Ścigany.rtf

(3729 KB) Pobierz

 

 

PROLOG

 

        W różowym świetle zachodzącego dnia wieże strażnicze Zakładu Karnego w High Ridge sprawiały wrażenie wieżyczek baśniowego zamku. Mężczyzna z naszywką Masen 94729, przymocowaną nad kieszenią roboczej koszuli khaki, wiedział swoje. High Ridge nie było ani zamkiem, ani tym bardziej scenerią baśni. Było piekłem, po prostu i zwyczajnie piekłem, w którym skazani próbowali przechytrzyć lub udobruchać diabła albo umierali w daremnym trudzie.

        Więzień 94729 był pojętnym uczniem. Trzy miesiące pobytu w High Rigde nauczyły go wszystkiego, co niezbędne. Problem w tym, że nauczył się zbyt wiele, a czasami bezpieczniej jest nic nie wiedzieć, niż wiedzieć za dużo.

        Obserwował strażników opuszczających wartę na dwóch najbliższych wieżach. Zakończył się więzienny dzień pracy, było po kolacji i pewnie też dobiegło końca wieczorne odliczanie więźniów. A zatem po tej stronie rozległego kompleksu High Ridge nie pozostał już nikt, kogo by trzeba pilnować, przynajmniej oficjalnie. Odgłos kroków postawił wysokiego jasnowłosego więźnia w stan pogotowia.

        – Niech cię szlag trafi, Mike Gallagher zaklął głośno.

        Wsunął jedną rękę do kieszeni, druga przejechał po starannie utrzymanej brodzie, którą chlubił sie w więzieniu, gdzie ogoleni na zero mężczyzni stanowili regułe. Broda świadczyła o jego wysokiej pozycji w High Ridge, pozycji, którą mógł stracić, gdyby się w porę nie zorientował.

        – Gadasz do siebie, Masen? - żujący gumę strażnik przystanał, oparł się o framugę drzwi i z zainteresowaniem spoglądał na Anthony’ego Masena, gdy ten wracał do komputera od okna, które wychodziło na zagajnik niskich sosen i przystrzyżonych cisów.

        Także ten krajobraz za oknem stanowił część baśniowej iluzji. Drzewa i żywopłoty maskowały czterometrowy mur, nie mówiąc już o grubym kolczastym drucie nad nim, czy o drugim żywopłocie tuż za drutami.

        – Odwal sie, Cooney. Przeszkadzasz mi - mruknął ze złością więzien.

        Strażnik zachichotał dobrodusznie. Jim Cooney był jednym z nielicznych dobrodusznych facetów w High Ridge. Jego szef, naczelnik więzienia kapitan Roger Shaw, do takich nie należał.

        – Muszę popracować powiedział Masen.

        – Trudno, wiesz przecież, że nie mogę stąd odejść. Kapitan Shaw dosyć cię lubi, ale tutaj, na miejscu, nie zaś tęskniacego za skokiem we wrzosy.

        Anthony Masen kolejny raz przeklął w duchu Gallaghera. Mike Gallagher zostawił go tutaj, żeby zgnił. Gallagher, jego zaufany przyjaciel, który właśnie udowodnił, że nikomu - ale to nikomu - nie można ufać. Nigdy. Kiedy Masen nie odpowiadał, Cooney zachichotał po raz drugi.

        – Co do mnie, to nie uważam, żebyś miał w sobie krew rączego zająca. Nie uciekniesz. Jesteś zbyt ucywilizowany, ot co. Takie jest moje zdanie. Zbyt wykształcony. Daje słowo, że jeszcze nigdy nie widziałem wykształconego zająca.

        Masen zakręcił się na fotelu. Fotel, podobnie jak wszystko w biurze naczelnika

więzienia, był wytworem nowoczesnej technologii.

        – Nigdy tego nie skończę, jeśli nie przestaniesz gadać. Nie słyszałeś, że masz mi dzisiaj podać wykwintny posiłek? Pieczony kurczak i świeże szparagi?

        – Pierwsze słyszę, że tym sie żywią zające.

        Wzrok Cooney'a powędrował po pokoju. Zadowolony, że wszystko jest w porządku, ruszył po tacę przyniesiona pół godziny temu z kuchni.

        – Tylko nie zapomnij odgrzać tego w mikrofalówce zawołał Petersen.

        Gdy strażnik zniknął, Carl błyskawicznie poderwał się z fotela. Wyszarpnął z kieszeni srebrny nóż do otwierania listów z inicjałami naczelnika i odkrecił ostatnią śrubę skrzynki klimatyzacyjnej, zakrywającej dolną połowę jedynego nie zakratowanego okna. Następnie podszedł do drzwi i przywarł plecami do ściany. Nie musiał długo czekać.

        – Salceson i rzepa, i niestety nic wiecej! zawołał Cooney, wchodząc do pokoju. – Nie potrzeba żadnej mikrofalówki. A gorace, jak dupcia...

        – Postaw to, tylko grzecznie i spokojnie odezwał się Masen.

        Stał za strażnikiem, postąpił naprzód i przyłożył Cooneyowi nóż do gardła Cooney nie ruszył się.

        – Nie trudź się, synu. Stąd nie ma wyjścia, chyba że w sosnowej skrzynce.

        – Już ja znajdę sposób, a niektórzy z tych biednych sukinsynów, którzy kończą w tej przeklętej norze, nie dostaną nawet sosnowej skrzynki.

        Masen przesunął lekko nożem po szyi strażnika, żeby pokazać Cooney'owi, że nie żartuje. Ostrzył nóż po obu stronach od wielu dni, zawsze ilekroć był wzywany do biura naczelnika.

        Na szyi strażnika pojawiły się kropelki krwi.

        – A teraz postaw tacę.

        – Już, już stawiam.

        Cooney pochylił się i postawił tacę na podłodze. Kiedy to zrobił, Masen wyciągnął strażnikowi z kabury rewolwer kaliber 44. Następnie zabrał mu jego walkie - talkie.

        – Odwracaj się powoli. Ręce nad głowę.

        Cooney zrobił, co mu kazano. Podnosząc ręcę, lekko dotknął palcami szyi, jakby chciał się upewnić, czy krwawi.

        – Nic ci nie zrobię, pod warunkiem, że będziesz rozsądny. Będziesz miał co opowiadać wnukom.

        – Nie uda ci się. Nawet gdybyś opuścił teren, urządzą obławę i złapią cię przed świtem.

        – Szkoda, że nie będziesz mógł tego zobaczyć. Petersen kiwnął głową w stronę szafy. – Otwórz drzwi.

        – Nie noszę tego klucza.

        – Ależ nosisz, nosisz. Otwieraj bez gadania i oddaj mi klucze. A potem masz jedną minutę, żeby się rozebrać.

        Cooney zdawał się domyślać reszty.

        – Jestem od ciebie prawie o osiem centymetrów niższy, a cięższy o dwadzieścia kilo, synu.

        – Piećdziesiąt pięć sekund.

        Cooney zaprzestał dalszej dyskusji. Pierwszy poszedł krawat, potem niebieska koszula z naramiennikiem High Ridge. Wreszcie spodnie.

        Masen rozbierał się równocześnie, cały czas trzymając strażnika na muszce. Włoż ubranie Cooney'a, zaciskając pas z kaburą na ostatnią dziurkę. Spodnie Cooney'a wisiały na nim, ale nie było innego wyjścia. Na koniec Masen wyciągnął rękę.

        – Zapomniałeś o kapeluszu.

        Cooney przybrał zbolały wyraz twarzy.

        – Jest cały pogięty. Akurat tak, jak lubię.

        Masen trzymał wyciągnięta rękę, a prawie nagi Cooney zdjał pilsniowego stetsona z szerokim rondem. Patrzył, jak więzięń wciska go sobie na głowę. Masen ruchem głowy kazał mu przesunąć się w głąb szafy.

         – Kapitan obedrze cię za to ze skóry - ze smutkiem w głosie stwierdził Cooney.

         – Przekaż coś kapitanowi ode mnie, Cooney. Powiedz mu, że równie dobrze gadam, jak uciekam. I powiedz mu, że wziąłęm sobie drobny prezent, zgoda? - Masen sięgnął po dwie dyskietki leżące na biurku naczelnika i wsunął je do kieszeni nienagannie utrzymanego munduru strażnika, który miał teraz na sobie.

        – Już po tobie, Masen, to więcej niż pewne. Aż przykro będzie patrzeć.

        Anthony Masen zatrzasnął drzwi szafy, nie słuchając, co jeszcze ma mu do powiedzenia Cooney. Zatrzymał się tylko na chwilę, zastanawiając się, czy nie zgolić tak charakterystycznej brody, używając w tym celu elektrycznej maszynki, którą naczelnik miał zawsze pod ręką w przylegającej do gabinetu łazience. Uznał jednak, że tego nie zrobi. Zostało mu już niewiele czasu na ucieczkę.

        W ciągu paru sekund, używając sztaby z więziennej celi, wyważył skrzynkę z

klimatyzacja Sztaba była pamiatka po „skoku we wrzosy” innego więźnia. Ta sztaba to jeden z ulubionych eksponatów kapitana. Więzień, który ją tak pracowicie odpiłował od drzwi celi, nie dożył chwili wystawienia jej na pokaz. Zdążył tylko zobaczyć kapitana unoszącego ją wysoko do góry i zamachującego się nią w kierunku jego czaszki.

        Urządzenie klimatyzacyjne upadło w łoskotem na wykładzine podłogową. Masen czekał w napięciu na alarm albo na tupot stóp w korytarzu. Ale wokół panowała cisza. Przesadzając na zewnątrz nogi, otrząsnął się, odrzucając od siebie wszystkie leki, wszystkie wątpliwości. Ucieknie, nawet jeżeli innym się nie udało. Jest młody, silny i dostatecznie zdeterminowany, żeby tego dokonać.

        Nie ma takiego budynku czy płotu, które by go zat...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin