Faust Frederick - Kraina Dymów.rtf

(662 KB) Pobierz
FREDERICK FAUST

 

 

 

 

FREDERICK FAUST

 

 

 

 

KRAINA DYMÓW

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE SMOKING LAND

PRZEKŁAD: ANNA POPŁAWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO „ALFA” WARSZAWA 1994

 

 

Rozdział I

 

WEZWANIE

 

 

Wielu ludzi w górach Bitterroot, od Apache Springs do Bullhide Crossing, uważa, że już trzecie pokolenie Cassidych, obojętnie stary czy młody, to kłamcy, nicponie i oszuści. Owszem muszę im przyznać rację, ale choć także nazywam się Cassidy, zbytnio się tym nie przejmuję.

Wołają na mnie Smoky Bill, czyli Dymek. Nigdy nie udawałem, że jestem czysty jak kryształ. Lubiłem sobie postrzelać i to nie tylko do kojotów. Od czasu do czasu zdarzało mi się również pobawić sznurem lub brzytwą. Nie raz, nie dwa bywało, że przysięgałem na Biblię, że jestem Mahatma Gandhi albo generał Grant, i nie były to moje jedyne kłamstwa.

Nikt z żyjących nie zaprzeczy jednak, że z Cassidy mi można konie kraść, ani nie po-wie, że któryś z nas kiedykolwiek zawiódł w potrzebie przyjaciela. Piszę to wszystko, abyście zrozumieli, co czułem tamtego popołudnia.

Ryczące bydło wracało właśnie z pastwiska. Nagle jakiś jeździec odłączył się od stada i skierował się ku mojej chacie na wzgórzu. Ponad odległymi szczytami słońce zachodziło na czerwono, a zmierzch powoli wypełzał z obu krańców horyzontu. Drzemałem sobie spoko-jnie, obudziłem się dopiero wtedy, kiedy ktoś usiłował przekrzyczeć zwierzęta, wołając mnie po nazwisku:

— Cassidy... Wzywa cię Cleveland Darrell. Cassidy...

Stanąłem w drzwiach i patrzyłem jak niski facet o tłustej, pozbawionej zarostu twarzy, w okularach na nosie przypominającym kartofel z trudem zsiada z wielkiego, srokatego ko-nia. Nie znałem człowieka, przesunąłem więc pistolet do przodu. Gość zmierzający w moim kierunku przypominał napuszonego kogucika liliputka.

Pan William Cassidy?

W odpowiedzi kiwnąłem głową.

Jestem doktor Herbert Franklin. Możliwe, że słyszał pan o mnie. Przyjechałem do pana od Clevelanda Darrella.

Odsunąłem się na bok, aby mógł wejść do środka.

Czy coś się stało Cleve'owi? — zapytałem.

Jeszcze nie, ale jeśli nie znajdę człowieka, który okaże się jego prawdziwym przyja-cielem, z Darrellem może być kiepsko. Czy jest pan tym, kogo szukam?

Niech pan siada, doktorze, o, tam, na krześle. Proszę opowiedzieć mi wszystko po kolei. Jeżeli Cleve Darrell naprawdę jest w tarapatach, to trafił pan pod właściwy adres. No, słucham.

Usiadł i patrzył na mnie swoimi jasnymi oczami. Poza gazetami niewiele w życiu czytałem. Próbowałem teraz wysilić całą moją pamięć, żeby sobie przypomnieć, skąd znam jego nazwisko. Już, już zaczynałem coś kojarzyć, również tę twarz.

Doktorze Franklin, czy to nie pan wynalazł promień, który rozwala atomy i rozsta-wia po kątach molekuły?

Panie Cassidy, może w przyszłości moje imię nie pójdzie w niepamięć, a to dlatego, że rozpocząłem doświadczenia, które później kontynuował znacznie bardziej ode mnie uzdo-lniony badacz. — Wydął usta w śmieszny ryjek. — Mam tu na myśli naszego wybitnego przyjaciela, doktora Clevelanda Darrella.

Musiałem się chyba lekko uśmiechnąć, bo nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś z taką pompą będzie mówił o starym Cleve'ie Darrellu. W dawnych czasach, w szkole okręgowej, znałem Cleve'a na tyle dobrze, żeby mu podbić jego wybitne oko, gdy on rozkwaszał mój mało wybitny nos. Oczywiście wiedziałem, że później zaszedł daleko, ale niespecjalnie przej-mowałem się, kiedy gazety rozpisywały się o facecie, z którym kiedyś taplaliśmy się w jednym bajorku.

Powiedziałem, że chciałbym wiedzieć, dlaczego Cleve'owi grozi jakiekolwiek niebez-pieczeństwo.

 

Czy jest pan zorientowany w obecnych badaniach doktora Darrella? — rozpoczął sławny doktor Franklin. Czy wie pan, czym on zajmuje się obecnie?

Jeśli nie zmienił swoich zwyczajów, to o tej porze pewnie gra w makao.

Nie to miałem na myśli — chrząknął. — Czy wie pan coś o doświadczeniach, które teraz prowadzi?

Mają chyba coś wspólnego z elektrycznością. Nic więcej nie wiem. Jest w nich coś strasznie skomplikowanego i do zrozumienia, i do odkrycia.

Krótko mówiąc, przez wiele lat ludzie starali się uwolnić niezmierzone pokłady we-wnętrznej energii atomu. Po prostu chodzi o rozpad materii, gdyż jak do tej pory nie ma na to innej nazwy. Rozwiązanie Clevelanda Darrella polega na skierowaniu pewnego promienia na pewien gaz w pewnej określonej temperaturze... Ale lepiej i prościej bym to panu wyjaśnił przedstawiając kilka równań.

Na pewno mógłby pan, doktorze Franklin. Coś mi mówi, że pan potrafi. Gdy tylko pana ujrzałem, wiedziałem, że jest pan matematykiem albo kimś takim. Całe życie podziwia-łem matematyków. Podziwiałem ich i czciłem, ale miałem przez nich mdłości. — Sądziłem, że lepiej będzie, jeżeli go o tym uprzedzę, nie chciałem jednak, aby się obraził. — Po prostu ludzie rodzą się tacy a nie inni; lubią albo pająki, albo węże. Widziałem faceta, który brał pająka za nogi i głaskał meszek na jego tułowiu. No i dobrze, jeżeli ktoś akurat lubi pająki, to ja nie mam nic przeciwko temu. Osobiście jednak i od pająków, i od matematyki dostaję dre-szczy oraz mdłości.

Ach tak, rozumiem — przytaknął doktor.

Widziałem jednak, że nic nie zrozumiał, bo zupełnie się nie przejął i kontynuował swój wywód:

Za pomocą wykresu i kilku podstawowych wzorów mógłbym to panu wyjaśnić w bajecznie prosty sposób.

Niech pan tego nie robi, doktorze — poprosiłem. — Wiem, że mógłby mi pan wszy-stko ładnie wytłumaczyć, ale niczego to nie zmieni. Tak jak dając komuś do dmuchania balo-nik zawsze wykryje się alkohol, bez względu na to, co to było i z czym było zmieszane, dokładnie tak samo ja poczuję matematykę już z daleka, nawet gdyby nosiła maskę albo była przebrana za Cygankę. Może wyglądać obiecująco i apetycznie, lecz gdy ją tylko wyniucham, od razu dostaję niestrawności i ciemne plamy zaczynają wirować mi przed oczami. Byłem u specjalisty od nerwów, u psychoanalityka, żaden z nich jednak nie potrafił mi nic poradzić na straszne koszmary o algebrze. Nawet ułamków nie lubię. Nie lubię ich, nie używam i niena-widzę o nich mówić. Sama myśl o przecinku dziesiętnym potrafi zepsuć mi cały dzień.

Tak? — zdziwił się doktor. — Możliwe, że w pańskim przypadku mamy do czynie-nia z zatrzymaniem rozwoju na pewnym etapie, ale nie to jest teraz najważniejsze. Cały problem w tym, że musi pan zdać sobie sprawę z niesłychanej wagi prac prowadzonych przez Clevelanda Darrella, czego nie mogę panu bezpośrednio i dokładnie pokazać nie odwołując się do matematyki.

Niech pan będzie tak niedokładny, jak pan chce, doktorze. Co się zaś tyczy bezpo-średniej wiedzy, to jestem jak jastrząb, który zawsze krąży nad celem. Mówi pan, że Cleve pracuje nad czymś wspaniałym, wierzę panu na słowo. Wymyśla jakiś promień, który zakasu-je wszystkie inne promienie. Jak widzę, ten promień ma także szansę zastąpić owsiany napęd, to także rozumiem, ale równania w dalszym ciągu pozostaną dla mnie chińszczyzną. Po-wiedzmy, że ta bitwa między pająkami a wężami zakończyła się remisem. Cleve jest wspa-niałym facetem i pracuje nad czymś równie wspaniałym. Wierzę, wcale nie musi mnie pan przekonywać. Teraz niech pan to wszystko sprowadzi do mojego poziomu i proszę mi powie-dzieć, w czym mogę pomóc.

Rozumiem, że jest pan starym przyjacielem doktora Darrella — zaczął Franklin.

Nigdy w życiu nie miałem lepszego — odpowiedziałem.

Za oknami zmierzch skradał się już nad góry, a w dole widać było mrugające światła dużego domu na moim ranczo.

To wszystko dzięki Cleve'owi Darrellowi. Gdyby nie on, byłbym jeszcze jednym włóczęgą na koniu — powiedziałem małemu doktorowi, uśmiechając się do moich wspo-mnień. — Nawet nie wie pan, jakim dobrym przyjacielem był Cleve. W dwóch bójkach na trzy zawsze dostawałem od niego baty. Zanim jednak pojechał na uniwersytet, zdradził mi tajemnicę owych zwycięstw. Nie było to nic wielkiego, prosta, mała sztuczka, lecz ileż ona wtedy dla mnie znaczyła! Jeden jedyny słabiutki cios, hak, który zaczynał się jak przeprosiny, a kończył jak trzaśnięcie bata. Rozumie pan, mocne zakończenie.

Wyraźnie zbity z tropu doktor roześmiał się nerwowo. Sprawiał wrażenie człowieka, który wpadł ni stąd ni zowąd do głębokiej wody i rozpaczliwie poszukuje dna.

Prawdę mówiąc, pewne pańskie niedomówienia sprawiają, że nie całkiem nadążam za pańskim tokiem rozumowania — przyznał. — Może gdyby mi pan zechciał wyjaśnić...

Nie, doktorze Franklin — uciąłem krótko. — Nigdy się pan tego i tak nie nauczy. Może pan całe życie studiować teorię woltyżerki, a i tak nigdy nie będzie pan wiedział, jak należy porządnie siedzieć w siodle. To właśnie jedna z tych rzeczy, o których mówiliśmy przy okazji węży i pająków. Wydaje mi się, że pan specjalnie nie gustuje w wężach.

Nie, właściwie nigdy się tą dziedziną wiedzy nie zajmowałem. Kiedyś wprawdzie napisałem niewielki artykuł o płazach, który...

Dobra, mnie to naprawdę nie przeszkadza. — Chciałem szybko zmienić temat. — Wróćmy jednak do Cleve'a. Co mogę dla niego zrobić?

Może pan go bronić — usłyszałem odpowiedź.

Bardzo mi odpowiadało sprowadzenie rozmowy do wymiany krótkich zdań, takich jak to.

Bronić go, przed czym?

Przed niebezpieczeństwem. Mam wrażenie, że potrafi pan robić użytek ze swoich pięści, a nawet posługiwać się bronią.

Niejeden raz przydały mi się ręce w jakiejś wymianie zdań, choć bywało, że wolał-bym mieć ze sobą porządny kij — oświadczyłem. — Spluwa zaś bardziej mi leży niż twier-dzenia i równania.

W pełni się z panem zgadzam.

Czy to możliwe, żeby stary Cleve naraził się komukolwiek? — zdziwiłem się. — Zawsze był cichy i nie wadził nikomu, chyba że ktoś się do niego przyczepił. Wtedy potrafił pokazać rogi. Czyżby poczęstował kogoś hakiem, którego tamten nie chce teraz zapomnieć?

Hakiem? — Doktor zdziwił się i zaczął mówić, ważąc każde słowo. — Hm, właści-wie to nawet nie tylko pojedynczy ludzie, ci spośród najbardziej wpływowych, ale całe pań-stwa są zainteresowane kradzieżą wyników doświadczeń Darrella lub też zniszczeniem jego samego, zanim zdąży ukończyć swoje badania.

Zniszczeniem go? — zapytałem.

Tak.

Chcą zamordować Darrella?

Tak.

Ale przecież państwa, wielkie, nowoczesne państwa, nie zajmują się ściganiem i zabijaniem samotnych facetów, nawet gdyby któryś z nich wynalazł nowy rodzaj prochu czy sposób dostania się na księżyc. — Czułem się w obowiązku zaprotestować.

Niemalże słyszałem jak doktor kręcił głową:

To jest zupełnie nowy przypadek, sprawa zaś jest tak wielkiej wagi, że nawet mię-dzynarodowe prawo i etyka wydają się bez znaczenia! Zmienia ona cały obraz świata! Oczy-wiście wszystko to może się zdarzyć, jeśli eksperyment się powiedzie. Na razie jednak liczy się Cleveland Darrell, który sprzeciwia się jakimkolwiek środkom ostrożności. Jego szlache-tna dusza i dobre serce nie potrafią zrozumieć niskich pobudek kierujących innymi. Jednym słowem, poprzez własną nieostrożność naraża swoje życie, co z kolei stanowi zagrożenie dla przyszłości całej naszej cywilizacji. Właśnie dlatego przyjechałem do pana. Wiele razy sły-szałem, jak bardzo mile pana wspominał. Wydaje mi się też, że od czasu otwarcia jego labo-ratorium przy Srebrnej Tamie wolne chwile spędzał z panem, polując na terenie pańskiej posiadłości.

Owszem, odwiedzał mnie.

Z jego słów wywnioskowałem więc, że jest pan przyjacielem, na którym można polegać — kontynuował doktor Franklin. — Jeżeli się mylę, to przyznam szczerze, że nie wiem, dokąd miałbym się udać. Gdybym wynajął uzbrojonych ludzi, na pewno by ich przeku-piono, nie ma bowiem tak wysokiej sumy, której nie wyłożyliby nasi wrogowie.

Cała ta sprawa zaczynała mnie interesować.

Wiem, że przyjęcie mojej oferty wiązałoby się z porzuceniem przez pana pracy — zapewniał doktor. W imieniu laboratorium chciałbym więc zaproponować panu wynagro-dzenie wystarczająco wysokie, aby pokryć, jak myślę...

Wynagrodzenie? — przerwałem mu. — Nie, doktorze Franklin. Tam, na dole, na ranczo, mam zarządcę i jego pomocników. Znacznie lepiej będzie im szło, kiedy mnie tu nie będzie. Specjalnie przecież mieszkam tu na górze. Jeśli tylko uda im się pozbyć mnie z rancza moje konto bankowe wzrośnie. Z radością odwiedzę Cleve'a w jego laboratorium i zaopiekuję się nim najlepiej, jak tylko potrafię.

Doktor był zachwycony. Mówił, że miał podstawy sądzić, iż okażę się takim wyjątko-wym człowiekiem i prawił mi jeszcze wiele innych komplementów, aby dodać mi odwagi. Wszytko to jednak puszczałem mimo uszu.

Od kiedy miałbym zacząć? — spytałem. — Jutro rano?

Jutro rano? — Doktor sprawiał wrażenie przerażonego. — Panie Cassidy, opatrzność zesłała nam pana na pomoc, najlepiej byłoby, gdyby pan mógł rozpocząć od zaraz, jeszcze dziś wieczorem!

Na te słowa zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Powiedziałem jednak, że pojadę z nim, i poszedłem osiodłać sobie konia.

 

 

 

Rozdział II

 

ŁKAJĄCY OLBRZYM

 

 

Później dane mi było przekonać się, że naukowcy nie przesadzają, a już na pewno nie doktor Franklin. Pojechałem z nim nad wielką tamę, do laboratorium zużywającego część energii dostarczanej przez wirujące turbiny elektrowni. Święcie wierzyłem, że przynajmniej tę jedną noc uda nam się z Darrellem przetrwać bezpiecznie. Jedyne, co mnie pociesza, to fakt, że nie wierzę, aby jakikolwiek inny człowiek zdołał go wtedy ochronić.

Sprób...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin