Bagley Desmond - Fetysz.pdf

(1391 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Bagley
"FETYSZ"
Przełożył
Jerzy Żebrowski
AiB Warszawa 1993
Tytuł oryginału
Juggernaut
Copyright (c) Brockhurst Publications Ltd 1985
Redaktor
Ewa Brudzyńska
Ilustracja
Jerzy Kurczak
Opracowanie graficzne serii
Studio Q
For the Polish edition
Copyright(c) 1993
(c) by Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Wydanie I
ISBN 83-85593-43-8
Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Warszawa 1993
ark. wyd. 17, ark. druk. 16,5
Druk i oprawa:
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca
w Krakowie, ul. Wadowicka 8
Zam. 8847/93
1
Poproszono mnie do telefonu, gdy flirtowałem przy dużym,
okrągłym basenie z dwiema młodymi Niemkami, które udało mi się
oderwać od stadka. Nie miałem zbyt wielkich szans. Dziewczyny
w tym wieku uważają, że mężczyzna powyżej trzydziestu pięciu
lat rozłazi się w szwach. Ale co tam, ćwiczyłem przynajmniej mój
niemiecki.
Spojrzawszy na opaloną twarz kelnera zapytałem z niedowie-
rzaniem:
- Telefon do mnie?
- Tak, sir. Z Londynu. - Zdaje się, że zrobiło to na nim wrażenie.
Westchnąłem biorąc do ręki płaszcz kąpielowy.
- Zaraz wrócę - obiecałem, podążając za kelnerem po schodach
w kierunku hotelu. Przystanąłem u góry. - Odbiorę w swoim poko-
ju - oznajmiłem, mijając po drodze do wynajętego bungalowu fron-
ton hotelu.
Wewnątrz było chłodno, niemal zimno, a klimatyzator wydawał
cichy pomruk. Wyjąłem z lodówki puszkę piwa i otworzywszy ją
podniosłem słuchawkę telefonu. Tak jak przypuszczałem, dzwonił
Geddes.
- Co robisz w Kenii? - zapytał. Połączenie było dobre, jakby
siedział w sąsiednim pokoju.
Wypiłem łyk piwa.
- Co cię obchodzi, gdzie spędzam urlop?
- Jesteś na właściwym kontynencie. Szkoda, że musisz wracać
do Londynu. Jaką tam macie pogodę?
- Upalną. A czego spodziewałbyś się na równiku?
- U nas leje - stwierdził. -I jest trochę zimno.
Przywykłem już do Brytyjczyków. Podobnie jak Arabowie wy-
mieniają zawsze nieistotne uwagi, zanim przejdą do poważnych
spraw, tyle że u Brytyjczyków zaczyna się zwyczajowo od pogody.
Trudno mi to czasem znieść.
- Nie zadzwoniłeś do mnie w sprawie pogody. O co chodzi
z tym Londynem?
- Obawiam się, że koniec rozrywek. Mamy dla ciebie robotę.
Chciałbym pojutrze widzieć cię w moim biurze.
Zacząłem liczyć. Pół godziny na opuszczenie hotelu, godzina
jazdy do Mombasy żeby oddać wypożyczony wóz. Po południu lot
do Nairobi, a o północy samolot do Londynu. Reszta dnia na doj-
ście do siebie.
-
Może mi się uda - stwierdziłem. - Ale chciałbym znać po-
wody.
- Za wiele trzeba by wyjaśniać. Do zobaczenia w Londynie.
- W porządku - odparłem gderliwym tonem. - A tak przy oka-
zji, skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Geddes roześmiał się radośnie.
- Mamy swoje metody, Watsonie. Mamy swoje metody.
Rozległ się trzask i na linii zapadła cisza.
Odłożyłem z niechęcią słuchawkę. To także było typowe dla
Brytyjczyków: zawsze rzucali w człowieka cytatami, zwłaszcza
z "Sherlocka Holmesa" i "Alicji w Krainie Czarów". Albo, do diab-
ła, z "Kubusia Puchatka"!
Wyszedłem z bungalowu i stałem na tarasie, kończąc piwo. Oce-
an Indyjski był spokojny, liście palm trzepotały na lekkim wietrze.
Dziewczyny pluskały się w basenie, udając, że ze sobą walczą, a ich
piskliwy śmiech przeszywał rozgrzane powietrze. Dwaj młodzi
mężczyźni obserwowali je z zainteresowaniem. Pomyślałem, że
^obejdzie się bez pożegnań. Skończyłem piwo i wszedłem do pokoju,
żeby się spakować.
Parę słów na temat firmy, dla której pracuję. British Electric jest
spółką mniej więcej tak samo brytyjską, jak Shell Oil holenderską.
Nabrała międzynarodowego charakteru i dlatego byłem jednym
z wielu zatrudnionych w niej Amerykanów. Od British Electric nie
kupuje się dwukilowatowego grzejnika elektrycznego, ani nawet
lodówki o pojemności stu czterdziestu litrów, jeśli jednak potrzebu-
jesz ekonomicznej wersji gigantycznego urządzenia do produkcji
prądu mierzonego w megawatach, zwróć się do nas. Zajmujemy się
w branży sprawami najcięższego kalibru.
Formalnie jestem inżynierem, ale minęło już z dziesięć lat, odkąd
naprawdę coś budowałem albo konstruowałem. Im wyżej człowiek
awansuje w spółce takiej jak nasza, tym mniej zajmuje się czysto
technicznymi problemami. Oczywiście, żargon współczesnego zarzą-
dzania sprawia, że wszędzie pełno jest fachowej terminologii i w po-
kojach podkomisji pobrzmiewają określenia zaczerpnięte z analizy
drogi krytycznej, badań operacyjnych i dynamiki przedsiębiorstw, ale
wszystkie te bzdury okazują się zbyteczne przy wielkim stole konfe-
rencyjnym, gdzie poważne decyzje podejmują ludzie, którzy wiedzą,
że zarządzanie to o wiele więcej niż mechanika.
Takich jak ja różnie się określa. W niektórych spółkach nazwano
by mnie "jednoosobowym korpusem ekspedycyjnym", w innych
"specem od kłopotów". Działam w mglistym obszarze, ograniczo-
nym od północy problemami technicznymi, od wschodu finansami,
od zachodu polityką, a od południa zwykłymi dziwactwami ludz-
kiej natury. Gdybym musiał znaleźć określenie dla mojego zawodu,
nazwałbym siebie specjalistą od inżynierii politycznej.
Geddes nie mylił się co do Londynu: było tam zimno i mokro.
Wiał silny wiatr, pędząc krople deszczu, które bębniły o szyby
w jego gabinecie. W porównaniu z Afryką wyglądało to ponuro.
Wstał, kiedy wszedłem.
- Masz ładną opaleniznę - powiedział z uznaniem.
- Byłaby lepsza, gdybym mógł dokończyć urlop. O co chodzi?
- Wam, jankesom, zawsze tak się spieszy - powiedział Geddes
tonem skargi. Zabrzmiało to zabawnie z dwóch powodów. Nie
zarządza się firmą taką jak British Electric siedząc na tyłku i Ged-
des, jak wielu Brytyjczyków na kierowniczych stanowiskach, robił
złudne wrażenie człowieka powolnego, a jednak okazywał się szyb-
szy od innych. Klasyczna definicja Węgra jako faceta, który wchodzi
za tobą w obrotowe drzwi, a wychodzi pierwszy, znakomicie by do
Gec^desa pasowała.
Drugą zabawną sprawą był fakt, że nie potrafiłem oduczyć An-
glików nazywania mnie jankesem. Nazwałem kiedyś Geddesa "li-
verpulcem", a potem próbowałem mu wykazać, że z Liverpoolu^
jest bliżej do Londynu niż z Wyoming do Nowej Anglii, ale jakoś
to do niego nie dotarło.
- Tędy - powiedział. - W sali konferencyjnej mam całą ekipę.
Spotkałem już większość obecnych tam osób i gdy Geddes rzekł:
"Znacie wszyscy Neila Mannixa", rozległ się potwierdzający jego
słowa pomruk. W sali był tylko jeden nie znany mi chłopak, którego
Geddes przedstawił:
- To John Sutherland, nasz człowiek w terenie.
- To znaczy gdzie?
- Mówiłem ci, że byłeś na właściwym kontynencie. Tyle że po
niewłaściwej stronie. - Geddes odciągnął zasłonę, która zakrywała
tablicę z mapą. - Nyala.
- Mamy tam kontrakt na budowę elektrowni - stwierdziłem.
- Zgadza się. - Geddes wziął do ręki wskaźnik i postukał nim
w mapę. - Mniej więcej tutaj, na północy. W miejscu zwanym Bir
Oassa.
Ktoś wbił igłę w skórę ziemi i ta zaczęła obficie krwawić. Stało
się to zachętą do kolejnego ukłucia, po którym wypłynęła ropa,
wyrzucana podciśnieniem gazu ziemnego. Jego obecność, choć nie
całkiem nieoczekiwana, stanowiła dodatkową gratyfikację. Wy-
pływ ropy powitali z wielką radością i zadowoleniem ludzie dzier-
żący ster rządów w niestabilnym politycznie kraju. W obecnych
czasach duże zasoby nafty oznaczają posiadanie władzy na świato-
wą skalę i Nyala uzyskiwała szansę zaznaczenia swej obecno-
ści wśród innych państw, co dotychczas wyraźnie się temu krajo-
wi nie udawało. Ropa oznaczała również pieniądze - dużo pie-
niędzy.
- To dobra nafta - mówił Geddes. - Zawiera mało siarki i dzięki
odpowiedniej lepkości nadaje się bez rafinacji na paliwo dla stat-
ków. Nyalańczycy zbudowali właśnie rurociąg z Bir Oassa do Port
Luard, tu, na wybrzeżu. To jakieś tysiąc trzysta kilometrów. Uwa-
żają, że będą mogli oferować tanią ropę statkom płynącym wokół
Afryki do Azji. Mają też nadzieję wejść na rynek południowoamery-
kański. Ale to wszystko przyszłość.
Wskaźnik pokazywał ponownie Bir Oassa.
- Pozostaje sprawa gazu ziemnego. Rozważano możliwość po-
prowadzenia równolegle gazociągu i ropociągu, budowy zakładów
skraplania gazu w Port Luard i przesyłania go statkami do Europy,
ale z powodu odkryć na Morzu Północnym pomysł ten okazał się
nieekonomiczny.
Geddes przesunął wskaźnik dalej na północ, trzymając go, na
wysokości wyciągniętego ramienia.
- Tutaj, między najprawdziwszą pustynią a obszarem lasów tro-
pikalnych, rząd Nyali zamierza zbudować elektrownię.
Wszyscy obecni już o tym słyszeli, a jednak w sali rozległ się
szmer i nerwowe poruszenie. Nie starczyłoby palców u obu rąk,
żeby wyliczyć wynikające z tego oczywiste problemy. Wybrałem
pierwszy z brzegu.
- Co z wodą do chłodzenia? Na Saharze panuje susza.
McCahill poruszył się.
- Nie ma problemu. Zrobiliśmy odwierty i trafiliśmy na duże
zasoby wody na głębokości tysiąca ośmiuset metrów. - Skrzywił
się. - Na tym poziomie jest dość ciepło, ale dodatkowe chłodnie
kominowe powinny załatwić sprawę. - McCahill należał do zespołu
konstruktorów.
- A przy okazji będziemy mieli wystarczające ilości wody dla
potrzeb irygacji i konsumpcji, co pozwoli nam być w dobrych sto-
sunkach z miejscową ludnością. - To, oczywiście, głos człowieka
odpowiedzialnego za kontakty firmy ze światem zewnętrznym.
- Susza na Saharze potrwa jeszcze przez długi czas - stwier-
dził Geddes. - Jeśli Nyalańczycy będą mogli wykorzystywać gaz
do zasilania elektrowni, uzyskają więcej energii do pompowa-
nia dostępnej im wody i do irygacji. Mogą również sprzedawać
nadwyżki gazu sąsiednim krajom. Niger już okazuje zaintereso-
wanie.
Miało to pewien sens, ale zanim zaczną zarabiać fortuny na ropie
i gazie, muszą najpierw rozpocząć wydobycie. Podszedłem do ma-
py i przyjrzałem się jej.
- Będziecie mieli problemy z transportem. Dużych urządzeń, jak
kotły czy transformatory, nie da się montować na miejscu. Ile jest
tych transformatorów?
- Pięć - odparł McCahill. - Po pięćset megawatów każdy. Czte-
ry do zainstalowania i jeden zapasowy.
- I każdy waży trzysta ton - zauważyłem.
- Myślę, że pan Milner wziął to pod uwagę - stwierdził Geddes.
Milner był naszym głównym kwatermistrzem. Musiał dbać o to,
by wszystko znajdowało się o właściwej porze we właściwym miej-
scu, a jego wydział blokował dość skutecznie dostęp do wszystkich
komputerów. Milner podszedł do mnie i stanął przy mapie.
- To proste - oznajmił. - Jest tam parę dobrych dróg.
Nie ukrywałem sceptycyzmu.
- Tu, w Nyali?
Pokiwał głową w zamyśleniu.
- Oczywiście nie byłeś tam, prawda, Neil? Zaczekaj, aż przeczy-
tasz pełne sprawozdanie. Ale streszczę je dla ciebie i pozostałych.
Pierwszym prezydentem kraju po rządach kolonialnych był Maro
Ofanwe. Pamiętacie go?
Ktoś przeciągnął ręką po gardle i rozległ się krótki, nerwowy
śmiech. Nikomu z rządzących nie jest w smak przypominanie o za-
machach stanu.
- Ofanwe miał typowe, złudne przekonanie o własnej wielkości.
Jednym z pierwszych jego posunięć była budowa nowoczesnej su-
perautostrady wzdłuż wybrzeża z Port Luard do Hazi. W połowie
długości, w pobliżu Lasulu, rozgałęzia się ona na północ, prowa-
dząc do Bir Oassa, a nawet dalej - donikąd. Nie powinniśmy mieć
tutaj żadnych problemów.
- Uwierzę w istnienie tej drogi, kiedy ją zobaczę.
Milner był rozdrażniony i nie ukrywał tego.
- Dokonałem osobiście jej inspekcji z szefem firmy transporto-
wej. Spójrz na te fotografie.
Sterczał przy moim łokciu, gdy oglądałem odbitki - błyszczące,
czarno-białe zdjęcia lotnicze. Faktycznie, była tam autostrada, wy-
glądająca tak, jakby wyrwano ją w całości z Los Angeles i rzucono
w sam środek zarośniętego krzakami pustkowia.
- Kto z niej korzysta?
- Na drodze wzdłuż wybrzeża panuje spory ruch. Odnoga pro-
wadząca w głąb lądu jest mało używana i źle utrzymana. Od po-
łudnia zarastają ją lasy tropikalne, a na północy będą problemy
z lotnymi piaskami. Pojawiają się wyrwy w nawierzchni. Miejscami
są nadwerężone pobocza. - Było to typowe dla większości asfalto-
wych dróg w Afryce i wcale mnie nie zaskakiwało. Milner ciągnął
dalej: - Parę mostów może być trochę niebezpiecznych, ale damy
sobie z nimi radę.
- Czy kontrahentowi z firmy transportowej to odpowiada?
- Całkowicie.
Miałem co do tego wątpliwości. Zadowolony kontrahent jest jak
zadowolony farmer: w zasadzie nie istnieje. Ale to ja wysłuchiwa-
łem skarg, nie ludzie, którzy zatrudniali i zwalniali personel. Udo-
bruchałem Milnera podziwiając jego fotografie, po czym skoncen-
trowałem znowu uwagę na Geddesie.
- Sądzę, że pan Shelford może mieć coś do powiedzenia - za-
chęcał Geddes.
Shelford zajmował się kontaktami politycznymi. Pracował w wy-
dziale, który stanowił w British Electric najbliższy odpowiednik
Departamentu Stanu albo brytyjskiego MSZ. Spojrzał porozumie-
wawczo na Geddesa.
-
Rozumiem, że pan Mannix chciałby usłyszeć raport o sytuacji
Zgłoś jeśli naruszono regulamin