Kwiatkowski Mariusz - Łowca gwiazd.pdf

(431 KB) Pobierz
986616372.001.png
Mariusz Kwiatkowski
£owca gwiazd
Pociąg turkotał miarowo, a on myślał o przeszłości. Poczuł się zmęczony, zwiesił
głowę. Tu i teraz przestały istnieć. Rozpłynęły się i stały nieistotne. Wrócił do innych
czasów i innych miejsc.
Wieczorami, gdy wozy przystawały na leśnych polanach, a zmęczenie otaczało
przestrzeń ciszą, patrzył długo na spróchniałe i zawilgocone deski, bo bał się usnąć. Ale z
wolna, wbrew sobie, oddalał się od rzeczywistości. Zjawy i cienie krążyły wokół niego,
ciągnąc go w toń przeszłości. Widział czerwoną i nabrzmiałą twarz ojca, który
przegrawszy wszystko w karty, za słaby, aby brzemię swej słabości dźwigać dalej,
przeciął za jednym zamachem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. „Ojcze, dlaczego
tak postąpiłeś?”, pytał w myślach, „dlaczego przysiadłeś się do stolika nakrytego
czerwonym suknem, aby ulec przeznaczeniu?”
Ojciec milczał. Patrzył nań dobrymi, smutnymi oczyma, czasami wyciągał dłonie, lecz
wtedy Włodzimierz gwałtownie się budził. Zawieszony na granicy przeszłości i
teraźniejszości, na granicy snu i jawy dotykał palcami rozpalonego czoła, spoglądał na
matkę, mizerną, drobną, obciążoną niespodziewanym ciężarem, spoglądał na młodszą
od siebie o trzy lata pięcioletnią Julię i ślubował Bogu, że nigdy, aż do kresu swoich dni,
ich nie opuści.
– śpij, Włodku – mówiła matka. – śpij, moje dziecko.
– Dokąd jedziemy, mamo? – pytał.
– Nie wiem – odpowiadała. – Tam, gdzie los zaprowadzi.
Noce się powtarzały i powtarzały się ich rozmowy, a dnie upływały na wędrówce.
Minęli Grodno, miasto blisko granicy i zaczęli wierzyć, że niedługo znajdą się w Polsce.
Wtedy dogonił ich kapitan Rykałow. Było mu obojętne, kogo zatrzyma na szerokim
trakcie. Pragnął pieniędzy, bo o nie prosiła jego kochanka. Prosiła o czerwone suknie, o
kolorowe paciorki. Odbierał chłopom zboże, kury, świnie, powtarzając, że robi to w imię
sprawiedliwości, w imię walki z bogaczami, w imię nowej, wspaniałej Rosji. Wieczorami,
wbity w czarnooką karczmarkę, nic nie pamiętał ze swoich słów i wszystko zdawało mu
się obojętne wobec cielesnej przyjemności.
Bardzo wolno, świadomy swojej potęgi, podjechał do pierwszego wozu i spojrzał w
oczy chłopcu, który wyszedł naprzeciw.
– Kto ty? – zapytał, przykładając dłoń do czapki, aby lepiej widzieć twarz dziecka.
– Przejezdni...
Uśmiechnął się drwiąco, przyjrzał się białym, wysmukłym dłoniom, delikatnej
twarzy.
– Uciekacie, znaczy... wy... pany...
Chłopiec milczał.
– Gdzie twoi rodzice?
– Matka źle się czuje.
– A ojciec?
– Ojca nie ma...
Oficer burknął pod nosem przekleństwo, gwałtownym ruchem poderwał konia i
zaraz osadził go w miejscu, rozkazał ludziom zejść z koni i przeszukać wozy. Potem kazał
się prowadzić Włodzimierzowi do matki. Sprawdził toboły i skrzynie, wysypał z nich
zawartość i rozkopał ją z gniewem na wszystkie strony. Zabrał resztki żywności i
pieniędzy, wyrzucił dzieci na zewnątrz. Wyszedł po kilkunastu minutach, zadowolony z
siebie i uśmiechnięty. Rozejrzał się za chłopcem i dziewczynką, lecz ich nie dostrzegł.
Oboje ukryli się w pobliskim lesie. Ciszę rozdarły głośne, przeszywające wrzaski kobiet.
Czerwonoarmiści przez parę godzin kręcili się po obozie, wreszcie odjechali.
Dzieci pobiegły do furmanki. Matka leżała nieruchomo na ławie, z zamkniętymi
oczyma. Machinalnie objęła i przytuliła rodzeństwo, gdy do niej przywarło.
Wieczorem przeszli granicę. Zapłacili przewodnikowi resztę należnych mu pieniędzy,
zaszytych w sukience małej Julii, potem, po całym dniu wędrówki, zatrzymali się na łące
obramowanej zielenią dębowego lasu i przegrodzonej bystrym nurtem szerokiej rzeki.
Wokoło ciągnęły się nieskończone lasy, przecinane powierzchnią błękitnych jezior i
nielicznych małych grodów.
– Zostawiliśmy wszystko za sobą – powiedziała matka. – Teraz rozpoczniemy nowe
życie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin