Cizia Zyke - Gorączka.pdf

(590 KB) Pobierz
CIZIA ZYKË
GORĄCZKA
(Fiévres)
Prolog
Kongo, północno-zachodnia część kraju, na brzegu rzeki. Przez wioskę przeszło tornado.
Potworna siła pastwiła się nad wszystkim, co wystawało ponad ziemię, wskazując oczywiste
pragnienie niszczenia, prawdziwy zapał w przekształcaniu wszystkiego w ruiny.
Z dwudziestu ośmiu małych lepianek plemienia Kuju uchowały się tylko trzy. Wszystkie
zostały zmiecione z powierzchni ziemi, pozostały po nich jedynie porozwalane kopce,
przypominające jakiś plac budowy. Można by pomyśleć, że po ogromnym obszarze brunatnej ziemi
przejechał buldożer.
W dali dostrzec można było parę patetycznych przedmiotów: pojemniki i emaliowane
miednice, powyginane i powgniatane, jakby przejechała po nich ciężarówka, drewniany stołek
rozbity na kawałki, podarte maty, strzępy palmowych dachów... Cały zapas ziarna, uzbierany przez
wioskę, wysypał się z porozwalanych małych zbiorników ulepionych z suszonej ziemi.
Na prawo, nieco dalej, na skraju pierwszego zagajnika wielkich drzew, również nie ocalały
trzy altany z desek zbudowane pod naszym kierunkiem. Leżały teraz w postaci porozrzucanych
patyków w okolicznych trawach, które w połowie je zakrywały.
Kwadratowe poletka warzywne, uprawiane z takim zapałem i mozołem, zostały stratowane
bez litości: bambusowe kratki zamienione w wióry, sieć rowów irygacyjnych rozwalona. Nic nie
pozostało z naszych drogocennych „plantacji eksperymentalnych”. cisza.
Prawdę o niszczycielskiej sile, jaka się tu rozpętała, odczytać można było również z
czarnych, posępnych twarzy ludzi Kuju, którzy osowiali postępowali za nami krok w krok. Ich
niecodzienne przygnębienie i zrozpaczony wyraz oczu wzmagały jeszcze napięcie. Świnie i kury,
zwykle pętające się po wiosce, uciekły. Panowała całkowita, przygnębiająca
- Skurwysyn - zgrzytał zębami Paulo. - Skurrrrwysyn... Stary Paulo, z zaciśniętymi wargami
i morderczym spojrzeniem, ciężko przeżywał ogrom zniszczeń. Tym razem M’Bumba zdrowo dał
popalić.
* * *
Przed nami pięć trupów, rozłożonych na matach w ostrym popołudniowym słońcu,
zaczynało już śmierdzieć. Wśród nich były dwie kobiety, z których jedna, w jaskrawoczerwonej
przepasce na biodrach, miała wgniecioną klatkę piersiową. Ciało, które sprawiało największe
wrażenie, leżało obok. Był to mężczyzna, a jego śmierć musiała być okropna. Ani jeden z jego
członków nie pozostał nienaruszony, wszystkie były połamane w wielu miejscach, jakby każdy
miał po kilka dodatkowych stawów. Popękana w niektórych miejscach skóra tworzyła obrzydliwe
rany, już rozkładające się od upału. Głowa zatraciła normalny kształt; była w kawałkach, jakby
została schwytana i rozgnieciona przez gigantyczną pięść. Inne ciało, również rozerwane na
kawałki, zakrwawione, z wywróconymi białkami oczu, na których siadały roje much, należało do
jednego z braci wodza. Był to sympatyczny facet około trzydziestki, którego jako notabla
zapraszaliśmy czasami do domu. Rozpoznaliśmy też ostatnie zwłoki - jednego z niezliczonych
miejscowych chłopców, wyrośniętego piętnastolatka.
Obrzydzenie i wściekłość, które nas ogarnęły na ten widok, sprawiły, że staliśmy w
milczeniu. Nawet Paulo zaprzestał swoich przekleństw. M’Bumba był diabłem, piekielnym
potworem. Skąd tyle zapamiętania w zwierzęciu, którego nawet nie zaatakowaliśmy?
Ze swego miejsca młody Montaignes rzucił na zwłoki tylko krótkie spojrzenie. Z jednej z
licznych kieszeni wyciągnął krawiecką miarkę i przykucnął, z nieodłącznymi okularami na czubku
nosa, maksymalnie wyciągając ręce, by zmierzyć jeden ze śladów: gigantyczny nieregularny krąg,
niewiarygodny ślad nogi słonia.
- Osiemdziesiąt dwa centymetry - powiedział rozmarzonym głosem. - To potworne!
Część pierwsza
Na szczęście nasz hangar nie uległ zniszczeniu. Zbudowany jakieś sto metrów od wioski, na
końcu wąskiego cypla wrzynającego się w nurt rzeki, i M’Bumba nie był łaskaw dojść aż tutaj. Nie
było to domostwo luksusowe, ale zależało nam na nim. Sprawiliśmy, że było obszerne i czyste i w
ciągu spędzonych w nim ośmiu miesięcy przeżyliśmy tu spokojne i bardzo miłe chwile. Był to
prostokątny budynek z desek z czerwonego drewna, nakryty dużym dachem z przeplatanych
palmowych liści, przy którego wznoszeniu pracowała cała wieś. Jeden z boków, dzięki wielkim
przesuwanym drzwiom, był szeroko otwarty na rzekę i przedłużony drewnianym tarasem. Ten
ostatni, małe arcydzieło na palach, idealne miejsce na śniadanie i na spędzenie wieczoru, znajdował
się bezpośrednio nad wodami rzeki, nad zatoczką utworzoną przez półwysep i nad naszą przystanią.
Od strony lądu wielka tablica zielonymi literami na białym tle ogłaszała: Powszechna Faktoria
Handlowa.
Wewnątrz, oprócz pooddzielanych przepierzeniami pokoi, znajdowało się obszerne
pomieszczenie służące zarazem jako salon, prywatna tawerna, sklep i skład towarów. Worki ziarna i
sprzęt niezbędny w buszu sąsiadowały tu z czterema ogromnymi wiktoriańskimi fotelami,
przywiezionymi z miasta pirogą, z przedmiotami sztuki wudu, których nie chcieliśmy sprzedać, z
puszkami konserw, butelkami i bronią. Pomimo szyldu i sporego zapasu towarów Powszechna
Faktoria Handlowa nie była prawdziwym sklepem. Nazwę tę nadaliśmy naszej siedzibie raczej dla
zabawy, z przymrużeniem oka nawiązując do wielkiej tradycji kolonialnej. Doskonale pasowała do
wspaniałego otoczenia w sercu Afryki, w którym zamieszkaliśmy.
Kiedy zaczyna się ta historia, czyli kiedy przyszedł rzucić nam swoje wyzwanie słoń, jej
pięciu bohaterów od ośmiu miesięcy mieszkało w zawieszonej nad rzeką faktorii.
Często mówiło się o nas, że jesteśmy nienormalni. Dlatego, by uniknąć wszelkich
nieporozumień, lepiej będzie, jeśli na samym wstępie naszkicuję portret naszego dzielnego zespołu.
Najpierw, uznając przywilej wieku, będę mówił o Paulo. Stary Paulo, czy też, jak sam o
sobie mówi: „Zgniły Paulo”. Kiedy chce się kogoś przedstawić, zaczyna się zwykle od podania
wieku, lecz w jego przypadku jest to niemożliwe do spełnienia. Kiedy go spotkałem, był już stary, a
nie działo się to wczoraj. Wyglądał wówczas dokładnie tak samo: mały facecik z okrągłym
brzuszkiem swobodnie wysuniętym do przodu, stopy mocno osadzone na ziemi, nogi rozstawione,
te same długie włosy tak samo lekko siwiejące, te same wielkie, jasne i ruchome oczy, błyszczące
inteligencją.
Na przestrzeni lat tylko zmarszczki i ślady po licznych przeżyciach stały się wyraźniejsze:
wielkie worki pod oczami - wspomnienie po tylu przyjemnościach czerpanych bez opamiętania;
dwie głębokie pionowe bruzdy przy ustach, zarysowane niezliczonymi wybuchami śmiechu i
chwilami zaciętości; promieniste zmarszczki przy kącikach oczu, które wielekroć mrużył na widok
tylu zadziwiających krajobrazów. Podbródek zawsze wysunięty do przodu, sokoli nos, niekiedy
niebezpieczne błyski w oczach, oto nasz człowiek.
Poza tym był jowialny i przesadny w zachowaniu, lubił głośno wypowiadać się soczystym
językiem, jako nieodrodny „syn Prowansji”, gdyż Paulo urodził się w marsylskiej dzielnicy Vieux-
Port i pozostawał marsylczykiem aż po końce swoich lakierowanych mokasynów, choć rodzinne
miasto opuścił pod naciskiem pilnej potrzeby natury karno-prawnej całe wieki wcześniej, kiedy
miał piętnaście lat. Pod wieloma względami jego charakter odpowiadał jego pseudonimowi.
„Zgniły Paulo” nie szanował niczego i nikogo oprócz mnie.
- Mam wszystkie zalety. Mały - mawiał. - Lubię używać, jestem fałszywy, podstępny,
zakłamany i przekupny. Mam szczęśliwą rękę, Mały! Wszystko, co trzeba, żeby podbić świat i
prowadzić wspaniałe życie!
Ale ja znałem go dobrze i wiedziałem, że posiada ogromne zalety, którymi mniej się
chwalił, a w szczególności wielkie serce, wcale nie takie zgniłe. Miałem dobrych trzydzieści lat
mniej od niego. I mimo tej różnicy wieku nasza przyjaźń była głębokim uczuciem, utkanym ze
śmiechu, ze wspomnień o wspólnie podejmowanym ryzyku, ze wzajemnego wielkiego szacunku i z
całkowitej uczciwości. Za każdym razem, kiedy los gdzieś nas ze sobą stykał, a zdarzało się to
często, rozpoczynała się nowa przygoda. Dla mnie jego obecność, kiedy coś się działo, stanowiła
dodatkową przyjemność. On odczuwał to samo.
Naszą cechą wspólną było samo rozumienie wolności, wolności całkowitej, bez żadnych
ustępstw i niezależnie od ceny. Podobnie jak ja był indywidualistą. Obaj zawsze żyliśmy poza
normami, żeby nie powiedzieć, że je zwalczaliśmy.
Poszukiwanie wolności i przygody? Głód sensacji? Pragnienie, by żyć. intensywniej i
zakosztować jak najwięcej doznań dostępnych człowiekowi? Trudno określić co to jest przygoda i
jakie są powody, które skłaniają kogoś do wyboru takiego życia. To odrębny świat, a jego zasady i
losy różnią go od wszelkich innych społeczności. To plemię specjalnej rasy ludzi, piratów,
ułomnych, rycerzy, wielkich marzycieli, którzy stosują się do własnych, odmiennych zasad. Jeśli w
języku potocznym „awanturnik” określa się osobę niemoralną, to wiedzcie, że Paulo i ja jesteśmy
dumni mogąc odnieść je do siebie.
* * *
Za dużo czasu zajęłoby opowiadanie, czym było życie z Paulo; nasze liczne rajdy przez
kontynenty, nasze zwariowane przedsięwzięcia, nasze liczne sukcesy, nasze nagłe bankructwa,
nasze walki i nasze wojny.
Wiedzcie jedynie, że w Afryce byliśmy od trzech lat. Dla Paula, jak mawiał, była to jego
Dpiąta kampania wśród czarnych”. Dla mnie - dopiero trzecia. Seria klasycznych działań w
wielkim stylu: przemyt, sieć dyskotek - a w nich odpowiednia atmosfera - wszelkiego rodzaju
oszustwa... Dwa najbardziej udane to najpierw partyzantka w jednym z krajów Południa, do której
chciałem, byśmy przystali, by walczyć o nasze demokratyczne ideały. Te ostatnie przybrały postać
fasoli na każdy posiłek i kubańskich doradców, schlanych i śmierdzących, o poczuciu humoru
równie ciężkim co ich buty. Jak należało się tego spodziewać, Paulo ukradł kasę. Z czystej i
bezinteresownej przyjaźni przeszedłem wraz z nim do obozu wroga i wszystko zakończyło się po
kilku miesiącach podczas wspaniałej ucieczki w kierunku granicy. Była też afera diamentowa w
Zairze. Założyliśmy bowiem International Diamond Mining Investigations and Investments
Company, kwitnące przedsiębiorstwo, które wzbudziło zbyt wiele zazdrości i zakończyło się
fatalnie po paru miesiącach luksusu i powszechnego szacunku.
Wschód, zachód, południe, tempo naszych działań, a zwłaszcza naszych ucieczek,
drastycznie zmniejszyło liczbę krajów gotowych udzielić nam gościny. Wszędzie spaleni
przynajmniej na dziesięciolecie, znaleźliśmy schronienie w tym spokojnym Kongu Brazzaville. Po
dwóch niespokojnych latach pragnęliśmy paru miesięcy wakacji.
Któregoś dnia w gablocie hallu międzynarodowego hotelu zobaczyłem rzeźby i jakieś
obrzydliwe przedmioty z kości słoniowej. Dokonaliśmy szybkiego przeliczenia ceny za kilogram,
spodobała się nam, więc kupiliśmy broń i rozpoczęliśmy polowania na słonie! O, nie pracowaliśmy
zbyt wiele. Okoliczne słonie były starymi samotnikami, wygnanymi ze stada, i pojawiały się bardzo
rzadko. Ponadto cena sprzedaży kości słoniowej zapewniała nam całkowicie zaspokojenie naszych
potrzeb, a w tym czasie niczego więcej nie pragnęliśmy. Życie płynęło spokojnie, przerywane
myśliwskimi wyprawami, wypadami do stolicy, bez specjalnych wydarzeń. Nikt się nas nie czepiał.
Okolica, pełna bagien, nieprzebytych lasów i stref niebywale bujnej roślinności, nie interesowała
nikogo.
Mieliśmy doskonałe stosunki z naszymi sąsiadami z plemienia Kuju, którzy bez trudności
pogodzili się z naszą obecnością i wydatnie pomogli w zagospodarowaniu się. W rewanżu
robiliśmy wszystko, by nasz pobyt był dla nich jak najbardziej korzystny. Zainwestowaliśmy więc
w materiały szkolne, skierowaliśmy ich prace rolne na rośliny bardziej poszukiwane na rynku
miejskim, zorganizowaliśmy system spółdzielczy w zakresie składowania i dostaw ziarna, a także
zbudowaliśmy kilka małych domków, teraz zniszczonych, jak na przykład ambulatorium
Zgłoś jeśli naruszono regulamin