć pod ciężarem ideologicznego konformizmu i nie miałem odwagi, by być sobą. Wymazałem Cię podle z listy mych ulubieńców.

  Doszło do tego, że widziałem Cię już tylko przez pryzmat Twej karykatury: Mozart w peruce z kokardą, zbyt wytworny i niewyrobiony, chłystek w jedwabnych pończochach, markiz w koronkach nadający się w sam raz do tego, by ozdabiać pudełko austriackich czekoladek. W tym czasie potrzebowałem strawy mocniejszej, ostrzejszej, bardziej skomplikowanej i nie tak lekkiej.

*27*

Potrzebowałem przede wszystkim strawy, której nie cierpiałyby tłumy.

  Wybacz, zwyciężył snobizm. Podobasz się zbyt wielu ludziom - od dziecka po starca, od analfabety po uczonego, od reakcjonisty po awangardowego reżysera - by zyskać status twórcy dla snobów. Przykro mi, Mozarcie, nie jesteś wystarczająco elitarny i nie pozwalasz wąskiej grupie wybranych odróżnić się i oddzielić od masy.

  Trzeba przyznać, że sam narażasz się na takie wykluczenie. Twoje zalety Ci szkodzą. Uroczy... przystępny... miły... Niektóre komplementy brzmią jak nagana. Twe cnoty można obrócić przeciw Tobie i pełnego wdzięku Mozarta zredukować do małego Mozarta, uwodzenie zamienić w demagogię, prostotę w upraszczanie, w świetle widzieć wyłącznie błyskotkę, zaś w lekkości - powierzchowność. Wyrażasz się tak gwałtownie, że szkolny umysł może Cię nie usłyszeć i pozostać głuchym na Twą głębię, duchowy ciężar, na Twą wyostrzoną wrażliwość na śmierć.

  Na szczęście, niedawno znów dałeś mi znak, swoim zwyczajem kompletnie mnie paraliżując.

   Ktoś podarował mi nagranie Wesela Figara z powodu, który nie miał nic wspólnego z Tobą: chodziło o interpretację, która dzieliła krytykę muzyczną.

*28*

   Słuchałem tej opery wzruszony tak, jakbym wracał do domu, w którym byłem szczęśliwy jako dziecko. Ostrożnie, z uwagą, obawiając się rozczarowania, przewijałem pilotem kolejne fragmenty, nie zatrzymując się na tych, które tak mi się podobały. Ale po jakimś czasie odłożyłem pilota i Twój geniusz dramaturgiczny objawił mi się na nowo.

   Oznaką, że jakieś dzieło jest arcydziełem, jest to, że nigdy nie nastawiamy tych samych fragmentów.

  Pokonany, dotarłem wreszcie do czwartego

aktu.              _

  Jak to możliwe, by tak szybko zbudować klimat, emocję? Jak można po-   wiedzieć tak dużo w kilka sekund?

   Skrzypce z tłumikami, hipnotyczne, omal nierealne, grają muzykę nostalgiczną, kojącą jak kołysanka: rozumiemy od razu, że coś tu zaginęło. W ciemnym labiryncie ogrodu zagubiła się dziewczynka. Jest sama pośród nocy, z latarnią w ręku, szlocha i skarży się. Co jej się stało? Płacze, bo coś zgubiła... Dopóki aria trwa, nie mówisz nam co. Rodziców, narzeczonego? Nadzieję, iluzję? Dziewictwo? Wiarę? Dzieciństwo? Niewinność?

  Nieważne. Jest w tym pewnie nieco nadąsania, ale najwięcej - smutku: wielkie cierpienie w małej arii przeznaczonej na głos dziecięcy. Marianna

*29*

Gottlieb, jej pierwsza wykonawczyni, miała dwanaście lat...

  Melodia powraca raz po raz niczym obsesja, nie mogąc się odnaleźć, zatrzymać. W końcu ginie w pytaniu, zawieszona, nie otrzymawszy odpowiedzi. Czysty ból. Śpiew stłumiony, zduszony cierpieniem.

   Za kilka chwil dowiadujemy się, że Barbarina zgubiła szpilkę. Co? Rozpacz z powodu szpilki!

  Przypomniałem sobie wtedy moje pierwsze smutki, ciężkie, miażdżące i paraliżujące. Smutki, których powody nie zajęłyby dziś mojej uwagi dłużej niż przez sekundę...

   Masz rację. Bez względu na to, co je spowodowało, cierpienie jest zawsze cierpieniem, głębokim i nieporównywalnym. Poczucia tragiczności nie da się zmierzyć. U dziecka czy u dorosłego, wynikająca z błahego czy poważnego powodu -tragiczność zawsze jest tragicznością. Rozpacz po stracie szpilki staje się metaforą wszystkich rozpaczy.

   Dzięki tej małej arii wróciłem do Ciebie, do Twej oszczędnej, bezpośredniej sztuki. Kilka taktów refrenu odnowiło ranę.

  Mimo to wyleczyłeś mnie z choroby młodości: ze ślepego zaufania do rozumu i przerostu intelektu. Biegając z kolokwiów na seminaria, rozszyfrowując manifesty, gardząc własnymi emocjami

*30*

lub rozkoszą, muzyki słuchałem z lupą, słownikiem i kalkulatorem przekonany, że komputer jest w stanie osądzać lepiej ode mnie. W niektórych przypadkach miałem z pewnością rację... Jednak Twoja kawatyna przypomniała mi, że słuchać można też sercem - którego komputer nie ma -a człowiek komponuje muzykę przede wszystkim po to, by wzruszyć drugiego człowieka, a nie po to, by zapisać się w hipotetycznej historii muzyki.

  Mozarcie, choć starałem się Ciebie unikać -być może dlatego, że chciałem uniknąć sam siebie - dziś wracam do Ciebie.

Tym razem już Cię nie opuszczę.

Do usłyszenia

 

Drogi Mozarcie,

To było wczoraj.

   Zaskoczyłeś mnie na rogu ulicy w chwili, gdy miasto uginało się pod wiatrem i śniegiem. Łzy, które ze mnie wydarłeś, rozgrzały mnie do głębi -zarówno twarz, jak i duszę. Wciąż jeszcze drżę.

   Boże Narodzenie rzuciło na chodniki setki ludzkich istot oszalałych na myśl, że na święta zabraknie im prezentów i pożywienia. Niosąc w rękach torby, które tworzyły wokół mnie wielobarwną, szeleszczącą, oplecioną wstążkami koronę, miałem wrażenie, że zmieniłem stulecie, płeć i mam na sobie szeroką krynolinową suknię z czasów Napoleona III, tak dużą, że mijający mnie przechodnie musieli uskakiwać na jezdnię.

   Płatki śniegu unosiły się w powietrzu wieczoru zawieszone pod sinym niebem, a witryny sklepowe grzały się w swym pomarańczowym oświetleniu. Ogarnięty gorączką zakupów, w przemok-

*32*

niętych butach, biegałem od sklepu do sklepu, przed każdą kasą niepokojąc się, czy starczy pieniędzy, dumny, że jest ich dość, po dwadzieścia razy powtarzałem listę gości, chcąc się upewnić, że mam już prezent dla każdego i nikt nie będzie obrażony. Gdyby przyznawano dyplom dla roz-rzutnika ostatniej chwili, mógłbym zgłosić swoją kandydaturę.

  Kiedy moje siatki wchłonęły ostatni niezbędny prezent, postanowiłem schronić się w taksówce i ruszyłem w kierunku postoju.

W tym momencie wkroczyłeś do akcji.

  Muzyka kazała mi zawrócić: usłyszałem śpiew chóru.

  W powietrzu czuć było zadumę.   Znieruchomiałem.

  Z powodu śniegu nie mogłem położyć siatek na ziemi, gdyż bałem się, że zamokną. Stałem więc z tym ciężarem, wpijającym się w dłonie, otwarty na tajemnicę, która ogarniała przestrzeń.

  Kilka sekund później do oczu napłynęły mi łzy, gwałtowne, gorące i słone. Nie mogłem nawet ich otrzeć.

  Kiedy to napisałeś? W którym roku? W jakim miesiącu?

  Dzięki Tobie zdałem sobie nagle sprawę, gdzie się znalazłem.

Podniosłem głowę.

*33*

Boże Narodzenie u stóp katedry...

Jeszcze przed chwilą niczego nie widziałem.

  Wokół mnie budynki starego Lyonu zbiegające się ku placowi katedry św. Jana. Gotycka fasada wznosiła się ku górze wysoka, życzliwa, zaokrąglona rozetami, obciążona girlandami, upudrowana śniegiem. Kilka godzin wcześniej nie zwracałem na nią uwagi. Co można kupić w katedrze?...

  Na stopniach, skryci przed śniegiem pod ostro-łukami, jeden przy drugim stali śpiewacy w skafandrach, z sopelkami pod nosem, z obłoczkiem pary przy ustach. Podszedłem bliżej i na ich widok zdziwiłem się jeszcze bardziej: jak to możliwe, że tak piękny śpiew wydobywa się z ust sześćdzie-sięciolatków wyglądających jak wieśniacy o zarumienionych twarzach, ze zmarszczkami wyżłobionymi przez lata? Z tego chóru starców rodziła się muzyka krągła, nowa i gładka jak niemowlę, które wychodzi z kąpieli.

   Zerknąłem na nuty dyrygenta: Ave, verum cor-pus Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Znowu Ty?

Witaj, prawdziwe Ciało, zrodzone z Maryi Dziewicy, rzeczywiście umęczone, złożone w ofierze na Krzyżu za człowieka, z którego przebitego boku spłynęły krew i woda.

# 34 *

Bądź dla nas przedsmakiem nieba w godzinie naszej śmierci.

  Podniosłem wzrok ku iglicom, gargulcom i grupie rzeźb, które pięły się aż po dzwonnicę. Oślepiło mnie... Boże Narodzenie. Objawiałeś mi, że przeżywamy chwilę świętą. W samym środku zimy, o tej porze roku, gdy boimy się, że zwycięży mrok, że zimno zamieni nas na zawsze w bryłę lodu, około dwudziestego grudnia światło zaczyna wreszcie wracać i ludzie ze wszystkich cywilizacji łączą się, świętując przesilenie, nieśmiałą jasność, powrót nadziei. Świece, które zapalimy w oknach naszych domów, zwiastować będą wiosnę; ogień, w który wrzucimy sosnowe szyszki, zapowiadać będzie lato.

  W takiej właśnie chwili mówiłeś: „Ave, perum corpus", i nadawałeś jej sens religijny.

Nie jestem zbyt religijny.

  Nalegająco, melodyjnie, nieubłaganie słodko zmuszałeś mnie jednak do rachunku sumienia. Dlaczego obchodzisz Boże Narodzenie? - pytałeś. Po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin