wah f 24.doc

(70 KB) Pobierz

 

 

Dla was jedynie, synowie wiedzy i mądrości, napisaliśmy to dzieło. Badajcie księgę, skupcie się na tym zamiarze, który rozproszyliśmy po wielu miejscach, to zaś, co za­kryliśmy w jednym miejscu, odsłoniliśmy w innym, aby zostało zrozumiane przez waszą mądrość.

(Heinrich Cornelius Agrippa von Nettesheim, De occulta philosophia, 3, 65)

Zabobon przynosi nieszczęście.

(Raymond Smullyan, 5000 B.C., 1.3.8)


1

KETER


1

 

I wtedy zobaczyłem Wahadło.

Ruchoma kula na końcu długiego sznura umocowanego do skle­pienia chóru z izochronicznym majestatem i rozmachem przemierza­ła swój szlak.

Wiedziałem - ale każdy wyczułby to z magii tego spokojnego od­dechu - że okres zależy od ilorazu pierwiastka kwadratowego z długości sznura i owej liczby pi, irracjonalnej dla przyziemnych umy­słów, lecz z boskiego nakazu wiążącej nieuchronnie we wszystkich możliwych kołach obwód ze średnicą - tak że czas wędrówki tej kuli od jednego do drugiego skrajnego wychylenia był skutkiem ta­jemnej zmowy między najbardziej ponadczasową z miar, jedynością punktu zawieszenia, dualizmem abstrakcyjnego wymiaru, troistą na­turą jt, sekretnym tetragonem pierwiastka, doskonałością okręgu.

Wiedziałem ponadto, że w pionie od punktu zawieszenia, u pod­stawy, umieszczono magnetyczne urządzenie, które, przekazując sy­gnały cylindrowi ukrytemu we wnętrzu kuli, zapewniało stałość ru­chu, a ten fortel pozwalał przezwyciężyć opór materii, nie zaprze­czając przy tym zgoła prawu wahadła, a nawet ułatwiając jego uja­wnienie, albowiem w próżni wszelki punkt materialny zawieszony na końcu nierozciągliwego i nieważkiego sznura, nie narażony na opór powietrza i nie napotykający tarcia w miejscu zaczepienia, ko­łysałby się regularnie przez całą wieczność.

Miedziana kula słała blade, migotliwe refleksy ostatnich pro­mieni słonecznych przenikających przez szyby. Gdyby jak kiedyś muskała swym ostrzeni warstewkę wilgotnego piasku na posadzce chóru, przy każdym wahnięciu kreśliłaby na ziemi delikatną bruzdę, owa zaś bruzda, zmieniając nieustannie kierunek o nieskończenie mały kąt, coraz bardziej poszerzałaby się w kształt szczeliny, paro­wu, pozwalając odgadnąć promienistą symetrię - niby zarys man-dali, niewidoczna struktura pentaculum, gwiazda, mistyczna róża. Nie, raczej jakiś zarejestrowany na bezmiarze pustyni sznurek śla­dów pozostawionych przez błąkające się bez końca karawany. Hi­storia powolnych i tysiącletnich migracji; być może w ten właśnie sposób przemieszczali się Atlantydzi z kontynentu Mu w uporczy­wym i zachłannym błądzeniu od Tasmanii po Grenlandię, od Kozio­rożca po Raka, od Wyspy Księcia Edwarda po archipelag Svalbard. Ostrze powtarzało, raz jeszcze opowiadało w skrócie to, co oni zro­bili między jednym a drugim zlodowaceniem, i być może czynią na­dal, teraz jako kurierzy Panów - być może na szlaku między wys­pami Samoa a Nową Ziemią ostrze w swoim położeniu równowagi muskało Agartthę, Środek Świata. I przeczułem, że jedna i ta sama płaszczyzna łączy Avalon, Hiperboreję z południową pustynią, któ­ra gości zagadkę Ayers Rock.

W tym momencie, 23 czerwca o czwartej po południu, Wahadło zwalniało zbliżając się do najdalszego wychylenia, aby opaść ciężko ku środkowi, zyskać w połowie swego biegu największą szybkość i ciąć, ufne w niewidzialny kwadrat sił, który wyznaczał jego przezna­czenie.

Gdybym nie zważając na upływ godzin wpatrywał się w tę ptasią głowę, w to zakończenie włóczni, w ten obrócony hełm, kiedy tak kreślił w pustce własne przekątne muskając przeciwległe punkty swego astygmatycznego obwodu, padłbym ofiarą baśniowego złu­dzenia, albowiem Wahadło przekonałoby mnie, iż płaszczyzna ru­chu dokonała w ciągu trzydziestu dwóch godzin pełnego obrotu, po­wracając do punktu wyjściowego, zakreślając płaską elipsę - elipsę obracającą się wokół środka ze stałą prędkością kątową proporcjo­nalną do sinusa szerokości geograficznej. Jak obracałoby się, gdyby koniec został przytwierdzony do szczytu kopuły Świątyni Salomona? Może nawet rycerze podjęli taką próbę. Może rachunek, ostateczne znaczenie nie uległyby zamianie. Może kościół opacki Saint-Martin-des-Champs był prawdziwą Świątynią. Aczkolwiek właściwe warun­ki do przeprowadzenia tego doświadczenia istnieją tylko na biegu­nie, w jedynym miejscu, gdzie punkt zawieszenia znajduje się na przedłużeniu osi obrotu Ziemi i gdzie Wahadło urzeczywistniłoby swój pozorny cykl dwudziestoczterogodzinny.

Lecz nie to odchylenie od Prawa, przez Prawo zresztą przewidzia­ne, nie owo pogwałcenie złotej zasady miary sprawiało, że cud za­sługiwał na mniejszy podziw. Wiedziałem wszak, że Ziemia obraca się, a ja wraz z nią, i że Saint-Martin-des-Champs i cały Paryż wraz ze mną, że wszystko dokonuje wspólnych obrotów pod Wahadłem, które w istocie nigdy nie zmienia płaszczyzny swego ruchu, bo gdzieś tam nad punktem zawieszenia, w nieskończonym, idealnym przedłużeniu sznura ku najdalszym galaktykom trwa nieruchomy przez całą wieczność Punkt Stały.

Ziemia obraca się, ale miejsce zaczepienia sznura jest jedynym punktem stałym we wszechświecie.

Tak więc moje spojrzenie zwracało się nie tyle ku ziemi, ile ku górze, gdzie odprawiało się misterium absolutnej nieruchomości. Wahadło mówiło mi, że chociaż wszystko jest w ruchu, kula ziems­ka, Układ Słoneczny, mgławice, czarne dziury i wszyscy synowie wielkiej kosmicznej emanacji, od pierwszych eonów do najbardziej lepkiej materii - jeden jedyny punkt trwa jak sworzeń, śruba, ide­alny sprzęg, sprawiając, że wszechświat może obracać się wokół sa­mego siebie. A ja uczestniczyłem oto w najwznioślejszym ekspery­mencie, ja, poruszający się wraz ze wszystkim i z każdą rzeczą osob­no, dostrzegałem jednak Jego, Nieruchomość, Skałę, Rękojmię, świetliste zaćmienie, które nie jest ciałem, nie ma postaci, kształtu, ilości ni jakości i nie widzi, nie czuje, nie upada pod brzemieniem wrażliwości, nie tkwi w żadnym miejscu, żadnym czasie, żadnej przestrzeni, nie jest duszą, zmysłem, wyobraźnią, poglądem, liczbą, porządkiem, miarą, substancją, wiecznością, nie jest ni mrokiem, ni światłem, nie jest błędem i nie jest prawdą.

Od tych rozmyślań oderwał mnie wyraźny, choć ospały dialog między jakimś chłopakiem w okularach a dziewczyną, co gorsza, bez okularów.

- To wahadło Foucaulta - oznajmił. - Pierwsze doświadczenie przeprowadzono w 1851 roku w piwnicy, potem w Obserwatorium, a potem pod kopułą Panteonu, na sznurze długości sześćdziesięciu siedmiu metrów i z kulą ważącą dwadzieścia osiem kilogramów. Wreszcie w 1855 roku znalazło się tutaj w zmniejszonej postaci i zwiesza się z tej dziury w połowie krzyżowego sklepienia.

- I po co tu jest, kiwa się i tyle?

- Dowodzi, że Ziemia się obraca. Ponieważ punkt zaczepienia jest nieruchomy...

- A dlaczego jest nieruchomy?

- Bo punkt... jak ci to powiedzieć... w swoim punkcie central­nym, słuchaj uważnie, każdy punkt, który pozostaje w środku pun­któw, które widzisz, no dobrze, więc tego punktu - punktu geome­trycznego - nie zobaczysz, bo nie ma wymiarów, a to, co nie ma wymiarów, nie może przemieszczać się w prawo ani w lewo, w dół ani do góry. No więc nie rusza się. Rozumiesz? Skoro punkt nie ma wymiarów, nie może nawet obracać się wokół samego siebie. Nie ma nawet samego siebie...

- Skoro jednak Ziemia się obraca?

- Ziemia obraca się, ale punkt - nie. Jeśli ci się to podoba, tak już jest, jeśli nie - nie warto suszyć sobie głowy. W porządku?

- Nie moja sprawa.

Nieszczęsna. Miała nad głową jedyny stały punkt w kosmosie, je­dyną ucieczkę od przekleństwa panta rei, i uważała, że to sprawa Jego, nie zaś jej. I rzeczywiście, zaraz potem para oddaliła się - on wykształcony na jakimś podręczniku, który przytłumił w nim zdol­ność do przeżycia zadziwienia, ona zaś bierna, niedostępna dresz­czowi nieskończoności, a żadne z nich nie zarejestrowało w swej pa­mięci przerażającego doświadczenia, jakim było to spotkanie - pierwsze i zarazem ostatnie - z Jednym, z Ein Sof, z Niewypowie­dzianym. Jakże nie paść na kolana przed ołtarzem pewności?

Patrzyłem z czcią i lękiem. W tym momencie byłem przekonany, że Jacopo Belbo ma rację. Kiedy opowiadał mi o Wahadle, jego wzruszenie przypisywałem estetyzującemu bredzeniu, tej gangrenie, która, bezkształtna, powoli przybierała kształt w jego duszy, krok po kroku, tak że nie zdawał sobie z tego sprawy, przeobrażając jego grę w rzeczywistość. Skoro jednak miał rację co do Wahadła, być może prawdą jest wszystko inne, Plan, Powszechny Spisek, i słusz­nie postąpiłem przybywając tutaj w przeddzień przesilenia letniego. Jacopo Belbo nie był szaleńcem, po prostu przypadkiem, poprzez Grę, odkrył prawdę.

A chodzi o to, że doświadczenie Numinosum nie może trwać zbyt długo, gdyż prowadzi do pomieszania zmysłów.

Starałem się więc oderwać wzrok i śledzić krzywą, która od kapi­teli ustawionych w półkole kolumn zmierzała wzdłuż żeber sklepie­nia ku zwornikowi, odtwarzając tajemnicę ostrołuku, wspartego na nieobecności, co jest najwznioślejszą statyczną obłudą, i przekonującego kolumny, że pchają ku górze żebra, te zaś, odpychane przez zwornik, że przytwierdzają do ziemi kolumny, podczas gdy sklepie­nie jest wszystkim i niczym, jednocześnie skutkiem i przyczyną. Ale zdałem sobie sprawę, że zaniechanie zwieszającego się ze sklepienia Wahadła i podziwianie samego sklepienia było jakby powstrzyma­niem się od picia z krynicy, żeby upoić się u źródła.

Chór w Saint-Martin-des-Champs istniał tylko dlatego, że na mocy Prawa mogło istnieć Wahadło, ono zaś istniało, gdyż istniał chór. Nie wnika się w nieskończoność - powiedziałem sobie - uciekając ku innej nieskończoności, nie unika się ujawnienia identy­czności łudząc się, że można napotkać rozmaitość.

Nadal nie mogąc oderwać wzroku od zwornika sklepienia, cofa­łem się krok po kroku - gdyż w ciągu kilku minut, jakie upłynęły od wejścia tutaj, nauczyłem się szlaku na pamięć, a wielkie metalo­we żółwie, które przesuwały się po obu moich stronach, były wystar­czająco duże, bym mógł kątem oka rejestrować ich obecność. Sze­dłem więc tyłem wzdłuż nawy ku wejściu i raz jeszcze znalazłem się pod groźnymi prehistorycznymi ptakami z wystrzępionego płótna i drutów, pod złośliwymi ważkami, które jakaś tajemna wola zawiesi­ła pod sklepieniem nawy. Widziałem w nich pełne mądrości metafo­ry, znacznie bardziej znaczące i aluzyjne, niż udawał dydaktyczny pretekst. Lot jurajskich owadów i gadów, alegoria długotrwałych wędrówek, jakie Wahadło streszczało na ziemi, archonci, nieprzyja­zne emanacje; oto opuszczały się ku mnie ze swoimi długimi dzioba­mi archeopteryksów - aeroplan Bregueta, Bleriota, Esnaulta i heli­kopter Dufauxa.

W ten właśnie sposób wkracza się do paryskiego Conservatoire des Arts et Metiers; po przebyciu osiemnastowiecznego dziedzińca wchodzi się do starego kościoła opackiego, osadzonego w później­szym zespole architektonicznym, podobnie jak niegdyś był osadzony w oryginalnym zespole klasztornym. A kiedy człowiek znajdzie się już w środku, poraża go ta zmowa, która zrównuje wyższy świat nie­biańskich ostrołuków z chtonicznym światem pożeraczy nafty.

Na ziemi ustawiono cały orszak samojezdnych powozów, bicykli i pojazdów parowych, z góry zwieszają się groźnie pionierskie aero­plany; niektóre z tych przedmiotów są kompletne, chociaż odrapa­ne, tknięte zębem czasu, ale w dwuznacznym świetle, częściowo elektrycznym, a częściowo naturalnym, robią wrażenie pokrytych patyną, werniksem - jak stare skrzypce; inne zaś to tylko szkielety, podwozia, powykręcane korbowody, które grożą niewypowiedzia­nymi mękami, i już widzisz siebie przykutego do tych łoży tortur; wystarczy, by coś zaczęło się poruszać w twoim ciele i szarpać je, a zaraz wszystko wyznasz.

Za tym szeregiem starodawnych przedmiotów ruchomych, obec­nie unieruchomionych, o duszy przeżartej rdzą, za czystymi znakami technologicznej dumy, która zechciała wystawić je, by wzbudzić sza­cunek odwiedzających, ukazuje się - strzeżony z lewej strony przez statuę Wolności, zmniejszony model posągu zaprojektowanego przez Bartholdiego dla Nowego Świata, po prawej zaś przez posąg Pascala - chór, gdzie rozkołysane Wahadło zwieńcza koszmar cho­rego entomologa - szczypce, szczęki, czułki, człony tasiemca, skrzydła, kończyny - cmentarzysko mechanicznych trupów, które mogłyby jednocześnie ożyć: iskrowniki, jednofazowe transformato­ry, turbiny, przetwornice dwumaszynowe, maszyny parowe, prądni­ce - w głębi zaś, za Wahadłem, na krużganku, bóstwa asyryjskie, chaldejskie, kartagińskie, wielkie posągi Baala o gorejącym niegdyś brzuchu, norymberskie dziewice z obnażonym i najeżonym gwoź­dziami sercem, szczątki tego, co niegdyś było silnikami lotniczymi - niewysłowiony diadem wizerunków, co padły na twarz i adorują Wahadło; jakby dzieci Rozumu i Oświecenia zostały skazane na sprawowanie przez całą wieczność pieczy nad symbolem Tradycji i Mądrości.

Znudzeni turyści, którzy płacą w kasie swoje dziewięć franków, a w niedzielę wchodzą za darmo, mogą więc mniemać, że dziewiętna­stowieczni starsi panowie z brodami pożółkłymi od nikotyny, w koł­nierzykach wymiętych i wytłuszczonych, w czarnych kokardach pod szyją, w surdutach zalatujących tabaką, z palcami pożółkłymi od kwasów, a umysłami zakwaszonymi od akademickich zawiści, zjawy rodem z komedii, że ci panowie zwracający się do siebie per cher maitre umieścili wszystkie te przedmioty pod sklepieniami, kierując się zacnym pragnieniem pokazania ich ku uciesze mieszczańskiego i radykalnego podatnika, aby uczcić wspaniały stan nauki i postęp? Nie, nie, Saint-Martin-des-Champs został pomyślany - najpierw w kształcie zespołu klasztornego, a następnie muzeum rewolucji - jako antologia najbardziej tajemnych mądrości, te zaś aparaty lotni­cze, te samojezdne powozy, te elektromagnetyczne szkielety znala­zły się tutaj, żeby podtrzymać dialog, którego formuła na razie mi się wymykała.

Czy powinienem był, jak nakazywał obłudnie katalog, uwierzyć, że ten piękny pomysł panów z Konwentu miał udostępnić masom sanktuarium wszystkich sztuk i rzemiosł, skoro tak oczywiste było, iż w projekcie użyto tychże słów, jakimi Franciszek Bacon opisywał Pałac Salomona w swojej Nowej Atlantydzie?

Być może tylko ja - ja, Jacopo Belbo i Diotallevi - przeczułem całą prawdę? Być może dzisiejszego wieczoru poznam odpowiedź. Trzeba pozostać w muzeum po godzinach zamknięcia i czekać na północ.

Nie wiedziałem, którędy wejdą - podejrzewałem, że w sieci pa­ryskich ścieków jeden z kanałów łączy jakiś punkt muzeum z mia­stem, może w okolicy Porte-St-Denis - ale gdybym stąd wyszedł, tamtędy bym nie wrócił, co do tego nie miałem najmniejszych wąt­pliwości. Musiałem więc znaleźć kryjówkę i pozostać w środku.

Spróbowałem uwolnić się od zafascynowania tym miejscem i chło­dnym okiem obejrzeć nawę. Nie szukałem już objawienia, potrze­bowałem informacji. Domyślałem się, że w innych salach trudno by­łoby znaleźć miejsce, gdzie mógłbym uniknąć kontroli strażników (ich praca polega wszak na tym, by w momencie zamykania obejść wszystkie sale, sprawdzając, czy gdzieś nie zaczaił się złodziej), czyż jednak jest jakieś miejsce lepsze, aby ulokować się jako pasażer, niż to tutaj, niż ta zatłoczona pojazdami nawa? Żywy skryje się w mar­twym pojeździe. Aż za wiele gier prowadziliśmy, by nie spróbować także tej.

„Nuże, ma duszo - powiedziałem sobie - nie myśl już o Mądro­ści; szukaj wsparcia w Wiedzy."

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin