Jonathan Kellerman - Alex Delaware 09 - W obronie własnej.docx

(476 KB) Pobierz
Jonathan Kellerman

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jonathan Kellerman

W OBRONIE WŁASNEJ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

Uśmiechnęła się, jak zwykle. Z krzesła miała doskonały widok na ocean. Tego ranka przypominał pofałdowaną ciemnoniebieską blachę, pozłacaną przez wschodzące słońce. Na niebie pelikany rozpoczęły zwiadowczy lot. Wątpię, czy ona to wszystko zauważyła.

Przeszła przez pokój, próbując się rozluźnić.

– Dzień dobry, Lucy.

– Dzień dobry, doktorze Delaware.

O nogi obijała jej się ogromna torebka na skórzanym pasku. Ubrana była w jasnoniebieski bawełniany sweter i różową plisowaną spódnicę. Lśniące, płowe włosy, z tapirowaną grzywką, spływały do ramion. Szczupłą twarz pokrywały delikatne piegi. Miała wystające kości policzkowe i delikatne rysy twarzy, w której uwagę przykuwały olbrzymie piwne oczy. Nie wyglądała na swoje dwadzieścia pięć lat.

– A więc – powiedziała wzruszając ramionami.

– Więc?

Uśmiech zamarł jej na ustach.

– Dzisiaj chcę porozmawiać o nim.

– W porządku.

Na moment umilkła.

– O tym, co zrobił.

Skinąłem głową.

– Nie, nie – dodała. – Nie chodzi mi o to, co pan już wie, lecz o sprawy, o których jeszcze nie wspominałam.

– Jakie sprawy?

Zacisnęła usta. Palcami jednej ręki nerwowo postukiwała w kolana.

– Nawet pan sobie nie wyobraża czegoś takiego.

– Lucy, czytałem akta procesowe.

– Wszystkie?

– Wszystkie szczegóły związane ze zbrodnią. Zeznania detektywa Sturgisa, jak również zeznających z wolnej stopy.

– A zatem... pewnie pan wic – spojrzała na ocean – Sądziłam, że wyrównałam już z nim rachunki, a tymczasem okazuje się, że nie.

– Męczą cię koszmarne sny?

– Nie, nie, rozmyślania na jawie. Przepływają mi przed oczyma różne obrazy, gdy siedzę przy biurku czy oglądam telewizję, w każdej właściwie sytuacji.

– Obrazy z procesu?

– Te najgorsze... powiększone zdjęcia. Wyrazy twarzy rodziców Carrie Pioldingi, Męża Anny Lopez. – Odwróciła wzrok. – Jego twarz. Tak jakbym przeżywała to wszystko od nowa.

– Niewiele czasu upłynęło, Lucy.

– Dwa miesiące to mało?

– Za mało po tym, co przeszłaś.

– Chyba ma pan rację – odparła. – Przez cały czas, gdy zasiadałam w ławie przysięgłych, czułam się, jakbym sięgała dna. Im bardziej brutalne stawały się zeznania, tym lepiej się bawił. Jakby wyzywająco obnosił się ze swoją podłością. Prowokował, żeby go ukarać – uśmiechnęła się. – Powinnam się czuć usatysfakcjonowana ukaraniem go, więc dlaczego tak nie jest?

– Wyrok może i był satysfakcjonujący, ale zanim do tego doszło...

Potrząsnęła głową, jakbym jej nie zrozumiał.

Nawet nie śmiałbym podejmować analizy jego czynów. Przez dłuższą chwilę milczała.

– Dla niego wszystko było zabawą. Pod pewnym względem był wyrośniętym dzieciakiem. Zmieniał ludzi w lalki, żeby się nimi pobawić... Niektóre dzieci właśnie tak się bawią, prawda?

– Normalne dzieci nie.

– Czy sądzisz, że mówił prawdę o molestowaniu?

– Nie mamy na to żadnych dowodów.

– No, tak... ale przecież, jak można... czy rzeczywiście mógł popadać w jakieś odmienne stany, mieć wiele osobowości, tak jak utrzymywał tamten psychiatra?

– Na to też nie mamy dowodów, Lucy.

– Wiem, ale co pan o tym myśli?

– Wydaje mi się, że jego anormalne zachowanie na procesie było udawane i miało na celu potwierdzenie niepoczytalności.

– Uważa pan zatem, że postępował całkowicie racjonalnie?

– Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale z pewnością nie był maniakiem i nie władały nim niemożliwe do opanowania popędy. Robił wszystko z własnej woli. Zadawanie cierpień sprawiało mu przyjemność.

– Myśli pan, że był nienormalny? – dotknęła wilgotnego policzka.

– W każdym razie nie zażywał żadnych pigułek i nie uczestniczył w seansach psychoterapeutycznych – podałem jej chusteczkę.

– A zatem najlepszym wyjściem jest wyrok śmierci?

– Najlepszym wyjściem jest odizolowanie go od reszty społeczeństwa. Tak leż zrobiliśmy.

– Adwokat twierdzi, że on z pewnością zasłużył na komorę gazową zaśmiała się nerwowo.

– I to cię dręczy? – zapytałem.

– Nie... zresztą może. Sama nie wiem. Jeśli jednak skończy się na komorze, z pewnością nie pójdę oglądać, jak się dusi. Zasłużył sobie na to, lecz najbardziej przeraża mnie chyba jego wyrachowanie. Świadomość, że w danym dniu, o dokładnie oznaczonej godzinie... ale czy ja podjęłabym inną decyzję? Czy byłby inny wybór? Wypuścić go i dać mu okazję do powtórzenia tych czynów?

– Każdy werdykt sądu jest trudną decyzją.

– A pan wierzy w karę śmierci?

Zamyśliłem się, układając sobie w głowie odpowiedź. Z reguły starałem się nic ujawniać w trakcie terapii własnych poglądów, ale w tym wypadku byłoby to błędem.

– Zgadzam się z tobą, Lucy. Dręczy mnie myśl o tym, że można kogoś uśmiercić z zimną krwią i trudno byłoby mi to wykonać. Ale uważam, że w niektórych przypadkach jest to najwłaściwsza decyzja.

– Kim w końcu jesteśmy, doktorze Delaware? Hipokrytami?

– Nie – zaprzeczyłem. – Ludźmi z krwi i kości.

– Podpisałam się pod tym wyrokiem z oporami. Wstrzymywałam się od głosu. Inni nakłaniali mnie do pośpiechu.

– Ciężko było?

– Nie, nie byli złośliwi, nic z tych rzeczy. Tylko traktowali mnie tak, jakbym była głupią dziewczynką, którą można w końcu przekonać. A presja opinii publicznej dokonała reszty.

– Nie było chyba innego wyjścia?

– Raczej nie.

– Lucy, masz chyba wyrzuty sumienia – powiedziałem. – Może właśnie dlatego znowu nawiedzają cię koszmary.

– O co chodzi? – wyglądała na zdezorientowaną.

– Prawdopodobnie jeszcze raz przeżywasz wszystko od początku.

– Żeby przekonać się o słuszności mojej decyzji?

– Właśnie.

To ją chyba nieco uspokoiło, choć jeszcze płakała. Chusteczka zmieniła się w mokry zwitek, więc podałem jej następną.

– A właściwie chodziło o seks, prawda? – zapytała, znienacka rozeźlona. – Podniecało go cierpienie innych. Cała argumentacja obrony, dotycząca niemożliwych do opanowania popędów, to jedna wielka bzdura. Muszę już chyba iść – popatrzyła na zegarek.

Zegar na kominku wskazywał, że do zakończenia wizyty pozostał jeszcze kwadrans.

– Mamy jeszcze czas.

– Wiem, ale nie będzie pan chyba miał nic przeciwko temu, że wyjdę nieco wcześniej? Mam kupę roboty, na biurku panuje... – skrzywiła się i odwróciła wzrok.

– Co?

– Chciałam powiedzieć kompletny burdel – zaśmiała się. – Całe to zdarzenie źle na mnie wpłynęło, doktorze Delaware.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia.

– Czas leczy wszystkie rany.

– Z pewnością ma pan rację... Czas. Tak bym chciała, żeby doba miała trzydzieści cztery godziny.

– Masz jakieś zaległości w związku z uczestnictwem w ławie przysięgłych?

– Nie, nadrobiłam je już po tygodniu. Ale odnoszę wrażenie, że praca jest coraz cięższa. Zwalają na mnie robotę, jakby chcieli mnie za coś ukarać.

– A to dlaczego?

– Za trzy miesiące urlopu. Firma miała obowiązek udzielenia mi go. Kiedy pokazałam szefowi wezwanie z sądu, poradził, żebym się od tego wykręciła. Nie posłuchałam. Uważałam, że to ważne. Nie zdawałam sobie sprawy, w co się pakuję.

– A gdybyś się tego spodziewała, zrezygnowałabyś?

– Sama nie wiem – zamyśliła się. – Tak czy inaczej, dostałam jeszcze do zbilansowania księgi ośmiu wielkich przedsiębiorstw. Kiedyś taki nawał pracy zdarzał się tylko w okresie rozliczeń podatkowych.

Wzruszyła ramionami i wstała, a za jej plecami widać było lecące gdzieś pelikany. Gdy doszliśmy do drzwi, zapytała:

– Widział się pan ostatnio z detektywem Sturgisem?

– Kilka dni temu.

– Co u niego?

– Wszystko w porządku.

– Miły z niego facet. Nie mam pojęcia, jak on może prowadzić takie sprawy.

– Nie wszystkie przestępstwa przypominają sprawę Schwandta.

– I dzięki Bogu – wygładziła spódnicę na wąskich biodrach.

– Czy aby na pewno chcesz wyjść wcześniej? Zajęliśmy się bardzo ważnymi i niepokojącymi problemami.

– Wiem, jakoś sobie poradzę. Rozmowa o tym trochę mi pomogła.

Wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się do bramy. Stanęliśmy przy autostradzie Pacific Coast. W tym miejscu, na północ od Kolonii Malibu, ruch byt niewielki. Mimo to huk mknących pojazdów był ogłuszający i z trudem dosłyszałem powtórzone przez nią wyrazy wdzięczności.

Patrzyłem, jak wsiada do małego niebieskiego colta. Samochód zapalił, skręcił ostro i odjechała. Wróciłem do siebie i wpisałem jej wizytę do karty. Czwarty seans. Znowu rozmowa na temat zbrodni Schwandta, o procesie, ofiarach, ani słowa o wizjach, które sprowadziły ją tu za pierwszym razem. Napomknąłem o nich wtedy, ale natychmiast zmieniła temat i musiałem zrezygnować. Możliwe wiec, ze już jej nie dręczą, gdyż przynajmniej część przerażających scen udało mi się powiedzieć w słowach, wyrzucić z jej świadomości.

Włączyłem ekspres i wyszedłem na taras. Obserwując pelikany, wyobrażałem sobie, jak siedziała przez trzy miesiące w ławie przysięgłych.

Dziewięćdziesiąt dni w cuchnącym bagnie. A wszystko dlatego, że nie je mięsa.

– Stuprocentowa wegetarianka – mówił Milo znad kieliszka scotcha. – Jeździ z naklejką Frontu Wyzwolenia Zwierząt. Rzecz jasna, obrońca od razu to wywęszył.

– Współczuje wszystkiemu, co żyje – wtrąciłem.

– Obrona sądziła, że wykaże na tyle refleksu, żeby nie wiązać tej zasranej sprawy z ekologią – chrząknął Milo. Zaśmiał się nieprzyjemnie, dopił alkohol i przesunął ręką po twarzy, jakby chciał ją przemyć.

– Nic z tego. Trudno przypuszczać, żeby mieli mu wkrótce podać cyjanek, podczas gdy jego prawnicy zasypują sąd tonami papieru.

Był nieźle podchmielony, ale jakoś się trzymał. Siedzieliśmy o pierwszej po północy w opustoszałym cocktail barze. Lokal znajdował się niedaleko od sądu, w którym już od trzech miesięcy Jobe Rowland Schwandt zajmował sąd swą osobą. Lubieżny, chichoczący, dłubiący w nosie, wyciskający pryszcze i pobrzękujący kajdankami Schwandt, uwielbiał przyciągać uwagę, tak samo jak z wielką rozkoszą zadawał ból. Po trwającej dziesięć miesięcy krwawej uczcie proces stał się dlań obfitym deserem. Człowiek upiór.

Im bardziej odpychające stawały się zeznania, tym częściej wykrzywiał twarz w obrzydliwym grymasie. Po odczytaniu wyroku śmierci chwycił się za krocze i próbował się obnażyć na oczach rodzin ofiar.

– Bez ryb – ciągnął Milo, stawiając kieliszek na barze. – Bez jajek i wyrobów mlecznych. Same owoce i warzywa. To chyba nazywa się jarskie żarcie?

Twierdząco skinąłem głową. Barman, podobnie jak większość klientów, był Japończykiem. Menu składało się z zaprawionej soją mieszanki: ogórków i ryżu w wodorostach oraz malutkich, różowych krewetek. Rozmawiano tu cicho i uprzejmie, więc nawet ściszony głos Mila brzmiał donośnie.

– Większość ludzi o szlachetnych intencjach, potrafi tylko ładnie mówić, ale ona jest wyjątkiem. Cichy, łagodny głos – ładna, lecz nie przywiązuje do tego wagi. Znałem kiedyś podobną dziewczynę. Chodziliśmy razem do tego samego liceum. Potem wstąpiła do zakonu.

– Czy Lucy wygląda na zakonnicę?

– Skąd ja mogę wiedzieć?

– Potrafisz oceniać ludzi.

– Naprawdę? Nie wiem nic o jej życiu uczuciowym. W ogóle mało o niej wiem poza tym, że trapi ją koszmary.

– Panna?

– Tak zeznała.

– Jakiś chłopak?

– Nic o tym nie mówiła. A bo co?

– Zastanawiam się, jak układają jej się stosunki z rodziną?

– Mówiła, że ojciec nie żyje, a z matką się nie widuje. Wygląda na to, że jest raczej samotniczką. Spodobała się chyba adwokatom z obrony.

– Więc dlaczego prokuratura jej nie odrzuciła?

– Rozmawiałem o tym z George'em Bidwellem. Mówił, że lista kandydatów zaczęła się kurczyć, Przypuszczali, że dzięki swej pozytywnej postawie moralnej będzie w stanie wydać właściwą opinię.

– Zgadzasz się z tym?

– Chyba tak. Jest w niej jakiś hart ducha. Znasz dowcip o konserwatyście, czyli eksliberale, którego napadli na ulicy? Mam wrażenie, że sporo w życiu przeszła.

– Z czego żyje?

– Przelicza cyferki w jednej z tych wielkich firm rachunkowych w Century City.

– Rewidentka?

– Księgowa.

– Czy oprócz snów coś jeszcze ją męczy?

– Nic na ten temat nie mówiła. O snach wspomniała tylko dlatego, że zauważyłem, jak źle wygląda, na co odpowiedziała, że ostatnio nie najlepiej sypia. Poszliśmy więc do lokalu i opowiedziała mi o wszystkim. Szybko zmieniła temat, więc już nie nalegałem. Następnym razem też miała znużony głos. Poleciłem jej wizytę u ciebie. Miała to przemyśleć. Stwierdziła potem, że pójdzie za moją radą.

Wyjął z kieszeni cygaro, popatrzył na nie pod światło i schował z powrotem.

– Czy inni przysięgli także mają jakieś kłopoty? – zapytałem.

– Nie kontaktowałem się z nikim innym.

– A w ogóle, jak się zetknęliście?

– Jak zwykle przyglądałem się ławnikom i nasze oczy przypadkiem się spotkały. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej, bo zawsze sprawiała wrażenie osoby, która bardzo się stara. Gdy zacząłem składać zeznania, dostrzegłem, że mi się uporczywie przypatruje. Potem raz po raz na siebie spoglądaliśmy. Co dzień, po zakończeniu posiedzenia sądu, odprowadzano ławników pod ochroną za budynek sądu, gdzie akurat stał mój zaparkowany samochód. Zamachała ręką w moim kierunku. Miała skupione spojrzenie. Wyczułem, że mnie o coś prosi, więc dałem jej swoją wizytówkę. Trzy dni później zadzwoniła.

Przycisnął jedną dłoń do kontuaru i zaczaj przypatrywać się knykciom.

– Wyczerpałem już w tym roku pulę dobrych uczynków. Nie bardzo wiem, na ile ją stać...

– Nie sądzę, żeby księgowe inwestowały w dochodowe akcje – odparłem. – Coś wymyślimy.

Jedną ręką miętosił ciężki podbródek. Grubymi jak serdelki palcami obciągał tłuste ciało w kierunku mięsistej szyi. W stalowoniebieskim świetle, jakie panowało w barze, jego twarz przypominała pokryty dziobami, gipsowy odlew, a czarne włosy opadały na czoło niczym rondo kapelusza.             

– OK – powiedział. – Co słychać na plaży?

– Gorąco. Masz ochotę trochę się ochlapać?

– Gdybyś widział mnie kiedyś w kostiumie kąpielowym, te słowa nie przeszłyby ci przez gardło – stęknął. – Jak idzie budowa domu?

– Wolno. Bardzo wolno.

– Jakieś kłopoty?

– Zdaje się, że każdy fachowiec za swój psi obowiązek uważa zepsucie tego, co zdążył zrobić poprzednik. W tym tygodniu faceci od suchych tynków pokryli odcinki kabla elektrycznego, a hydraulicy zniszczyli podłogi.

– Szkoda, że nie wypaliło z tym Bingiem.

– Dobry był, tyle że nie miał czasu. Potrzebny był ktoś na stałe, a nie dorywczo.

– Jako policjant też nie spisuje się najlepiej – powiedział. – Chociaż inni kumple, u których wykonywał prace budowlane, mówili, że wyszło mu to całkiem nieźle.

– To, co zdążył zrobić, było bez zarzutu. Teraz, kiedy zabrała się za to Robin, idzie jeszcze lepiej.

– Jak jej to wychodzi?

– Od kiedy robotnicy zaczęli traktować ją poważnie, bardzo jej się to spodobało. Nauczyli się wreszcie, że nie można traktować jej jak powietrza – wchodzi na rusztowanie, bierze narzędzia i pokazuje, jak powinna wyglądać robota.

– To kiedy kończysz? – uśmiechnął się.

– Najwcześniej za pół roku. Tymczasem będziemy musieli gnieść się w Malibu.

– Hm... A jak ma się pan pies?

– Nie lubi wody, ale piasek przypadł mu do gustu i to dosłownie, bo się nim zajada.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin