Koestler Arthur - Gladiatorzy.pdf

(1580 KB) Pobierz
Arthur Koestler
Gladiatorzy
(The Gladiators)
Przekład Anna Żukowska– Maziarska
 
Kiedy minęliśmy bramę, nasunąłem kapelusz na oczy i po cichu zapłakałem; nikt tego nie
zauważył.
Silvio Pellico
1088678068.002.png
Prolog
Delfiny
Wciąż jest ciemno.
Nie zapiał jeszcze żaden kogut.
Ale Kwintus Aproniusz, pierwszy pisarz sądu handlowego, dawno już nauczył się godzić
z faktem, że urzędnicy powinni budzić się wcześniej od kur. Postękując, wodzi stopami po
brudnej podłodze z desek, aż wreszcie odnajduje sandały. Znowu stoją nie tak jak trzeba,
obrócone nosami w stronę łóżka – oto pierwszy powód do irytacji w zaczynającym się dopiero
dniu. Ciekawe, ile jeszcze razy zostanie dzisiaj wytrącony z równowagi?
Szurając nogami, człapie w stronę okna i spogląda w dół, w głąb pięciopiętrowej studni
podwórza. Koścista, stara kobieta wchodzi po stromych, tylnych schodach. To jego gospodyni
i jedyna niewolnica, Pomponia, wnosi śniadanie i kubełek z gorącą wodą. Jest punktualna, nie da
się zaprzeczyć. Skrupulatna, stara i koścista.
Woda jest letnia, a śniadanie po prostu obrzydliwe – to już dziś drugi powód do irytacji. Ale
w tym samym momencie w myślach Kwintusa Aproniusza pojawiają się nagle Delfiny,
a zapowiedź tak pięknego zwieńczenia dnia wywołuje na jego twarzy uśmiech. Pomponia papląc
i gderając, krząta się po izbie, otrzepuje jego odzież i pomaga mu ułożyć skomplikowane fałdy
urzędowej togi. Kwintus Aproniusz ze znużoną godnością schodzi po stromych, tylnych
schodach, ostrożnie unosi skraj szaty, aby nie dotknąć brudnych szczebli. Nie ogląda się, ale wie,
że Pomponia z miotłą w dłoni patrzy za nim z okna.
Świta. Trzymając w ręku brzeg togi, pisarz przemyka się pod ścianami domów, bo wąską
ulicą sunie niekończący się sznur wozów ciągniętych przez woły i konie. Słychać hałaśliwy
łoskot kół i wrzaski woźniców.
Za dnia surowo zabrania się wszelkim pojazdom ruchu po ulicach Kapui.
Uliczką, która oddziela stragany sprzedawców wonności i balsamów od targu rybnego, zbliża
się ku niemu grupa robotników. To niewolnicy municypalni, prostacy o bezmyślnych,
zarośniętych twarzach. Zbliżają się, więc Kwintus Aproniusz prawie przykleja się do ściany
domu i podgarnia togę, mrucząc coś z pogardą. Niewolnicy podchodzą, a dwóch z nich,
1088678068.003.png
wyzywająco i bezczelnie, spycha go na bok. Pisarz dygoce ze wściekłości, lecz nie ma odwagi
się odezwać. Są bez kajdan – kolejny dowód nowomodnego rozprzężenia – a ich dozorcy wloką
się gdzieś daleko z tyłu.
W końcu przeszli i Aproniusz może iść dalej, ale cóż z tego, skoro już popsuli mu dzień.
Wokół robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Od czasu śmierci wielkiego dyktatora Sulli minęło
ledwie pięć lat, a świat znowu wypada ze swych kolein. Tylko Sulla potrafił zaprowadzić
porządek i żelazną stopą miażdżył hołotę. Jego rządy poprzedziło stulecie rewolucyjnych
niepokojów: bracia Grakchowie z ich szalonymi planami reform, straszliwe bunty niewolników
na Sycylii, terror motłochu rozpętany przez Mariusza i Cynnę, którzy uzbroili w Rzymie
niewolników,
podżegając
ich
przeciw
stronnictwu
arystokratów.
Podkopano
podstawy
cywilizacji i porządku: cuchnący i tępy motłoch, niewolnicy, byli o krok od przejęcia władzy
i już widzieli się w roli przyszłych panów. Ale oto pojawił się wybawiciel Sulla i mocno ściągnął
cugle. Zamknął gęby trybunom ludowym, kazał ściąć głowy buntownikom, a przywódców
stronnictwa ludowego zmusił do ucieczki na emigrację w Hiszpanii. Skończyło się hojne
rozdawanie zboża leniom i próżniakom. Ludowi narzucono nową, surową konstytucję – mogłaby
zapewnić tysiące lat spokoju. Niestety, Wielki Sulla został pożarty przez wszy. Nazywają tę
chorobę phthiriasis.
Działo się to zaledwie pięć lat temu – a jakże odległe wydają się dzisiaj tamte szczęśliwe
czasy! Nad światem znów zbierają się ciemne chmury i nadciąga niebezpieczeństwo. Tak jak
przedtem rozdają darmowe zboże włóczęgom i obibokom. Trybuni ludowi i demagodzy znów
mogą bez przeszkód wygłaszać swoje przerażające mowy. Pozbawiona przywódców arystokracja
waha się i szuka ugody, a motłoch raz jeszcze podnosi głowę.
Kwintus Aproniusz, pierwszy pisarz sądu handlowego, czuje, że cały ten dzień już mu
definitywnie popsuto; nie pociesza go nawet myśl o Delfinach, które miały być tak wspaniałym
zwieńczeniem dnia. Jego spojrzenie pada na drewnianą tablicę z ogłoszeniami; właśnie pojawia
się na niej nowa wiadomość. Pisarz przygląda się prawie gotowemu, ogromnemu ogłoszeniu:
u góry tablicy namalowano purpurowe słońce z rozchodzącymi się na wszystkie strony
promieniami. Poniżej dyrektor Lentulus Batiatus, właściciel największej szkoły gladiatorów,
donosi, że ma zaszczyt zaprosić łaskawą kapuańską publiczność na nadzwyczajne widowisko.
Odbędzie się ono pojutrze, bez względu na pogodę, bo dyrektor Batiatus, nie szczędząc
ogromnych wydatków, rozciągnie nad areną zasłony, które uchronią szanowną publiczność przed
1088678068.004.png
deszczem, a także – rzecz jasna – przed słońcem. Ponadto w czasie przerw widownia będzie
skrapiana wonnościami.
„Pośpieszcie przeto, czcigodni obywatele Kapui, miłośnicy igrzysk; wy, którzy oglądaliście
wyczyny Pacidejanusa, zwycięzcy w stu sześciu walkach, i wy, którzy niegdyś podziwialiście
niezwyciężonego Carpophora, i nie zmarnujcie niepowtarzalnej okazji obejrzenia na własne
oczy, jak walczą i umierają słynni gladiatorzy ze szkoły Lentulusa Batiatusa...”
W tym miejscu zaczyna się długa lista uczestników widowiska, a jej najważniejszym
punktem ma być walka galijskiego gladiatora Kriksosa i trackiego mistrza Spartakusa.
Ogłoszenie zawiera także informację, że stu pięćdziesięciu debiutantów stoczy pojedynki ad
gladium, a więc z uzbrojonym przeciwnikiem, zaś stu pięćdziesięciu innych – ad bestiarium,
czyli ze zwierzętami. Podczas południowej przerwy, gdy będzie trwało czyszczenie areny,
odbędą się komiczne walki karłów, kalek, kobiet i klaunów. Bilety w cenie od trzech asów do
pięćdziesięciu sesterców można już kupować w piekarni Tytusa, w kąpielisku Hermiosa, a także
u upoważnionych do tego sprzedawców czekających przed wejściem do świątyni Minerwy.
Kwintus Aproniusz parska z irytacją; w Rzymie już od dawna wstęp na igrzyska jest
bezpłatny, bo koszty występów pokrywają ambitni politycy zabiegający o wyborców. Tylko
tutaj, w tej zacofanej i prowincjonalnej Kapui każdy sam musi płacić za odrobinę należnej mu
rozrywki.
Aproniusz postanawia, że poprosi dyrektora Lentulusa Batiatusa, którego przecież zna
z widzenia, o bezpłatny bilet. Organizator igrzysk, jeden z najszacowniejszych obywateli Kapui,
jest jednocześnie stałym bywalcem Delfinów. Już od pewnego czasu Aproniusz nosi się z myślą,
by zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Złość mu więc z wolna przechodzi i Aproniusz kroczy dalej. Już po chwili dociera do celu –
jest nim przedsionek świątyni Minerwy, gdzie odbywają się sesje municypalnego sądu
handlowego.
Słońce wschodzi i zbierają się koledzy z sądu; najpierw zaspani pomniejsi urzędnicy, którym
się wydaje, że o ich pozycji świadczy arogancja. Stawiły się już obie strony – jacyś handlarze ryb
kłócący się o stragan na targowisku. Kazano im czekać na zewnątrz, póki nie zostaną wezwani
przez woźnego. Urzędnicy snują się sennie, ustawiają ławy i składają dokumenty na stole
przewodniczącego. Kwintus Aproniusz cieszy się sporym respektem wśród swych kolegów – po
części z racji siedemnastoletniego stażu, częściowo zaś dzięki piastowanemu stanowisku
1088678068.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin