Towarzystwo prania mózgu.rtf

(616 KB) Pobierz
LEN DEIGHTON

LEN DEIGHTON

TOWARZYSTWO PRANIA MÓZGU

Przełożył Adam Budzyński

 

„KB”

 

Teraz tajemną otworzę wam księgę, A waszej bystrej odczytam niechęci Rzecz wielkiej wagi, niebezpieczeństw pełną.

(William Szekspir: Król Henryk IV, przekład Leona Ulricha)

 

Chociaż trzeba powiedzieć, że każdy gatunek ptaków ma własne zwyczaje, jednak w obrębie większości rodzaju występuje coś, co je odróżnia na pierwszy rzut oka, i rozumnemu obserwatorowi pozwala nader niezawodnie określić dany rodzaj.

(Gilbert White, 1778)

 

PROLOG

 

 

 

 

Kopia do:

nr 1. 2 kopie

Akcja:

W.O.O.C. /P/.

Pochodzenie:

Gabinet

Źródło informacji:

PH 6.

Uwagi:

Proszę przygotować dla Ministra Obrony wyciąg z akt sprawy M/1993/gh 222223, sporządzony dla sekretarza Parlamentu.

 

Dodzwonili się przez gorącą linię około pół do trzeciej po południu. Minister nie rozumiał paru punktów z wyciągu. Prawdopodobnie zobaczę ministra.

Prawdopodobnie.

Mieszkanie ministra wychodziło na Trafalgar Square i było tak umeblowane, jakby je projektował Oliver Messel dla Oscara Wilde. Gospodarz usiadł w sheratonie, ja w hepplewhitecie i zerkaliśmy na siebie poprzez liście aspidistra.

- Mój drogi, proszę mi to wszystko opowiedzieć własnymi słowami. Pali pan?

Kiedy zastanawiałem się, jakich słów powinienem użyć, odgarnął liście płaską, złotą papierośnicą. Ubiegłem go, wyciągając pomiętą paczkę gauloisów; nie miałem pojęcia od czego zacząć.

- Nie wiem, od czego zacząć - wycisnąłem z siebie. - Pierwszy dokument w dossier...

Minister przerwał mi machnięciem ręki.

- Mój drogi, nie przejmuj się dossier, przedstaw mi własną wersję. Niech pan zacznie od pierwszego spotkania z tym facetem... - zerknął do oprawionego w skórę notatnika -...Sójką. Proszę mi o nim opowiedzieć.

- Sójka. Zmienia pseudonim na Czwarte Pudełko.- Trudno się w tym połapać - zauważył minister i zapisał pseudonim do notatnika.

- Trudno się połapać w całej tej sprawie. Pracuję w bardzo pogmatwanym interesie - poskarżyłem się władzy.

- To prawda - powtórzył kilka razy minister i pozwolił popiołowi z papierosa spaść na błękitny dywan.

- Byłem u Lederera około dwunastej pięćdziesiąt pięć i zobaczyłem po raz pierwszy Sójkę.

- Lederer? - zdziwił się minister. - A co to jest?

- Nie mogę mówić i jednocześnie odpowiadać na pytania. Jeśli to nie robi różnicy, wolałbym, żeby je sobie pan notował, a ja odpowiem, kiedy już skończę.

- Ani słowa, mój drogi. Daję słowo. Nie przerwał mi do końca ani razu.

1

(Wodnik (20 stycznia -19 lutego). Trudny dzień. Staniesz w obliczu różnorodnych problemów. Spotykaj się z przyjaciółmi i składaj wizyty. Dzięki temu lepiej się zorganizujesz).

 

Mówcie co chcecie, osiemnaście tysięcy funtów szterlingów to mnóstwo pieniędzy. Brytyjski rząd polecił mi je wręczyć człowiekowi, który przy stole w rogu, posługując się nożem i widelcem, dokonywał teraz rytualnego mordu na kremówce. Rząd nazwał go Sójką. Miał małe świńskie oczka, olbrzymie wąsy i buty, o których wiedziałem, że to dziesiątka. Chodził lekko utykając i miał zwyczaj dotykać brwi wskazującym palcem. Znałem go jak nikogo, ponieważ od miesiąca w małym, intymnym kinie przy Charlotte Street codziennie oglądałem o nim film.

Nigdy wcześniej o Sójce nie słyszałem. Właśnie dobiegał końca mój trzytygodniowy urlop przed pójściem do nowej pracy. Spędzałem ten czas mało robiąc, albo - jeśli nie jesteście gotowi uważać porządkowania księgozbioru o historii wojskowości za zajęcie godne dorosłego mężczyzny - nie robiąc nic. Niewielu moich przyjaciół było gotowych tak uważać.

Obudziłem się z myślą: - To właśnie ten dzień - ale nie chciało mi się wychodzić z łóżka. Zanim odsunąłem zasłony, usłyszałem bębnienie deszczu. Grudzień w Londynie - na dworze pokryte sadzą drzewo wyginało się jak oszalałe. Szybko zasłoniłem okna, zatańczyłem na lodowatym linoleum, wyjąłem poranną pocztę, usiadłem i czekałem, aż zagotuje się woda w imbryku. Wbiłem się w ciemny, wełniany garnitur i zawiązałem swój jedyny firmowy krawat - jedwabny, niebiesko-czerwony w kwadraciki - ale na taksówkę musiałem czekać czterdzieści minut. Wiecie, nie lubią jeździć na północ, za Tamizę.

Ilekroć mówiłem do taksówkarza: - Ministerstwo Obrony - czułem się nieco zakłopotany. Dawniej, żeby uniknąć wymawiania nazwy tej instytucji, prosiłem o podwiezienie do knajpy w Whitehall, lub instruowałem: - Powiem panu, gdzie się zatrzymać. Kiedy wreszcie wyszedłem na dwór, taksówka podwiozła mnie do drzwi White Palace i musiałem obejść budynek, żeby dotrzeć do wejścia od Horseguards Avenue. Był tam zaparkowany pojazd champa, kierowca z czerwoną szyją mówił do tłustego kaprala w drelichowych spodniach: - Szturchnij jednego. - To samo, stare wojsko - pomyślałem. Długie, przypominające klozety, korytarze były ciemne i brudne, na zielonych drzwiach poprzylepiano wizytówki z precyzyjnymi wojskowymi napisami: GS 3, Major ten, Pułkownik tamten, Panowie. Mieściły się tam też dziwne, anonimowe pokoje, gdzie parzono herbatę, z których wyłaniały się - gdy zakończyły już swe alchemiczne praktyki - starsze panie. Pokój 134 był taki sam jak inne: standardowe zielone szafy z kartotekami, dwie zielone metalowe szafki, przy oknie dwa zestawione przodem biurka, a na parapecie pełna do połowy funtowa torebka cukru Tate and Lyle.

Ross, człowiek z którym miałem się zobaczyć, spojrzał znad pisma przyciągającego jego niepodzielną uwagę od trzech sekund, to znaczy od momentu, kiedy wszedłem do pokoju. Przywitał mnie: - No dobrze, nareszcie - zakasłał nerwowo. Mieliśmy z Rossem układ o kilkuletnim już stażu: postanowiliśmy wzajemnie się nie tolerować. Ów cierpki stosunek, bardzo angielski w swej istocie, objawiał się demonstrowaniem orientalnej uprzejmości.

- Proszę usiąść. No dobrze, zapali pan? - Od dwóch lat, co najmniej dwa razy w tygodniu odpowiadałem mu: - Nie, dziękuję. - Przed oczami przemknęło mi tanie inkrustowane pudełko na papierosy (z singapurskiego handlu ulicznego).

Ross był systematycznym urzędnikiem, to znaczy nie pił dżinu po siódmej trzydzieści i, spotykając panie, nie zdejmował pierwszy kapelusza. Miał długi nos, wąsy jak posypana kłaczkami tapeta, starannie przyczesane włosy i cerę jak skorka chleba od Hovisa.

Zadzwonił czarny telefon. - Tak. Ach, to ty kochanie - Ross wymawiał każde słowo z pozbawioną odcieni obojętnością. - Szczerze mówiąc, miałem zamiar.

Od prawie trzech lat pracowałem w wywiadzie wojskowym. Jeśli dobrze nadstawialiście uszu, to mogliście się dowiedzieć, że Ross jest wywiadem wojskowym. Był stonowanym intelektualistą, szczęśliwym, że pracuje w kagańcu ścisłych rygorów obowiązujących w tym wydziale. Rossowi to nie przeszkadzało. Swój dzień, wypełniony operowaniem gumowymi pieczątkami i kalką, rozpoczynał na piątym peronie Waterloo z pączkiem róży w dziurce od guzika i parasolem trzymanym w pozycji prezentuj broń. Nareszcie miałem być wolny. Poza wojskiem, poza wywiadem wojskowym, z daleka od Rossa. Miałem teraz pracować jako cywil z cywilami w jednej z najmniejszych i najważniejszych jednostek wywiadu - WOOC/P/.

- A więc zadzwonię, jeśli będą musiał zostać w środę na noc. Dosłyszałem głos w słuchawce: - A co ze skarpetkami? Obok pieniędzy na herbatę leżały trzy kartki maszynopisu tak niewyraźnego, że nic nie mogłem przeczytać (nie mówiąc już o tym, że kartki leżały do góry nogami). Ross skończył rozmowę, a ja napiąłem mięśnie twarzy, żeby wyglądać na człowieka śledzącego każde jego słowo.

Po rozłożeniu na blacie biurka zawartości tweedowej marynarki zlokalizował czarną wrzośćcową fajkę. W jednej z szuflad znalazł tytoń. - No dobrze - wtrącił. Zapalił zapałkę, którą mu położyłem na skórzanej łacie na rękawie marynarki.

- A więc będzie pan teraz z prowizorami. - Powiedział to z cichym wstrętem. Wojsko nie lubi niczego prowizorycznego, a zwłaszcza ludzi. Z pewnością nie lubili WOOC/P/, a także - jak sądzę - nie przepadali za mną. Oczywiście Ross myślał o mojej pracy jako o znakomitym prowizorycznym rozwiązaniu do czasu, kiedy już całkowicie zniknę z jego życia. Nie powiem wam wszystkiego, co mówił, bo prawie wszystko było ponure, i wiele z tego jest jeszcze tajemnicą zakopaną w jego precyzyjnie i niepotrzebnie wypełnianych kartotekach. Sporo czasu zajęło mu zapalenie fajki, a to oznaczało, że miał zamiar zacząć całą historię od początku.

Większość ludzi z Ministerstwa Obrony, a zwłaszcza ci z kręgów wywiadu, jak ja sam, słyszało o WOOC /P/ i o facecie nazwiskiem Dalby. Podlegał bezpośrednio gabinetowi. Dalbyego krytykowały i zwalczały inne jednostki wywiadu, ale mimo to był tak mocny, jak chyba nikt w tym biznesie. Ludzie przydzieleni do Dalbyego praktycznie wychodzili z wojska, ich nazwiska usuwano z prawie wszystkich rejestrów Ministerstwa Obrony. W rzadkich przypadkach powrotów z WOOC/P/ do normalnej służby, ludzie byli na nowo rejestrowani i otrzymywali nowe numery seryjne z partii zarezerwowanej dla służb cywilnych, stanowiących rezerwę regularnego wojska. Płace ustawiono tu według odmiennej tabeli, a ja zastanawiałem się, jak długo będę otrzymywał stare pensje i kiedy załapię się na nową siatkę.

Po zakończeniu poszukiwań wojskowych okularów w metalowych oprawkach Ross zaczął brnąć w rozwlekłe bajdurzenie, wykazując przy tym namiętną dbałość o szczegóły. Zaczęliśmy od likwidacji tajnej umowy kompensacyjnej, którą podpisaliśmy w tym samym pokoju prawie trzy lata temu, i wymówionej przez niego, kiedy się zorientował, że nie mam kłopotliwych, nie spłaconych długów. To była prawdziwa przyjemność pracować ze mną. Prowizoryczny, biorąc mnie, wykazał bystrość, jemu jest przykro, że mnie traci, mister Dalby jest szczęśliwy, że idę do niego, a wychodząc, czy mógłbym zostawić w pokoju numer 255 tę paczkę? - Widocznie dziś rano nie zastał Rossa goniec.

Biuro Dalbyego mieści się przy marnej, długiej ulicy w dzielnicy, która mogłaby być Soho, gdyby Soho przebiło się przez Oxford Street. Jest tam też inne, bardzo podobne biuro, nad którym nie mrugający neon świeci się na niebiesko nawet w środku letniego dnia, ale to nie jest siedziba Dalbyego. Ta mieści się obok. Pomieszczenia są tu brudniejsze niż przeciętne, we wnętrzu wisi mnóstwo dystyngowanych, wytartych mosiężnych tabliczek: Biuro Zatrudnienia Oficerów Rezerwy. Rok zał. 1917. Pokoje montażowe Acme Films, Biuro Śledcze Dalbyego zatrudniające byłych detektywów Scotland Yardu. Na kawałku poliniowanego papieru ktoś napisał długopisem: Informacje na drugim piętrze, proszę dzwonić. Codziennie o dziewiątej trzydzieści rano dzwoniłem i, unikając poważniejszych złamań na linoleum, rozpoczynałem wspinaczkę. Każde piętro miało swój charakter, starzejąca się farba od ciemnego brązu przechodziła w brudną zieleń. Drugie piętro było biało-szare. Mijałem łuskowatego smoka, strzegącego wejścia do jaskini Dalbyego.

Zawsze będę sobie kojarzył Charlotte Street z muzyką kopalnianej orkiestry dętej, którą pamiętam z dzieciństwa. Służbowi kierowcy i urzędnicy szyfrowi nie byli zbytnio zjednoczeni duchem braterstwa, jaki panował w biurze ekspedycji na pierwszym piętrze. Mieli tam bardzo głośny patefon i byli fanatykami orkiestr dętych. W Londynie jest to dość ezoteryczna słabostka. Przez wypaczone i pozapadane podłogi dochodziła wypolerowana do połysku muzyka. Fairey Aviation znów wygrała w tym roku Otwarte Mistrzostwa i dźwięki próbnego kawałka przenikały do wszystkich pokojów. Dzięki temu Dalby czuł się, jakby oglądał paradę konnej straży, a ja z kolei miałem wrażenie, jakbym znów był w Burnley.

- Halo, Alice! - Kiwnęła głową i zajęte się neską i mocno wyszczerbioną filiżanką z ciepłą wodą. Wszedłem do środka i w głębi za plecami Alice dostrzegłem Chico. Jego neska już się rozpuściła. Chico zawsze wyglądał na zadowolonego, kiedy mnie widział. Zapewniało mi to powodzenie na cały dzień. Przypuszczam, że to wyćwiczył. Wyszedł z jednej z tych świetnych szkół, w których spotyka się dzieci mające wpływowych wujków. Myślę, że kiedy się dostał do Konnej Gwardii, a potem do WOOC/P/, musiało mu to przypominać pobyt w szkole. Długie rude włosy zwisały mu obficie z głowy jak nieszczęście w tłusty czwartek. Miał pięć stóp i jedenaście cali w skarpetkach i przybierał często irytującą pozę: kiedy kołysał się w szerokich spodniach, za czerwonymi szelkami trzymał wysoko kciuki. Górował nad otoczeniem zarówno dzięki świetnemu umysłowi, jak i rodzinie, wystarczająco bogatej, by z niego nie korzystać.

Przez biuro Dalbyego i tylne schody zszedłem na dół. Ponieważ cały dom należał do WOOC/P/, każdy interes na wszystkich piętrach powinien dla naszej wygody mieć własne wejście. Codziennie o dziewiątej czterdzieści wchodziłem do zrujnowanego pokoju projekcyjnego Acme Films.

Chorobliwi słodki zapach kleju do taśmy i ciepłego celuloidu był tak intensywny, jakby go rozpylali. Rzuciłem mój płaszcz rodem z drugorzędnych angielskich filmów na stos kaset z taśmami, zrobiłem sobie miejsce i zapadłem w fotelu. Jak zwykle, było to miejsce dwadzieścia dwa, i, jak zwykle, nie chciało mi się ruszać.

Okropnie hałasował opornik regulacyjny. Światła w pomieszczeniu przygasły i zaklekotał uruchomiony projektor. Krzykliwe białe prostokąty rzucone na ekran ożywiły w moich oczach abstrakcyjne kształty nabazgranych plam, by ściemnieć do szarości flaneli na garnitur.

Surowe litery tytułu informowały: SÓJKA. LEEDS. WARREN THREE (film nakręcono na zamówienie Warren Three). Zaczęła się projekcja. Zatłoczonym chodnikiem szedł Sójka. Miał olbrzymie, pielęgnowane z właściwą mu starannością wąsy. Utykał, ale to mu nie przeszkadzało przedzierać się przez tłum. Kamera zachwiała się i szybko oddaliła. Ruch uliczny zmuszał wóz, gdzie była ukryta, do wyprzedzania Sójki. Ekran pojaśniał i zaczął się nowy odcinek filmu. Oglądałem Sójkę w towarzystwie faceta o pseudonimie HOUSEMARTIN. Miał sześć stóp wzrostu i był przystojnym mężczyzną, ubranym w płaszcz z wielbłądziej wełny. Jego falujące, wypomadowane włosy były na skroniach trochę za siwe. Nosił garść złotych pierścieni, złotą bransoletę do zegarka i w uśmiechu demonstrował cały garnitur koron.

Chico obsługiwał projektor z determinacją podkreśloną wysuwaniem języka. Od czasu do czasu wpuszczał w program jeden z tych pikantnych filmów z Charling Cross Road, które prezentowały dziewczyny w samej skórze. To był pomysł Dalbyego, żeby studenci nie zasypiali podczas projekcji.

- Znać swoich wrogów - głosiła teoria Dalbyego. Przeczuwał, że gdyby personel zapoznał się wzrokowo z mizerią szpiegowskiej roboty, każdy zyskałby większą możliwość przewidywania własnych myśli. - Montgomery wygrał pod Alamein, bo miał nad łóżkiem zdjęcie Rommla. - Niekoniecznie w to wierzyłem, ale tak mówił Dalby. (Osobiście przypisuję spore znaczenie sześciuset dodatkowym czołgom)

Dalby był wytwornym, flegmatycznym Anglikiem po szkole publicznej, który godzi własne obowiązki z komfortem i zbytkiem. Przewyższał mnie wzrostem, bo miał chyba sześć stóp i jeden cal lub sześć stóp i dwa cale. Miał też długie, wypielęgnowane włosy i od czasu do czasu zapuszczał sobie wątłe blond wąsy. Ale w tej chwili ich nie nosił. Mimo jasnej karnacji skóry bardzo się opalał, i bardzo to lubił. Na jego twarzy, nad lewym policzkiem, widać było siatkę małych blizn, które miały poświadczać, że studiował na niemieckim uniwersytecie w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku. Było to pożyteczne doświadczenie i w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym umożliwiło mu zdobycie DSO**[ DSO - Distinguished Service Order - medal przyznawany oficerom w wojsku i marynarce wojennej.] oraz belki. Nieczęste w ogóle wydarzenie w jakiejkolwiek sekcji wywiadu, a już zwłaszcza w tej, w której służył. Oczywiście, bez wzmianki pochwalnej.

Był z niepublicznej szkoły na tyle, żeby nosić na prawej ręce mały sygnet i kiedy grymas krzywił mu twarz, co zdarzało się często, brzegiem sygnetu pocierał skórę. Powstawała wówczas mała czerwona pręga, wynik nadmiernej kwasowości naskórka. Było to fascynujące.

Zerknął na mnie znak czubków zamszowych butów, które spoczywały na środku biurka zawalonego ułożonymi w precyzyjne sterty ważnymi papierami. Spartańskie meble (Ministerstwo Pracy, współczesne) dziurawiły tanie linoleum, w powietrzu unosił się zapach tytoniowego popiołu.

- Oczywiście, panu się tutaj podoba? - zapytał Dalby.

- Mam niewinną duszę i czyste serce. Sypiam co noc po osiem godzin. Jestem lojalnym, pilnym pracownikiem i codziennie będę się starał nie zawieść zaufania, jakim mnie darzy ojcowski pracodawca.

- Będę żartował - powiedział Dalby.

- Proszę dalej - wtrąciłem. - Mogę się śmiać, od miesiąca moje oczy obsługiwały dwadzieścia cztery klatki na sekundę.

Dalby mocniej zaciągnął sznurowadła w butach.

- Czy mógłby się pan zmierzyć z delikatnym specjalnym zadaniem?

- Jeśli to nie wymaga klasycznego wykształcenia, mógłbym się wokół tego zakrzątnąć.

Dalby zaproponował:

- Niech pan mnie zaskoczy i zrobi to bez narzekań i uszczypliwości.

- To nie byłoby to samo - odparłem.

Dalby spuścił nogi na podłogę, stał się powściągliwy i poważny.

- Dziś rano byłem na odprawie starszyzny wywiadu. Home Office niepokoi się zniknięciem swoich najlepszych biochemików. Komitety, podkomitety - powinien pan to wszystko tam zobaczyć. Mówią o Dniu Matki w tureckiej łaźni.

- A był tam jakiś inny?

- Dziś rano - ciągnął Dalby - o siódmej trzydzieści pięć jeden wyszedł z domu i nie dotarł do laboratorium.

- Ucieczka?

Dalby skrzywił się i powiedział przez interkom:

- Alice, proszę otworzyć kartotekę i podać mi pseudonim tego wędrującego wiliego. - Dalby potrafił wydawać stanowcze, jednoznaczne polecenia. Cały jego personel, a zwłaszcza ja, jako uchodźca z Ministerstwa Obrony, przedkładał je nad mętne, uprzejme pogawędki w większości wydziałów. Głos Alice wydobył się z interkomu jak zakatarzony Kaczor Donald. Na każde odezwanie się sekretarki Dalby odpowiadał:

- Do diabła z tym, co było w piśmie z Home Office. Proszę mnie słuchać.Po chwili ciszy Alice urażonym głosem podała długi numer ewidencyjny i pseudonim KRUK. Ci, którzy od dawna pozostawali pod obserwacją, dostawali nazwy ptaków.

- To dobra dziewczyna - powiedział Dalby czarującym tonem i przez gęgające pudełko usłyszałem podniesiony głos Alice: - Doskonale, sir.

Dalby wyłączył skrzynkę i odwrócił się do mnie. - Wyciszyli sprawę zniknięcia tego KRUKA ale powiedziałem im, że William Nickey dostarczy zdjęcie faceta od redakcji popołudniówek. - Rozłożył na biurku pięć paszportowych fotografii. Kruk był mężczyzną pod pięćdziesiątkę, miał gęste czarne włosy, krzaczaste brwi i kościsty nos. Stu mu podobnych kręciło się po St. James przez cały dzień.

- To jest już ósme zniknięcie w ciągu - Dalby zerknął do notatnika - sześciu i pół tygodnia.

- Home Office z pewnością nie prosi nas o pomoc - wtrąciłem.

- Pewnie, że nie. Ale jeśli znajdziemy Kruka, myślę, że minister powinien w zasadzie rozwiązać swój skonfundowany wydział wywiadu. Wtedy ich kartoteki moglibyśmy dołączyć do naszych. Niech pan o tym pomyśli.

- Znaleźć go? A od czego zaczniemy? - spytałem.

- A pan od czego by zaczął?

- Nie mam zielonego pojęcia. Pójść do laboratorium, żona nie wie, co go ostatnio napadło, odkryć kobietę o migdałowych oczach. Dyrektor banku zachodzi w głowę, skąd on brał taką kupę pieniędzy. Walka na pięści w zaciemnionym laboratorium. Szalony naukowiec powraca na wolność, trzymając fiolkę, ja zatrzymuję uciekającego. Niech gramy atomów władają Wielką Brytanią.

Dalby spojrzał na mnie tak, bym się poczuł jego płatnym pracownikiem, wstał i zbliżył się do wielkiej mapy Europy, od tygodnia wiszącej na ścianie. Podszedłem do niego i zapytałem:

- Myśli pan, że kieruje tym z ukrycia Sójka?

Dalby spojrzał na mapę i wpatrując się w nią powiedział:

- To pewne, absolutnie.

Mapa była pokryta jasnym lakierem, pięć małych przygranicznych obszarów od Finlandii do Morza Kaspijskiego zaznaczono czarnym ołówkiem. W dwóch miejscach na terenie Syrii były wpięte czerwone chorągiewki.

Dalby objaśniał:

- Każdy nielegalny, ważniejszy ruch przez te granice zaznaczyłem za aprobatą Sójki. Ważny ruch. Nie chodzi mi o to, że on stoi w pobliżu i kontroluje, czy nicponie przenoszą małe lwiątka. - Dalby postukał palcem w granicę. - Zanim go złapią, musimy tu... - zawiesił głos, pogrążając się w myślach.

- Przechwycić go? - podpowiedziałem nieśmiało. Myśli Dalbyego pomknęły galopem.

- Jest styczeń. Gdyby tylko nam się udało jeszcze w tym miesiącu - zamarzył.

Styczeń był miesiącem, w którym przygotowywano preliminarz budżetowy. Zaczynałem rozumieć, co miał na myśli. Nagle Dalby znów sobie uświadomił moją obecność i włączył błysk chłopięcego wdzięku.

- Rozumie pan. To nie tylko sprawa dezercji jednego biochemika.

- Dezercji? Myślałem, że specjalnością Sójki w dorywczych pracach jest najlepszej jakości sznur.

- Przechwytywanie! Dorywcze prace! To jest język gangsterskiej dzielnicy. Kłopot polega na tym, że czyta pan za dużo gazet. Wyobraża sobie pan, że przeprowadzili go przez cło i kontrolę paszportów w towarzystwie dwóch typów z wystającymi szczękami i prawą ręką w kieszeni płaszcza? Nie. Nie - łagodnie wymawiał każde nie i dodał jeszcze ze dwa razy -... to nie jest emigracja, taka zwykła emigracja, małego chemika. (Dalby mówił to tonem pomocnika sprzedawcy u Bootsa, który przypuszczalnie od lat sprzedawał im materiały). Gdybym miał wybór, nie wiem, czy nie pozwoliłbym mu zniknąć. To oni - ludzie z Home Office - powinni o tych rzeczach wiedzieć wcześniej, a nie żałować po niewczasie. - Wyjął z pudełka dwa papierosy, rzucił mi jednego, a drugim bal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin