Szczerba Ryszard - Alibi.pdf

(1029 KB) Pobierz
1092874912.003.png
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07..
\
Ryszard Szczerba
A L I B I
Wszelkie podobieństwo osób, nazwisk i zdarzeń jest przypadkowe. Zdarzyło się to w 1972
roku...
Rozdział I
Mężczyzna drgnął. Ból, pulsujący gdzieś pod pokrywą czaszki, przywracał mu powoli
świadomość. Zamknięte powieki izolowały od otoczenia, lecz nie potrafiły zahamować narastającego
lęku. Gdy palcami dotknął twarzy — wyczuł lepką maź.
Powoli sięgnął do klamki drzwiczek. Otwarły się nadspodziewanie łatwo.
Spróbował poruszyć nogami. Choć wydały się jakieś obce — wyczuł, że może nimi władać bez
specjalnego bólu.
Całym ciałem zwalił się w prawo, w bok. Dłońmi dotknął wilgotnej trawy.
Zanurzył w niej twarz i to przyniosło mu ulgę. Później powoli podniósł się i niepewnie stanął na
nogach. Lecz znów musiał pochylić się ku ziemi. Ogarnęły go mdłości.
Po kilku minutach wyprostował się po raz wtóry. Raz jeszcze przesunął
dłonią po twarzy, rozmazując krzepnącą krew. Chciał krzyknąć lub może tylko coś powiedzieć,
lecz z krtani wydobył się nieartykułowany bełkot.
Przez chwilę wpatrywał się w rosnące opodal drzewo. Nie mógł
zrozumieć, jak to się stało. Niczego nie pamiętał. I może właśnie dlatego zaczął
narastać w nim podświadomy lęk, przechodzący coraz bardziej w intensywne uczucie strachu.
Ogarnęła go jedna myśl: uciekać!
1092874912.005.png 1092874912.006.png 1092874912.001.png 1092874912.002.png
Rozejrzał się wkoło. W dali dostrzegł światła ulicznych latarni. Zataczając się ruszył w tym
kierunku.
Szedł wolno, potykając się raz po raz o jakieś nierówności terenu. Gdy wreszcie dobrnął do
szerokiej wielkomiejskiej ar-terii ocienionej drzewami, nie rozpoznał okolicy, w której się znalazł.
Zatrzymał się tuż przy krawędzi chodnika, próbując uporządkować myśli.
Lecz pomimo wysiłku, niczego nie mógł sobie przypomnieć.
I wówczas dostrzegł narastające światła jadącego ze znaczną szybkością pojazdu...
Dwie godziny później w Wydziale Kontroli Ruchu Drogowego Stołecznej Milicji
Obywatelskiej, zwanym powszechnie w skrócie WKRD, zmęczony całonocnym dyżurem oficer
dochodzeniowy w stopniu kapitana kończył
przesłuchiwanie młodego mężczyzny.
—» Zachował się jak wariat! — raz po raz powtarzał w najwyższym zdenerwowaniu
przesłuchiwany. — Nie mogłem przewidzieć, że wyskoczy wprost pod samochód. Próbowałem
hamować. Zarzuciło mnie. Rozumie pan, mgła zaczęła osiadać na asfalcie. Dlatego uderzyłem go
bokiem. Nie widziałem go, zanim nie wtargnął na jezdnię. Widocznie stał w miejscu ocienionym
drzewami. Nie mogę przecież odpowiadać za czyny wariata?
—• Proszę pana — przerwał mu prowadzący przesłuchanie — nawet jaskrawe naruszenie
porządku drogowego przez innego użytkownika drogi nie zwalnia kierowcy od obowiązku
zachowania najdalej idącej ostrożności.
Orzecznictwo Sądu Najwyższego jest w tej sprawie jednoznaczne. A ten, którego pan uderzył,
na pewno nie jest wariatem. Jechał pan z nadmierną szybkością, a widoczność nie była najlepsza.
— Ale to było o drugiej w nocy. Dokładnie o drugiej! Drogę miałem zupełnie pustą. Nie
mogłem przewidzieć, że nagle ktoś wyskoczy na jezdnię i rzuci się pod samochód. Dosłownie jak
samobójca. Jeśli on jest normalny, to pewnie był pijany. Przecież musiał mnie widzieć! Jechałem
mając włączone światła drogowe.
Nie warto krzyczeć — powiedział zmęczonym głosem prowadzący przesłuchanie. — Ja też
jestem kierowcą i dlatego nie mam ochoty znęcać się nad panem. Ale nie jeżdżę Wybrzeżem
Gdyńskim, nawet nocą, z szybkością 80 kilometrów na godzinę. Ograniczenia szybkości istnieją po
to, by ich przestrzegać. Warunki drogowe nakazywały przecież większą ostrożność. Była mgła i
ślisko. Dlatego ja panu rozgrzeszenia nie dam. Stu sie-demdziesięciu zabitych i prawie dwa tysiące
rannych w samej Warszawie w okresie roku to chyba zbyt dużo? Pana samochód zostanie zatrzymany
do czasu zbadania go przez biegłych. I pan także będzie zmuszony pozostać chwilowo u nas. To
nieuniknione. W poniedziałek przedłożę sprawę prokuratorowi, który zadecyduje, co dalej.
Przesłuchiwany opuścił z rezygnacją głowę.
f — Czy on żyje? — zapytał po chwili milczenia.
Nie wiem. Przewieziono go do Szpitala Praskiego. Pół godziny temu żył jeszcze. No cóż! Na
tym zakończymy wstępne przesłuchanie. Proszę protokół przeczytać i podpisać, o ile zgadza się pan z
jego treścią. A później proszę spokojnie zaczekać w korytarzu. I raczej nie robić głupstw.
Gdy podejrzany wyszedł, kapitan Jan Smolak raz jeszcze przejrzał spisany przez siebie
protokół. Pracował już szósty rok w Wydziale Kontroli Ruchu Drogowego i tego rodzaju sprawy
przechodziły dziesiątkami przez jego ręce.
Spokojny i flegmatyczny, niezwykle skrupulatny, o charakterystycznej, nieco przedwcześnie
pokrytej zmarszczkami twarzy i lekko już siwiejących włosach, w stosunku do podejrzanych
zachowywał się niemal kurtuazyjnie, wielu wyraźnie współcząjąc, co nie oznaczało, by był
dochodzeniowym typu
„łagodny”.
Pracując w milicji uzyskał wyższe wykształcenie prawnicze.
Proponowano mu wielokrotnie powrót do Wydziału Kryminalnego, w którym działał ponad
dziesięć lat, lecz on z uporem odmawiał. Interesowały go wypadki drogowe. W problematyce tej czuł
się najswobodniej.
Jeśli rzeczywiście tak było, jak on to przedstawia, prokurator chyba warunkowo umorzy
dochodzenie — zamruczał Smolak do siebie. —
Oczywiście o ile ten drugi nie umrze. Bo jeśli umrze, sprawa trafi do sądu.
Świadków nie ma, ślady mogą wprawdzie wyjaśnić szybkość pojazdu w momencie rozpoczęcia
hamowania oraz wskazać miejsce, w którym doszło do wypadku, ale czy uda się nam odtworzyć
prawidłowo jego przyczyny?
Dlaczego ten drugi tak nagle i bez zastanowienia wtargnął na jezdnię? Mgła nie była zbyt gęsta i
powinien był dostrzec światła nadjeżdżającego pojazdu.
Po raz nie wiadomo już który zdał sobie sprawę, że w tego rodzaju przypadkach interesującą
staje się nie tyle osobowość ofiary, ile osoba sprawcy wypadku. Choćby ten! Inżynier, człowiek z
przyszłością. Wie, czym może grozić każde naruszenie przepisów drogowych, a mimo to ich nie
przestrzega.
Gdy wypadek spowoduje kierowca pijany lub prowadzący swój pojazd z brutalną
bezwzględnością — problem odpowiedzialności staje się jedno-znaczny. Gdy jednak wina kierowcy
sprowadza się do wszechogarniającego stwierdzenia „nie zachował dostatecznej ostrożności”?
Sięgnął po pudełko z papierosami. Pozostały mu tylko dwa „giewonty”.
Zaciągnął się dymem i znów powrócił myślą do zakończonego niedawno przesłuchania.
Kierowca nie pozostawił rannego bez pomocy. Sam telefonicznie powiadomił pogotowie
lekarskie i milicyjne. Niby spełnił tylko swój obowiązek, a przecież o czymś to świadczy. Ciekawe,
czy jego samochód nadawał się po tej kraksie do dalszej jazdy? Trzeba to będzie zbadać.
Smolak poczuł, że ogarnia go senność. Ostatnie godziny dyżuru zawsze znosił najgorzej. Tak jak
kierowca nad ranem, gdy już dojeżdża .do celu.
Spojrzał na zegarek. Była piąta dziesięć. Do zakończenia dyżuru pozostały mu tylko dwie
godziny.
Spiął protokół przesłuchania z notatką
o zgłoszeniu wypadku i meldunkiem wozu patrolowego, nadanym drogą radiową. Dokumenty
włożył do obwoluty akt dochodzeniowych. Oparł głowę o blat biurka, poprawił się raz i drugi na
niezbyt wygodnym fotelu.
Dzwonek telefonu wyrwał go z drzemki. Niechętnie sięgnął po słuchawkę.
— Jest nowy meldunek z Wybrzeża Gdyńskiego! — usłyszał głos sierżanta Pawlaka. — W
odległości może dwustu metrów, niedaleko brzegu-Wisły, znaleziono drugi rozbity samochód. To
jeszcze nie wszystko, kapitanie.
Nasi meldują, że są tam także zwłoki...
Przygotuj mi jakiś pojazd! — przerwał mu Smolak. — Albo nie, nie trzeba. Pojadę swoim. A
tego czekającego w korytarzu zatrzymaj. Zdaje się, że mam niedzielę z głowy.
Rozdział II
Zgłoś jeśli naruszono regulamin