Jan Brzechwa Podróże pana Kleksa BAJDOCJA Działo się to w czasach, kiedy atrament był jeszcze zupełnie, ale to zupełnie biały, natomiast kreda była czarna. Tak, tak, moi drodzy, kreda była jeszcze wtedy kompletnie czarna. Łatwo sobie wyobrazić, ile z tego powodu wynikało kłopotów i nieporozumień. Pisało się białym atramentem na białym papierze i czarnš kredš na czarnej tablicy. Tak, tak, moi drodzy, sami chyba rozumiecie, że napisane w ten sposób litery były całkiem, ale to całkiem niewidoczne. Gdy uczeń pisał wypracowanie, nauczyciel nigdy nie wiedział, czy kartki sš zapisane, czy też nie zapisane. Uczniowie wypisywali przeróżne głupstwa na papierze lub na tablicy, ale nikt nie mógł tego sprawdzić ani nawet zauważyć. Listy pisane w ten sposób były zupełnie nieczytelne, toteż mało kto pisywał je w tych czasach. Urzędnicy w biurach zapełniali pismem ogromne księgi, ale na próżno ktokolwiek usiłowałby odnaleć w nich lady liter lub cyfr. Po prostu były niewidoczne. I gdyby nie to, że istnieje w biurach z dawna zakorzeniony zwyczaj prowadzenia ksišg, na pewno zaniechano by tej żmudnej i niepotrzebnej pracy. Ludzie podpisywali się na rozmaitych papierach i dokumentach, chociaż doskonale wiedzieli, że nikt, nie wyłšczajšc ich samych, podpisów tych nigdy nie odczyta i najwymylniejsze nawet zakrętasy pójdš na marne. Ale ponieważ od niepamiętnych czasów podpisywanie się sprawiało ludziom ogromnš przyjemnoć, nie zważali więc na to, że biały atrament jest niewidoczny na białym papierze. Tak, tak, moi drodzy, ci, co się podpisywali, nie przejmowali się zupełnie tym przykrym stanem rzeczy. I nie wiadomo, jak długo trwałby on jeszcze, gdyby nie pan Ambroży Kleks. Sławny ten mędrzec, dziwak i podróżnik, uczeń wielkiego doktora Paj-Chi-Wo, założyciel słynnej Akademii, wylšdował pewnego dnia całkiem przypadkowo w jednym z portów Półwyspu Bajkańskiego. Po długich wędrówkach dotarł pan Kleks do Bajdocji, rozległego i bogatego kraju, leżšcego na zachodnim wybrzeżu półwyspu. Łagodny charakter i gocinnoć Bajdotów, ich zamiłowanie do bajek, dzielnoć mężczyzn i uroda bajdockich dziewczšt zachęciły pana Kleksa do bliższego zapoznania się z językiem, życiem i obyczajami tego ludu. Zamieszkał więc w stolicy państwa, Klechdawie, położonej u podnóża góry zwanej Bajkaczem. Większoć mieszkańców Klechdawy zajmowała się hodowlš kwiatów, toteż miasto tonęło w zieleni i wyglšdało jak czarodziejski ogród. Parki, cieplarnie i klomby usiane były kwiatami nieznanych i niespotykanych odmian. Powietrze w Klechdawie, przesycone aromatem róż, lewkonii, jaminów i rezedy, odurzało mieszkańców i tym zapewne tłumaczyć można ich niezwykłe zamiłowanie do układania bajek. W alejach i parkach bajkopisarze odziani w barwne stroje i uwieńczeni kwiatami opowiadali bajki tak niezwykłe, że nikt ze słuchaczy nie umiałby żadnej z nich powtórzyć. Bajdoci mówili językiem bardzo podobnym do innych języków, z tš tylko różnicš, że nie znali i nie używali samogłoski "u". Tak, tak, moi drodzy, litera "u" nie była im zupełnie znana. Dlatego też "mur" po bajdocku posiadał brzmienie "mr", "ucho" po bajdocku było "cho", "mucha" - "mcha", "kura" - "kra" itd. Pan Kleks bardzo szybko podchwycił tę szczególnš cechę języka Bajdotów i już po kilku dniach władał nim doskonale. Klechdawianie mieszkali w małych, jednopiętrowych domkach, obroniętych dookoła zieleniš i kwiatami. Ich barwy i zapachy zwabiały niezliczone iloci motyli, które czyniły otaczajšcy wiat jeszcze barwniejszym. piewy ptaków rozbrzmiewały tam od wczesnego witu do pónego zmierzchu przez cały niemal rok, bowiem jesień i zima w Bajdocji trwały bardzo krótko. Zaledwie jeden miesišc, pięć dni i dwie godziny. Raz na dwadziecia lat odbywał się zjazd wszystkich bajkopisarzy bajdockich, którzy wybierali sporód siebie Wielkiego Bajarza. Był nim jak się łatwo domylić autor najpiękniejszej bajki. Przybyli na zjazd rozbijali namioty w Dolinie Tulipanów, które pachnš najsubtelniej i odurzajš mniej niż inne kwiaty. Wstępowali oni kolejno na wieżę wzniesionš w sercu doliny i wygłaszali po jednej ze swych bajek. Musieli mówić bardzo dononie, tak aby wszyscy zebrani mogli ich słyszeć, toteż przez cały czas, dla wzmocnienia strun głosowych, odżywiali się tylko miodem i sokiem morwowym. Wszyscy słuchali współzawodników z niesłabnšcš uwagš, gdyż dla Bajdotów nie istniało nic piękniejszego i ciekawszego niż bajki. Tak, tak, moi drodzy, bajki były dla nich czym najważniejszym. Ponieważ Bajdocja miała bardzo, bardzo wielu bajkopisarzy, więc wygłaszanie bajek trwało od rana do wieczora przez dwa, a czasem nawet przez trzy miesišce. Ale zjazd taki odbywał się raz na dwadziecia lat, słuchacze byli więc niezwykle cierpliwi, nikt nie zakłócał spokoju, a nawet rzadko kto kichnšł, chyba że już w żaden sposób nie mógł się od tego powstrzymać. Każdy z obecnych dostawał malutkš gałkę z koci słoniowej, którš wręczał autorowi najpiękniejszej, jego zdaniem, bajki. Kto zebrał najwięcej gałek z koci słoniowej, został Wielkim Bajarzem. Wręczano mu ogromne złote pióro, będšce oznakš najwyższej władzy w Bajdocji, i wprowadzano go uroczycie przy dwiękach muzyki do marmurowego pałacu, wznoszšcego się na szczycie Bajkacza. Tam Wielki Bajarz zasiadał na misternie rzebionym fotelu z wonnego sandałowego drzewa i od tej chwili stawał się głowš państwa bajdockiego na przecišg dwudziestu lat i sprawował rzšdy przy pomocy siedmiu innych znakomitych bajkopisarzy, zwanych Bajdałami, czyli doradcami. Cały naród czcił Wielkiego Bajarza i okazywał mu bezwzględne posłuszeństwo. Najznakomitsi ogrodnicy przysyłali mu rzadkie odmiany kwiatów i najwonniejszy miód ze swoich pasiek. Na pałacowych trawnikach młode tancerki bajdockie, naladujšc motyle, odgrywały barwne pantomimy; najlepsi muzycy, ukryci w cieniu drzew, na swoich instrumentach o jednej srebrnej strunie, zwanych bajdolinami, naladowali szum wiatru, szmer strumienia, trzepot ptaków, szelest lici i brzęczenie pszczół. Każdy starał się, w miarę swych sił, uprzyjemnić, upiększyć i ubarwić życie Wielkiego Bajarza, aby pobudzić jego natchnienie. Ale bajki, to największe bogactwo ludu bajdockiego, ginęły nie utrwalone, nie przekazane nie tylko innym narodom, ale nawet potomnym we własnym kraju. Nikt bowiem nie mógł ogarnšć pamięciš wcišż nowych bajek, a nie znano sposobu utrwalania ich na papierze, gdyż atrament był biały. Tak, tak, moi drodzy, w tych czasach przecież nie znano jeszcze czarnego atramentu. Jeden z uczonych bajdockich po wielu latach pracy obmylił sposób wišzania supełków, które odpowiadały poszczególnym literom i wyrazom. Bajkopisarze jęli tedy za pomocš tego niezmiernie skomplikowanego systemu przenosić swe utwory na zwoje sznurków, a odpowiednio wyszkolone dziewczęta, przepuszczajšc supełki przez palce, umiały je odczytywać. Powstały niebawem liczne biblioteki, gdzie na półkach przechowywano kłębki sznurków powišzanych w różnorodne, misternie splštane supełki, podobnie jak dzi przechowuje się ksišżki. Tysišce bajdockich bajek utrwalano w ten sposób, doprowadzajšc wišzanie supełków do coraz większej doskonałoci. Stało się jednak nieszczęcie, którego nawet najmšdrzejsi ludzie w Bajdocji nie mogli przewidzieć. Oto pewnego dnia, u schyłku lata, pojawił się nagle owad wielokrotnie mniejszy od komara, zwany supełkowcem, który żywił się tylko i wyłšcznie supełkami. Rozmnażał się on z nadzwyczajnš szybkociš. Już po kilku godzinach chmary drobniutkich, prawie niewidzialnych szkodników przeniknęły do wszystkich bibliotek i zanim zdołano przedsięwzišć jakiekolwiek rodki zaradcze, pożarły wszystkie supełki, skarb bajdockiego bajkopisarstwa. Gdy przerażony Wielki Bajarz przybył wraz z Bajdałami do biblioteki narodowej w Klechdawie, zastał tam jedynie zwały pyłu i stosy drobniutkich muszek, napęczniałych z przejedzenia. Wielki Bajarz zasiadł w swoim fotelu, zamylił się głęboko i przez cały tydzień nie zajmował się sprawami państwa, a Bajdałowie na próżno usiłowali przypomnieć sobie bajki swego władcy, pożarte przez supełkowce. Potem zawarły się wszystkie okna marmurowego pałacu i przez długie miesišce trwała żałoba narodowa. Skoro jednak Bajdoci otrzšsnęli się ze swej straszliwej zgryzoty i wrócili do codziennych zajęć, uczeni zaczęli szukać innego sposobu utrwalania dzieł bajkopisarzy. Ale nowe próby również zawiodły. Nikt nie potrafił wynaleć sposobu nadania bajkom żywota trwalszego aniżeli żywot motyli unoszšcych się nad kwietnikami Klechdawy. Działo się to za panowania Wielkiego Bajarza, który nazywał się Apolinary Mrk, co...
martyna.frackowiak