Boll Heinrich - Bilard o wpół do dziesiątej.pdf

(1337 KB) Pobierz
949500144.001.png
Tytuł oryginału: Billard um halb zehn
Projekt obwoluty: Maciej Sadowski
Redakcja graficzno-techniczna: Sławomir Grzmiel
Korekta: Alicja Chylińska
© 1959 by Heinrich Boll
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2000 © for the
Polish translation by Teresa J^tkiewicz
ISBN 83-7200-626-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZ A SA W.u s/ iw.i '000
Rozdział pierwszy
Tego ranka Fahmel po raz pierwszy był wobec niej
nieuprzejmy, prawie grubiański. Zatelefonował około wpół
do dwunastej i w samym brzmieniu jego głosu tkwiła
zapowiedź czegoś niedobrego; jego drganie było czymś
całkiem nowym i właśnie dlatego, że słowa zachowały swą
zwykłą poprawność, przeraził ją ich ton: w głosie Fahmela
cała uprzejmość została zredukowana do suchej formułki, tak
jakby ktoś zamiast wody zaofiarował jej H 2 0.
- Proszę wyjąć z biurka czerwoną karteczkę, którą pani
wręczyłem przed czterema laty - powiedział.
Leonora wyciągnęła prawą ręką szufladę, odsunęła na bok
tabliczkę czekolady, wełnianą ściereczkę i butelkę płynu do
czyszczenia metali, wyjęła czerwoną kartkę.
- Proszę przeczytać, co jest napisane na kartce.
Drżącym głosem przeczytała:
- „Numer, który wolno podać mojej matce, ojcu, córce,
synowi i panu Schrelli, poza tym nikomu”.
- Proszę powtórzyć ostatnie słowa.
Powtórzyła:
- „Poza tym nikomu”.
- I w ogóle, skąd pani wiedziała, że jest to numer
telefonu w hotelu „Książę Henryk”?
Milczała.
- Zwracam uwagę, że pani obowiązkiem jest stosować
się do moich dyspozycji, nawet jeśli pochodzą sprzed
czterech lat... bardzo proszę.
Milczała.
- Głupie stworzenie... - Czyżby tym razem zapomniał
dodać „proszę”?
Usłyszała szmer rozmów, potem głos wołający: -
Taksówka! Taksówka! - i brzęczenie sygnału telefonicznego.
Odłożyła słuchawkę, przesunęła kartkę na środek biurka -
odczuła jakby ulgę - ta nieuprzejmość, która ją spotkała po
raz pierwszy od czterech lat, wydała się jej niemal pieszczotą.
Kiedy ją coś wytrącało z równowagi albo miała już
powyżej uszu precyzyjnie uregulowanego trybu pracy,
wychodziła przed drzwi i zabierała się do czyszczenia
mosiężnej tabliczki: „Dr Robert Fahmel, Biuro obliczeń
statycznych, po południu nieczynne”. Dym z parowozów,
osad gazów spalinowych i kurz uliczny dostarczały jej co
dzień uzasadnionego powodu do wyjmowania z szuflady
wełnianej ściereczki i płynu do czyszczenia; lubiła przeciągać
minuty poświęcane temu zajęciu do kwadransa, a nawet do
pół godziny. Za zakurzonymi szybami przeciwległego domu,
przy ulicy Modesta 8, widziała dudniące maszyny drukarskie,
które niezmordowanie drukowały na białym papierze
budujące teksty; czuła równomierne dygotanie i wydawało się
jej, że jest na płynącym lub właśnie wychodzącym w morze
okręcie. Ciężarówki, praktykanci, zakonnice; ruch uliczny; w
skrzyniach przed sklepami warzywnymi: pomarańcze,
pomidory, kapusta. A przed sklepem Gretza, mieszczącym
się w sąsiednim domu, dwaj chłopcy zawieszali właśnie
ogromnego dzika; ciemna krew odyńca kapała na asfalt.
Leonora lubiła zgiełk i brud tej ulicy. Czuła rosnącą przekorę,
myślała o wymówieniu posady. Chciałaby pracować w
jednym z tych zagraconych sklepików z wejściem od
podwórza, gdzie sprzedaje się przewody elektryczne, l>i
yprawy korzenne albo cebulę, gdzie niechlujni właściciele z
opadającymi szelkami, wydani na pastwę coraz to nowych
kłopotów, skłonni są do poufałości, które można
przynajmniej odrzucić; gdzie trzeba walczyć o godzinę
spędzoną w poczekalni dentysty; gdzie robi się składkę na
zaręczynowy prezent dla koleżanki, składkę na sentencję do
zawieszenia w mieszkaniu lub na książkę o miłości; gdzie
obleśne żarty kolegów przypominają, że samemu zachowało
się cnotę. Zycie. Byle nie ten nieskazitelny ład, nie ten szef -
nieskazitelnie ubrany, nieskazitelnie uprzejmy
- i jakiś niesamowity; za jego uprzejmością Leonora
wietrzyła pogardę, którą dawał odczuć każdemu, z kim miał
do czynienia. Ale z kim oprócz niej miał w ogóle do
czynienia? Jak daleko sięgała pamięcią, nie widziała, żeby
rozmawiał z kimkolwiek
- poza ojcem, synem, córką. Nigdy nie widziała jego matki,
przebywającej w jakimś sanatorium dla nerwowo chorych, a
ten pan Schrella, którego nazwisko wymienione było również
na czerwonej kartce, nigdy o niego nie pytał. Fahmel nie miał
godzin przyjęć, a klientów, którzy chcieli się z nim
porozumieć przez telefon, musiała prosić, by zwracali się do
niego listownie.
Kiedy złapał ją na jakiejś omyłce, robił tylko lekceważący
ruch ręką i mówił: „Nic nie szkodzi, proszę to zrobić jeszcze
raz”. Zdarzało się to jednak bardzo rzadko, gdyż swoje
nieliczne omyłki przeważnie wykrywała sama. Nigdy jednak
nie zapominał dodać swego „proszę”. Ile razy go poprosiła,
zwalniał ją na parę godzin lub nawet parę dni; kiedy jej matka
umarła, powiedział: „Zamkniemy biuro na cztery dni... a
może wolałaby pani na tydzień?”. Ale ona nie chciała
zwolnienia na tydzień ani nawet na cztery dni, tylko na trzy, i
już te trzy dni w pustym mieszkaniu wydały się nieskończenie
długie. Na mszy żałobnej i na pogrzebie Fahmel zjawił się
oczywiście w r nieskazitelnej czerni, przyszli także jego ojciec,
syn i córka z olbrzymimi wieńcami, które własnoręcznie
położyli na grobie; wysłuchali nabożeństwa, a stary pan
Fahmel, którego bardzo lubiła, powiedział do niej szeptem:
„My, Fahmelowie, znamy śmierć, jesteśmy z nią za pan brat,
drogie dziecko”.
Fahmel bez sprzeciwu wyrażał zgodę na wszelkie
udogodnienia, o jakie go prosiła, tak że z biegiem lat coraz
trudniej było jej o cokolwiek prosić; stopniowo skracał jej
godziny urzędowania; w pierwszym roku pracowała od ósmej
do czwartej, ale już od dwóch lat jej czynności zostały tak
zracjonalizowane, że z łatwością wykonywała je między ósmą
a pierwszą i nawet pozostawało jej jeszcze dość czasu na
nudę i przeciąganie czyszczenia tabliczki do pół godziny.
Teraz nie było już ani jednej mgiełki na mosiężnej tabliczce!
Z westchnieniem zakręciła butelkę, złożyła ściereczkę; ma-
szyny drukarskie wciąż jeszcze dudniły, nieubłaganie druko-
wały na białym papierze budujące teksty, i wciąż jeszcze
skapywała krew dzika. Praktykanci, ciężarówki, zakonnice:
ruch uliczny.
Czerwona kartka leżała na biurku; jego nieskazitelne
pismo techniczne: „...poza tym nikomu”. Numer telefonu,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin