Szardik.txt

(1214 KB) Pobierz
Richard Adams
SZARDIK
Przełożył Andrzej Polkowski
Wydawnictwo Poznań 1994
Tytuł oryginału Shardik

Mojej byłej podopiecznej ALICE PINTO
którš darzę zawsze tš samš miłociš
Zaiste, to, co zobaczyłem własnymi oczami, jest najbardziej pożałowania godne ze wszystkiego, co wycierpiałem poród burz morskich i w przygód wszelakiego natłoku.
Odyseja, pień XII, 261-2
/
PODZIĘKOWANIA
Jestem głęboko wdzięczny za pomoc, jakiej mi udzielili moi przyjaciele, Reg. Sones i John Apps, którzy przeczytali tę ksišżkę przed jej wydaniemţi podzielili się ze mnš wieloma krytycznymi uwagami i sugestiami.
Rękopis przepisały na maszynie panie Margšret Apps i Barbara Cheeseman, którym należš się moje serdeczne podziękowania za ich cierpliwoć i dokładnoć.
Mapy narysowała pani Marylin Hemmett; jej pomoc, jako wykwalifikowanego kartografa, była dla mnie szczególnie cenna.
UWAGA Niech nikomu się 'nie wydaje, że okrucieństwa Genszeda sš jedynie wytworem mojej wyobrani. Zaczerpnšlem je z życia, a niektórych - niestety - sam dowiadczyłem.

gSIĘGA I
ORTELGA
1 . OGIEŃ
Nawet teraz, w suchym żarze dopalajšcego się lata, wielka puszcza nigdy nie była ćicha. Tuż nad jej dnem, pomiędzy bryłami pulchnej gleby, patykami, opadłymi gałęziami i spopielałymi, zbutwiałymi lićmi, nieustannie przetaczały się kaskady dwięków: Jak ogień trawi drewno z głuchym pomrukiem płomieni, przerywanym nagłymi wybuchami iskier i trzaskami osuwajšcych się w żar kawałków węgla, tak w lenym runie godziny przyćmionego wiatła przemijały z poszumem, piewem, westchnieniami i zamieraniem wiatru, z szelestem przemykajšcych tu i uwdzie gryzoni, węży, jaszczurek i - od czasu do czasu - z cichym odgłosem kroków jakiego większego zwierzęcia; skradajšcego się w poszukiwaniu żeru. Wyżej był inny wiat: królestwo zielonego półmroku wród pnšczy i gałęzi, zamieszkane przez małpy i leniwce, przez drapieżne pajški i niezliczone ptaki - stworzenia wiodšce żywot wysoko, ponad runem lasu. Tutaj dwięki były głoniejsze i ostrzejsze: ćwierkanie, nagłe gdakanie i piski, głuche stuki, przypominajšce sygnaturkę nawoływania, chrobot gwałtownie poruszonych gałęzi i szum lici. Jeszcze wyżej, w koronie drzew, gdzie wiatło słońca nasšczało powłokę lasu niby wierzchołki ławicy zielonych obłoków, swarliwy półmrok ustępował wyciszonej jasnoci. Było to królestwo wielkich motyli, polatujšcych samotnie między najwyższymi gałšzkami - tam, gdzie
żadne oko nie mogło ich podziwiać i żadne ucho nie mogło usłyszeć ledwo uchwytnych szelestów ich cudownych skrzydeł.
Mieszkańcy lenego runa - niby lepe, groteskowe ryby w głębinach oceanu - zamieszkiwali najniższš kondygnację tego wiata, sięgajšcego od cienistego dna do nie znajšcych cienia, przesyconych jasnociš szczytów. Pełzajšc lub umykajšc ukradkiem po swoich tajemnych cieżkach, rzadko opuszczali najbliższš okolicę i niewiele wiedzieli o słońcu i księżycu. Cierniste zarola, labirynt nor wydršżonych między korzeniami drzew, pokryte skałami i kamieni'ami zbocze - takie miejsca prawie całkowicie wypełniały ich wiedzę o ziemi; na której żyli i umierali. Tutaj się rodzili, a podczas krótkiego życia, trwajšcego tyle, ile zdołali wydrzeć czyhajšcej zewszšd mierci, poznawali każdy cal wewnštn ciasnych granic swojej inrocznej ojczyzny. Tylko nieliczni przekraczali je od czasu do czasu w poszukiwaniu łupu lub - jeszcze rzadziej - gdy zmuszała ich do tegojaka niepojęta siła spoza ich codziennego życia.
 Między drzewami powietrze zgęstniało w rozgrzanym bezruchu. Skrzydlate owady przysiadły odrętwiałe na tych samych liciach, pod którymi czaiły się modliszki i pajški, same zbyt senne, by zaatakować bezbronne ofiary. U stóp pochyłej; czerwonej skały pojawił się jeżozwierz, węszšc i ryjšc grunt. Rozgarnšł cienkš warstwę patyków i nagle jakie chude stworzonko o zaokršglonych uszach - same oczy i koci - wyskoczyło i umknęło po kamieniach. Jeżozwierz zignorował je, zabierajšc się do wyłapywania żuków biegajšcych po wieżo rozgarniętych patykach. Nagle przerwał to zajęcie, podniósł łeb i nasłuchiwał. Gdy tak zamarł bez ruchu; jakie bršzowe; przypominajšce mangustę zwierzę przedarło się przez zarola i zniknęło w swojej jamie. W oddali rozbrzmiał krzyk zaniepokojonych ptaków.
W chwilę póniej jeżozwierz również zniknšł. Wyczuł nie tylko lęk innych zwierzšt w pobliżu, lecz także co z jego przyczyny - jaki niepokój, jakš wibrację przenikajšcš
lene poszycie. Gdzie niedaleko poruszało się co niewyobrażalnie ciężkiego i ten ruch uderzał w dno lasu jak w bęben. Wibracja narastała, aż w końcu nawet ludzkie ucho mogło pochwycić nieregularne odgłosy towarzyszšce ociężałemu ruchowi w cienistym poszyciu. Po zasłanym zeschłymi liciami zboczu potoczył się kamień, cigany przez trzask łamanych zaroli. Zaraz potem za czerwonš skałš zafalowała masa gałęzi i pnšczy, okrywajšca szczyt wzgórza: Młode drzewko pochyliło się gwałtownie, rozszczepiło i runęło na ziemię, a jego giętkie gałęzie dygotały w zamierajšcych spazmach; jakby w tym pustkowiu echo wzbudzał nie tylko dwięk, ale i gwałtowny dwięk.
W wyrwie, do połowy pokryta plštaninš pnšczy, lici i połamanych kwiatów, pojawiła się straszna postać, przerażajšca nawet w tym mrocznym; dzikim miejscu. Była wielka - olbrzymia - stojšc na tylnych łapach, dwukrotnie przewyższała wzrost człowieka. Z kudłatych stóp wystawały wielkie zakrzywione pazury, grube jak ludzkie palce, z których zwisały strzępy paproci i kory. Z rozdziawionego pyska; połyskujšcego bielš kłów; buchała para. Wysunięty do przodu łeb obracał się w lewo i prawo węszšc; podczas gdy nabiegłe krwiš lepia gospiesznie lustrowały nie znanš okolicę. Przez długie minuty zwierzę stało tak, wyprostowane, oddychajšc ciężko, a w głębi jego gardzieli wzbierał głuchy ryk. Potem opadło niezgrabnie na cztery łapy, naparło na gęste zarola i zgrzytajšc pazurami po kamieniach, zaczęło sobie torować drogę w dół zbocza ku czerwonej skale. Był to niedwied - niedwied, jakiego nie było tu od tysišcleci - potężniejszy od nosorożca, ciężki: jak omiu silnych mężczyzn. Dotarł do nagiego gruntu pod skałš i zatrzymał się, rzucajšc niespokojnie łbem na obie strony: Jeszcze raz dwignšł się na tylne łapy, powęszył i nagle wydał z siebie serię ochrypłych szczeknięć: Bał się.
Czego mógł się bać ów łamacz drzew, którego kroki wstrzšsały ziemiš? Jeżozwierz, skulony w płytkiej jamie poniżej skały, wyczuwał jego strach ze zdumieniem. Co kazało
mu wędrować po obcym kraju, przez mroczne ostępy nie należšcej do niego puszczy? Wlókł za sobš. dţiwnš woń, cierpkš i ziarnistš - unoszšcy się za nim, jak welon mgły, lęk.
Gromada żółtych gibonów zsunęła się błyskawicznie z wierzchołków drzew, ujadajšc i lamentujšc, aby natychmiast przepać gdzie w poszyciu. Potem z zaroli wybiegła długimi susami para jenotów; przemknęła tuż przed niedwiedziem nie zaszczycajšc go spojrzeniem i znikła tak szybko, jak się pojawiła. Zerwał się dziwny, nienaturalny wiatr, unoszšc gęstš masę lici, z której ulatywały ptaki papugi, brodacze i kolorowe zięby, olniewajšce błękitnozielone miodopełzacze, purpurowe kawki, gentuje i lene zimorodki - kwilšce i skrzeczšce wród wiatru. Dżungla napełniła się odgłosami pospiesznego, dudnišcego ruchu. Pojawił się pancernik, wlokšc swoje poranione ciało, potem pekari; a wród trawy błysnęło cielsko długiego, zielonego węża. Jeżozwierz wyskoczył z jamy tuż pod stopy niedwiedzia i zniknšł. Niedwied stał wcišż jak wieża na płaskiej skale, vęszšc i rozglšdajšc się niespokojnie. A potem wiatr zawiał jeszcze mocniej, przynoszšc dwięk, który zdawał się przenikać puszczę od krańca do krańca - jak huk wodogrzmotu lub oddech olbrzyma - a towarzyszył mu odór miertelnego przerażęnia. Niedwied odwrócił się i powłóczšc nogami zniknšł między pniami drzew.
Teraz ów dwięk nabrzmiał do ryku, pędzšc przed sobš niezliczone mrowie przerażonych zwierzšt. Wiele okazywało skrajne wyczerpanie, wlokšc się naprzód z rozdziawionymi pyskami, w których bulgotał strach, z oczami, które nie widziały już niczego. Niektóre potykały się, padały i ginęły stratowane przez resztę. Z rozstępów między gęstym poszyciem wypełzły smugi zielonego dymu. Tu i tam niebieskawe licie; wielkie jak ludzka ręka; zapłonęły odbiciem migotliwego'wiatła, mocniejszego od najjaniejszej z-porannych zórz, jakie zwykle budziły tę puszczę do dziennego zycia:
Goršco narastało, aż w końcu wszystkie żywe stworzenia - nawet jaszczurki i muchy - opuciły polanę przy czerwonej skale. Wówczas pojawił się przybysz jeszcze straszniejszy niż olbrzymi niedwied. Samotny płomień przedarł się przez kurtynę pnšczy, na moment zniknšł; potem powrócił i zaczšł falować, to chowajšc się; to wysuwajšc, jak język węża. Wišzka, suchych, ostro zakończonych lici na krzewie zeltazy chwycţri, a ogień i wystrzeliła jaskrawš pochodniš, nasšczajšc blaskiem posępny kożuch dymu; który teraz wypełniał już całš polanę. W chwilę póniej długie ostrze płomienia rozpruło cianę lici na szczycie zbocza i ogień przebiegł z trzaskiem od korzeni do korony powalonego przez niedwiedzia drzewa. W kilka minut całe to miejsce, ze wszystkim; co czyniło z niego swojskš okolicę rozpoznawalnš węchem, dotykiem i wzrokiem, uległo bezpowrotnej zagładzie. Uschłe drzewo, które od pół roku stało pochylone, podtrzymywane młodszymi krzewami i gałęziami, upadło, całe w płomieniach, na czerwonš skałę, rozłupujšc jej skruszałš łuskę i znaczšc powierzchnię czarńymi cętkami. Polana stała w ogniu, tak jak uprzednio płonęły już całe mile lasu, aby żarłoczne płomienie mogły dojć aż dotšd. A kiedy i'tutaj strawiły wszystko; czoło pożogi parło już z wiatrem o milę dalej; ani na chwilę nie ustajšc w złowrogim pochodzie.

2. RZEKA
Olbrzymi niedwied błšdził po puszczy, to przystajšc; aby obrzucić gniewnym spojrzeniem nie znanš mu okolicę, to zrywajšc się ponownie do niezdarnego truchtu, gdy wyczuwał z...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin