Polakowa Tatiana - Lady Fenix. Olga Riazancewa 07.pdf

(637 KB) Pobierz
Polakowa Tatiana
Lady Feniks
Przełożyła EWA SKÓRSKA
Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita" S.A.
Wydanie I Warszawa 2008
Brzeg powita wroga,
Brzeg wita bohatera.
Zawsze nas było dwoje,
Ja tylko jestem teraz.
W. Butusow, Brzeg
Było mi żal tego chłopca. Krzyczał tak rozpaczliwie, z taką urazą patrzył na świat, że
wzruszyłby nawet bardziej odporną jednostkę niż ja, choć, jak się szybko okazało, takich
jednostek było tu niewiele: nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na krzywdę chłopca. Ludzie
kręcili się po placu tam i z powrotem, zajęci swoimi sprawami, nie dostrzegając nic wokół
siebie.
Dziesięć minut temu weszłam w tłum, zostawiając samochód w zaułku. Byłam umówiona w
kawiarni na Dworiańskiej, która od jakiegoś czasu była strefą pieszą. Szłam przez plac, ze
smętną miną przyglądając się takim jak ja, i wtedy nagle zjawiła się grupa nastolatków na
rolkach. Przemieszczali się bardzo szybko, wbijając w tłum, rozjeżdżając się i spotykając.
Wśród spieszących przez plac ludzi rozlegał się szmer niezadowolenia - dzieciaki na rolkach
nie krążyły po placu ot, tak sobie, ale w konkretnym celu, który stróże porządku i prawa
zakwalifikowaliby jako wybryki chuligańskie: kogoś popchnęli, komuś zerwali czapkę z
głowy, a krzyczącemu chłopaczkowi właśnie wyrwali z ręki komórkę. Szedł niedaleko mnie i
gadał przez telefon, gdy nagle obok niego zjawił się typek na rolkach w swetrze z wysokim
kołnierzem naciągniętym na nos, w czapce z daszkiem, zasłaniającym górną część
twarzy, wyrwał chłopcu komórkę z ręki i chwilę później zniknął mi z oczu, pozostawiając w
duszy niedawnego posiadacza żal do losu i głębokie poczucie krzywdy. Chłopak miał może z
dziesięć lat, długie życie przed sobą, w którym na pewno będzie pod dostatkiem krzywd i
uraz. Nic więc nie stało na przeszkodzie, żebym po prostu poszła dalej, złorzecząc na to, co
się wyprawia na ulicach, ale mimo wszystko podeszłam do chłopca i zapytałam spokojnie:
- No i czemu się drzesz?
Ucichł, popatrzył na mnie z wyraźną nadzieją, gotów zwalić na mnie swoje problemy, i
rozmazując łzy po policzkach, odpowiedział:
- Ukradli mi komórkę.
- Widzę, że ukradli. - Skinęłam głową. - Chodźmy.
- Dokąd?
- Na milicję oczywiście.
- Na milicję? - Stropił się. - Po co?
- Zgłosić kradzież.
Komisariat mieścił się w zaułku nieopodal. Po drodze chłopiec, który jak się okazało miał na
imię Wania, pospiesznie i chaotycznie opowiedział mi historię utraty komórki. I tak byłam
świadkiem tego zdarzenia, jego historia nie zrobiła więc na mnie większego wrażenia.
Na komisariacie długo chodziliśmy od jednego gabinetu do drugiego, aż wreszcie jakiś
milicjant mnie poznał.
- Co się stało? - spytał zmęczonym głosem. Moja obecność w korytarzu jego komisariatu nie
poprawiła mu nastroju.
- Chłopcu ukradziono telefon komórkowy - koleś na rolkach wyrwał mu go z ręki na placu.
- Aa... - Milicjant nie wykazał entuzjazmu. - Znów ci rolkarze.
- A co, zaleźli wam za skórę? - spytałam. Wzruszył ramionami.
- Nie jakoś strasznie, ale zdarza się. Mamy już trzy zgłoszenia i za każdym razem to samo:
wyrywają komuś komórkę - i w nogi.
- Skoro są już trzy zgłoszenia, to może należałoby podjąć jakieś kroki - powiedziałam bez
szczególnej nadziei.
Stróż prawa znów wzruszył ramionami.
- Zapewne, ale jak ich złapać? Pojawiają się to w jednym końcu miasta, to w drugim... Na
placu zawsze jest pełno dzieciaków na rolkach, trudno odróżnić tych, którzy tylko jeżdżą, od
złodziei. Gdyby postawić tam patrole, to pewnie... Ale do czegoś takiego potrzeba by dużo
ludzi, a my mamy ważniejsze problemy niż łapanie chuliganów.
- Jasne - pokiwałam głową. - Przyjmie pan zgłoszenie?
- Oczywiście - pocieszył mnie, rozkładając ręce. Napisanie zgłoszenia zajęło nam dziesięć
minut. Wańka,
który początkowo ożywił się i rozglądał z zaciekawieniem, święcie wierząc, że kręcący się
tutaj dorośli wujkowie i ciocie zaraz rzucą wszystko i polecą szukać jego telefonu, wyraźnie
oklapł, gdy zrozumiał, że nikt nie ma zamiaru się tym zająć. Po napisaniu zgłoszenia
opuściliśmy gabinet i wtedy chłopiec ze smutkiem spytał:
- i co teraz? - Jego surowe spojrzenie było skierowane pod niewłaściwy adres, ale mimo to
poczułam wstyd, choć przecież łapanie chuliganów na ulicach nigdy nie należało do moich
obowiązków.
- Jeśli tego chłopaka znajdą... - zaczęłam i umilkłam.
- Naprawdę nic nie można zrobić? - zapytał z bólem.
- Widzisz...
- To ojciec podarował mi ten telefon - powiedział i rozpłakał się, odwracając ode mnie.
- Rozumiem. Wyjaśnisz mu, jak to się stało.
- Nie wyjaśnię - burknął chłopiec, wycierając łzy dłonią. - Ojciec nie żyje, zabili go.
- Kto?
- Pijany facet, samochodem. Potrącił ojca i pojechał dalej. Mama mówi, że ojca dałoby się
uratować, ale znaleziono go dopiero nad ranem.
- Tak - westchnęłam. - Ale historia... Znaleźli tego pijanego?
Kiwnął głową i odwrócił się.
- Dobra, znajdę twój telefon - obiecałam nieoczekiwanie dla samej siebie.
Chłopak popatrzył na mnie z bardzo dużą uwagą, ale i powątpiewaniem.
- Znajdzie pani? - Tak.
- A co, pracuje pani w milicji?
- Coś w tym rodzaju. Jak będą jakieś wiadomości, zadzwonię. Sam wrócisz do domu czy cię
podwieźć?
- Sam.
- No to do zobaczenia. Poszłam korytarzem, a on zawołał:
- A jak się pani nazywa?
- Olga - odparłam, odwracając się. - Olga Riazancewa.
Najprościej byłoby wejść do najbliższego sklepu i kupić identyczny telefon, a potem trochę
odrapać obudowę, żeby Wańka nie był pewien, czy to jego komórka, czy nie
i po zrobieniu dobrego uczynku spać spokojnie w nadziei, że zostanie on gdzieś tam
zaliczony. Dziadek na pewno powiedziałby, że to z nudów, i może miałby rację:
postanowiłam znaleźć telefon, który chłopcu podarował nieżyjący już ojciec.
Wyszłam z komisariatu, przeszłam przez plac i skierowałam się na Dworiańską,
beznadziejnie spóźniona na spotkanie. Zresztą to akurat nie był problem: jeszcze z
komisariatu zadzwoniłam i uprzedziłam rzecznika firmy „Loren", że gwiazdy nie sprzyjają
naszemu spotkaniu, w zamian zaś otrzymałam zapewnienie, że on wszystko rozumie i gotów
jest spotkać się ze mną w dowolnym odpowiadającym mi terminie. W to akurat nie wątpiłam
- właściciele firmy „Loren" bardzo liczyli na wsparcie Dziadka w kwestii rozwiązania swoich
problemów (bynajmniej nie bezpłatnie), a na razie intensywnie ugłaskiwali mnie. Wieść o
tym, że kochające serca znów się połączyły, że ja i Dziadek mieszkamy razem, szybko
rozeszła się wśród tych, którzy uważali za konieczne wiedzieć takie rzeczy, i moje akcje
skoczyły w górę. Gdybym była trochę głupsza, może byłabym z tego dumna.
Dziadek w naszych okolicach rządził wszystkim, a do tego miał opinię miłośnika kobiet, co
wyborcy postrzegali jako zaletę. W końcu mógł sobie na to pozwolić, skoro od dawna był
wdowcem. O jego podbojach ludzie opowiadali z chytrym uśmieszkiem i idiofycznym
mruganiem, dodając przy okazji drugie tyle, a nawet otwarcie zmyślając. Ale nawet
najbardziej wymyślnym fantazjom daleko było do rzeczywistości: wszystkie osoby płci
żeńskiej, które choć odrobinę wyróżniały się z tłumu, zostały przez Dziadka dostrzeżone i
przyhołubione, z każdą rozstawał się w taki
sposób, że damy nawet po roku, dwóch, ba, nawet po dziesięciu latach gotowe były przybiec
na pierwsze wezwanie i popełnić dla Dziadka dowolne głupstwo.
Taki właśnie był Dziadek, który jakiś czas temu na dobre rozgościł się w gmachu z
kolumnami, najwyraźniej nie mając zamiaru go opuszczać. Złośliwi twierdzili, że polegnie na
posterunku, jak niegdyś nasi sekretarze generalni; sam Dziadek o takiej perspektywie wyrażał
się niejasno i niechętnie, ale plany miał ambitne, a zdrowie wspaniałe, więc może złośliwcy
mieli rację. Z Dziadkiem (przezwisko przylgnęło do niego w czasach, gdy jeszcze nie był
pierwszym człowiekiem w naszych okolicach, lecz po prostu dobrze prosperującym
przedsiębiorcą) łączyły mnie dawne i skomplikowane stosunki. Kiedyś byłam w nim
zakochana, potem go chyba nienawidziłam, teraz był jedynym bliskim mi człowiekiem - choć
jeszcze kilka miesięcy temu myślałam o tym, żeby związać się z Timurem Tagajewem, mimo
że nasze wspólne życie trudno było nazwać radosnym.
Zdecydowałam się na to między innymi dlatego, że za jakiś czas miałam zostać matką, o
czym nie zdążyłam opowiedzieć Timurowi - właśnie wtedy bowiem doszedł do wniosku, że
powinien zwrócić mi wolność. Wolność przyjęłam bez entuzjazmu, ale o swojej sytuacji mu
nie wspomniałam. Do tego czasu nasze stosunki tak się zapętłiły, że najlepszym
rozwiązaniem było trzymanie się od siebie z daleka, przynajmniej przez jakiś czas. I wtedy
zjawił się Dziadek i bardzo stanowczo zaproponował mi, żeby przenieść się do niego.
Rozstanie z Tagajewem okazało się znacznie bardziej bolesne, niż przypuszczałam, dlatego
się zgodziłam. Teraz faktycznie mieszkaliśmy pod jednym dachem, jednak nasze stosunki
były wzorowe. Dziadek nadal grał
rolę mojego ojca, a ja udawałam wdzięczne dziecko. Diabli wiedzą, czemu nie zostaliśmy
kochankami: może postanowił postawić na cierpliwość, dać mi czas i możliwość rozeznania
się we własnych uczuciach, a może nie pociągały go ciężarne kobiety? Tak czy inaczej,
obecna sytuacja bardzo mi odpowiadała.
Przenosząc się do mieszkania Dziadka, nie wierzyłam, że długo tu wytrzymam. Przede
wszystkim Dziadek nie znosił mojego Saszki, rudego jamnika o wrednym charakterze, a
Saszka, rzecz jasna, nie przepadał za Dziadkiem. Już tego wystarczyłoby, żeby się wynieść po
tygodniu, ale o dziwo, i Saszka, i Dziadek zachowywali się idealnie, jakby się zmówili.
Dziadek przyznał, że Saszka jest genialny, a ten na znak wdzięczności przynosił mu kapcie,
pozwalał się głaskać i towarzyszył przed telewizorem. Powód do robienia awantur zniknął,
nim zdążył się pojawić, i mój pobyt u Dziadka się przeciągnął. Miesiąc temu mój
dobroczyńca mimochodem zauważył, że do rozwiązania jeszcze daleko i mogłabym wrócić
do pracy - należy wspomnieć, że przez cały ten czas byłam jego rzecznikiem, o czym często
zapominałam.
Tak naprawdę byłam osobą do zadań specjalnych, nie zawsze przyjemnych - właściwie nie
mogłam sobie przypomnieć żadnego przyjemnego zadania, chociaż pewnego dnia
poświęciłam na to cały wieczór. Ponieważ zdaniem Dziadka ciężarne kobiety nie nadają się
do takiej pracy, więc niczego niemiłego się nie spodziewałam i po zastanowieniu zgodziłam
się, głównie dlatego, że w obcym mieszkaniu było mi smutno, a, jak twierdzą psychologowie,
praca pomaga człowiekowi zapomnieć o problemach. W ten sposób znalazłam się we
własnym gabinecie, który stał pusty przez cały ten czas, gdy ja i Dziadek dochodziliśmy do
porozumienia.
Załoga Dziadka z dystansem przyjęła moje zjawienie się w gmachu z kolumnami: już
kilkukrotnie odchodziłam na zawsze, a potem wracałam; ludzie przyzwyczaili się, że
pojawiam się i znikam.
Gabinet budził nostalgię i wyrzuty sumienia - nie wiedziałam, co właściwie miałabym tu
robić. Podejrzewałam, że Dziadek chce mnie mieć na oku z jednego powodu: boi się, że
wobec braku zajęcia wykręcę gorszy numer niż ciąża z Tagajewem, którego Dziadek uparcie
nazywał „ulicznym bandytą", choć ramię w ramię z nim od dawna podnosił swój stan
posiadania.
Każdego dnia przychodziłam do pracy, zajmowałam się jakimiś bzdurami, dzwoniłam do
kilkunastu osób, prowadziłam pewnego rodzaju negocjacje... Nie udało mi się uwierzyć, że
ma to jakiś sens, ale nie chciałam martwić Dziadka, poza tym wmawiałam sobie, że jestem w
stanie posiedzieć tu kilka miesięcy do rozwiązania.
Timur rzecz jasna wiedział o moim powrocie do poprzedniego zajęcia i pewnie utwierdziło go
to w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru, skoro ja dokonałam swojego. Starannie
unikałam wspominania o Tagajewie, Dziadek milczał również, więc mogłam tylko zgadywać,
jak tam Tagajew żyje beze mnie, czy odetchnął z ulgą, czy też miniona miłość nie daje mu
spokoju i nie pozwala spać w nocy.
Przez pierwszy miesiąc po naszym rozstaniu ciągle na coś czekałam, może na telefon z
głupim pytaniem: „Co słychać?". Ale nie dzwonił, co, szczerze mówiąc, wcale mnie nie
zdziwiło. Znając go, byłam przekonana, że wykreślił mnie ze swojego życia, a mimo to nie
przestałam czekać i zwlekałam z przeprowadzką do Dziadka. Właściwie
równie dobrze mogłam zajrzeć do Timura do biura albo do restauracji i zadać mu to samo
kretyńskie pytanie: „Co słychać?". W końcu rozstaliśmy się w przyjaźni. Jednak miałoby to
tyle samo sensu co mój powrót do pracy. Nie zrobiłam tego, za to wbrew logice często
jeździłam bez celu po mieście w nadziei, że los sam nas ze sobą zetknie i głupie pytania nie
będą potrzebne. Okazało się jednak, że przypadkowe spotkanie w dużym mieście wcale nie
jest takie proste, zwłaszcza jeśli Tagajew wcale nie dążył do spotkania ze mną. Jednym
słowem, byłam wolna w absolutnym i najsmutniejszym znaczeniu tego słowa i liczyłam już
tylko na to, że wkrótce moje życie się odmieni: urodzę dziecko i życie nabierze sensu, a w
każdym razie taką miałam nadzieję. Nawet zdołałam sobie wmówić, że będę dobrą matką.
Tysiące ludzi żyje tak samo jak ja teraz: chodzą do pracy, ze zdumieniem patrzą, jak po
wiośnie przychodzi lato, a po lecie nastaje jesień, i nie zawracają sobie głowy rozmyślaniem,
czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens. To znaczy, że ja też sobie poradzę.
I tak właśnie wyglądały moje sprawy w chwili tego niespodziewanego spotkania z małym
Wanią. To, że postanowiłam odnaleźć jego komórkę, można było wytłumaczyć absolutnym
chaosem w moich myślach i uczuciach - gdyby Dziadek orzekł, że zajmuję się
dobroczynnością z nudów, pewnie miałby rację.
Wróciłam do samochodu, spojrzałam na zegarek i pomyślałam: najwyższy czas zajrzeć do
swojego gabinetu i udawać, że praca wre. Dziadek się ucieszy, a społeczeństwo będzie miało
świadomość, że jednak za coś dostaję pieniądze.
Gdy wyjechałam na prospekt, spostrzegłam grupkę rolkarzy - rozcinając tłum, jechali w
stronę cyrku. Znajomy
sweter i czapka mignęły mi przed oczami. Pojechałam za nimi, jednak zaimprowizowany
pościg nie trwał długo: dzieciaki skręciły do parku. Zanim znalazłam miejsce do parkowania,
zniknęły mi z oczu, jednak miałam szczęście: po jakimś czasie znów dojrzałam sylwetkę w
swetrze. Twarzy chłopaka nadal nie widziałam, za to zwróciłam uwagę na skórzany plecak z
portretem Mao Tse Tunga.
Gdy weszłam do parku, panowała tam pustka i cisza. Zaklęłam z irytacją, ale od razu
pomyślałam, że plecak wysokiego, chudego chłopaka budził nadzieję, że jeszcze się
spotkamy. Stanowił dość nikły, ale jednak punkt zaczepienia: takie plecaki sprzedawano w
salonie Kati Samochinej, znanej w mieście projektantki. Chłopak, który mógł sobie pozwolić
na jakąś rzecz z jej kolekcji, raczej nie cierpiał nędzy i nie musiał kraść komórek
przechodniom. To by znaczyło, że mam do czynienia nie ze zwykłymi złodziejaszkami, lecz z
dzieciakami, którym adrenalina buzuje we krwi, które mają poważny problem ze zdrowym
rozsądkiem i nie tylko. Hm, w takim razie równie dobrze mógł wrzucić komórkę do
najbliższego kosza i Wańka nie odzyska ojcowskiego prezentu. Wkurzona wróciłam do
samochodu i pojechałam do pracy. Ochroniarz przy wejściu uśmiechnął się dziarsko,
odpowiedziałam mu uśmiechem i sprężystym krokiem pomaszerowałam do windy,
demonstrując w ten sposób zamiar służenia Dziadkowi i narodowi ze wszystkich sił.
Wychodząc z windy, omal nie wpadłam na Ługańskiego, przewodniczącego naszego
zgromadzenia ustawodawczego. Ługański objął tę funkcję stosunkowo niedawno, ale zdążył
już utracić sporą część swego optymizmu, który zawsze robił na mnie niesamowite wrażenie i
budził szczere zdumienie:
jakim cudem takiemu człowiekowi udało się znaleźć na takim stanowisku? Ługański
niedawno skończył trzydzieści pięć lat i sens swojego życia widział w Służeniu Narodowi
(wszystko wielką literą). Co najśmieszniejsze, był pod tym względem absolutnie szczery. Na
świecie pełno jest dziwaków... Ługański miał wspaniałe wykształcenie, odbył staż w Anglii,
po czym wrócił na łono ojczyzny z zamiarem uszczęśliwienia obywateli, jednak ojczyzna nie
była na to gotowa. Mimo zwalającego z nóg optymizmu Ługański zrozumiał swoją sytuację,
choć nie ustrzegło go to przed szlachetnymi porywami. Kandydował na deputowanego,
licząc, że dzięki temu zdoła zmienić życie obywateli na lepsze - należało zacząć od prawa, no
to zaczął. Wykształcenie i praktyka w Anglii zyskały mu reputację nawiedzonego i
pozbawiały jakichkolwiek szans w wyścigu na to stanowisko. Duży wpływ na decyzję
wyborców miał również styl bycia niedoszłego posła: okulary w złotej oprawie oraz zwyczaj
używania słów i zwrotów niezrozumiałych dla większości społeczeństwa. „Chomik", bo takie
przezwisko nadano mu ze względu na pulchne policzki, spokojnie zawalił jedne wybory i od
razu zgłosił swoją kandydaturę do następnych. W zapale przedwyborczych batalii tak się
rozochocił, że pozwolił sobie podnieść rękę na sacrum, to znaczy skrytykować Dziadka.
Zdumiony swoją odwagą, został obiektem niekończących się kpin tych, którzy wiedzieli z
doświadczenia: współzawodniczyć z „gospodarzem" mógł tylko człowiek słaby na umyśle i
całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego.
I wtedy Dziadek wszystkich zadziwił. Uznał, że nadmiar wazeliny szkodzi jego reputacji
demokraty i obrońcy uciśnionych (Dziadek uwielbiał od czasu do czasu obejmować
różne staruszki i bratać się z klasą robotniczą - w tym celu co najmniej dwa razy w roku
odwiedzał przedsiębiorstwa, w których nieźle się działo), i otwarcie poparł Ługańskiego,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin