Stefan Żeromski - Sen o chlebie.pdf
(
93 KB
)
Pobierz
Stefan Żeromski
SEN O CHLEBIE
Pas publicznego traktu przecinał okolicę, ciągnąc się po falistych pagórkach i
rozpłaszczonych nizinach. Gdzieniegdzie stały przy nim szeregi obłamanych topól albo wieloletnie
lipy, samotnice, zaniedbane przez nieszczędną siekierę. Kobieta, zdążająca w dal ponad
zakurzonym rowem, miała wciąż przed oczyma nieskończony gościniec albo domyślała się jego
kierunku po szeregu drzew, gdy się za wyniosłościami gruntu ukrywał. Wymijała bez przerwy
łańcuch wozów wojskowego trenu ciągnący na jej spotkanie i, choć spieszyła ze wszech sił, nie
mogła dotrzeć do jego końca. Wychudłe, stare szkapy lub konięta ledwie dźwigające uprzęż -
ciężkie wozy i rozsiadł! na ich przodkach ludzie zdrożeni, senni, z oczyma bez wyrazu jak woda
przydrożnej kałuży - hurgot, szczęk żelaziwa, okrzyki popędzające sprzężaj - bez końca były te
same. Z odległości ten ruchomy, wlokący się tabor podobny był do rzeki szarej i chropowatej.
Podróżna biegła co żywo, choć nogi jej ledwie mogły udźwignąć ciężar ciała.
Tumany kurzu, podrywane przez suchy wiatr letni spod kopyt końskich i obręczy kół, siekły
jej oczy, wgryzały się w nozdrza, wargi i gardło. Słońce przypalało ramiona. Pot oblewał plecy.
Toteż pożądliwie witała każdy cień drzewa. Nie zważając na upał kryła twarz pod chustkę
narzuconą na głowę, żeby uniknąć wzroku męskiego. Na każdym wzgórzu przystawała szukając
swojej mieściny - celu podróży.
Lecz pagórki rozchodziły się w przestwór, niziny ciągnęły wszerz w dalekość przyćmioną
od mgieł, a znajomych kształtów budowli nie było widać. Po każdym z takich przeświadczeń
ciężkie westchnienie wydzierało się z jej spieczonych warg, a oczy bezsenne od długiego szeregu
nocy zakrwawiały się na nowo. Gdy droga szła pod górę, osłabione nogi gięły się zaplatając jedna
na drugą, a tętna tłukły w kości głowy jak młotki dwustronne. Skoro zaś poziom szczęśliwie zniżał
się ku nowym rozłogom, samotnica w cwał biegła.
Wracała z powiatowego miasta od krewnych męża, którzy przytulili byli jej córeczkę. Przed
dwoma tygodniami dano znać, że dziecko jest bardzo słabe. Udało się dostać przepustkę i przybyć
w porę. Stanęła na miejscu w sam czas, żeby zobaczyć, jak umiera... Zmarło.
Przynajmniej na jej rękach. Pochowała. Teraz powraca do chłopca, starszego od
nieboszczki, który prawie bez opieki, na łasce ludzkiej w domu pozostał.
W domu... Miasto od czasu wielkiej bitwy leżało w ruinie, a "dom" - było to schronisko w
zgruchotanych murach, kąt między ścianami bez dachu. Nakryła go przy pomocy życzliwych
sąsiadów wystawą z opalonych krokwi i pościąganych zewsząd desek, gliną oblepiła piecowisko i
gotowała, co się gdzie dało uzganiać. Mąż jej, zabrany przez nieprzyjaciela, od szeregu miesięcy
przepadł bez śladu i wieści. Przywykła już była do nędzy, głodowania, do poniewierki, trwogi,
krzywd, zniewag, potrąceń - do wszystkiego. Lecz przydarzyło się oto coś, czego nie mogła w
samej sobie pokonać. Było ponad nią, jako wszechmocna władza, wciąż żywe, wciąż nowe, jakby
coraz bardziej nienasycone w swym okrucieństwie, odradzające się i napastliwe coraz zajadlej - bez
początku i bez końca. A taka przy tym zwyczajna rzecz, taki widok codzienny, tak pospolite nici
Dziecko zachorowało na krosty w gardle i umarło. Jak setki innych... Tysiąc tysięcy razy
chciała już przecie zapomnieć, nie myśleć daremnie o oczach, co je piasek zasypał i wyjada oczach
trzyletnich, przez które patrzy stara, jakby stuletnia rozpacz... Usiłowała zapomnieć o rączkach tak
małych, tak drobnych, wyciągających się spod nieudżwignionego ciężaru, zwalonego na piersi, tak
przecie szczuplutkie. Usiłowała zapomnieć, a o tym tylko jednym pamiętała. Bo uśmiechały się do
niej w mrokach boleści różane usteczka szepcząc niestrzymany rozkaz: "Już mnie zapomnij..."
Szara głowina dźwigała się z barłogu, oczy szukały czegoś poprzez nocny mrok i zachrypły
głoseczek brzmiał na wieki. Opuszczona matka zasuwała palce między palce i wykrzywiała je aż do
złamania, żeby wydrzeć i wytracić w sobie wiadomość o tym, jak to ona tam sama jedna leży w
ziemi. Ale się tylko od tych wewnętrznych mocy i przemocy cieleśnie zataczała jak pijana. Jęk
wymykał się z jej ust, choć zaciskała zęby i garścią dusiła gardło, i jedyne, co ją wciąż od nowa
podcinało, to jakby czyjeś nad uchem ciekawe zapytania: Czy też chłopiec żyje? Czy i jego nie
opadły te same krosty? Czy go zastanie? Głębokie, sekretne modlitwy, błąkające się w splotach
uczuć - tajne układy, porachunki, wypomnienia, obietnice, upadłe i na śmierć zaprzysięgłe śluby
przelewały się samochcąc w podmuchy ślepego buntu, w bezgłośne krzyki zdziczałej i wściekłej
rozpaczy.
Gdy się dowlokła na jedno ze wzgórz, ujrzała w znacznym oddaleniu okolicę znajomą, a w
nikłej mgle widnokręgu zarysy miasteczka, do którego dążyła.
Nareszcie!
Była już do ostatka wyczerpana.
Wymijając w pędzie szeregi wozów, przemknął z hukiem i porykiwaniem samochód, pełen
oficerów w okularach podróżnych. Swąd benzyny i widok schylonych głów w urzędowych
czapkach rzucił w duszę wędrującej kobiety zgoła inny gatunek wzruszeń.
Wspomnienie ohydne, lecz przesiąknięte zarazem zmysłową chucią, jak płomień
zdradzieckiego pożaru wionęło wszystkimi jej żyłami. Łoskot kroków w głowie, echo sprężystych
stąpań, pogłos piosenki:
A wiedz o tym, mój kochanku,
Ze ja czekam na ciebie...
Śledziła oczyma spod spuszczonych powiek pojazd szybko niknący, mrucząc do siebie z
myślą o mężu:
- Będziesz się miał czym pocieszyć - czekaj! - jak wrócisz... Powiem ci, żebyś wiedział...
Daleko, sunąc z dołu w górę huczał drugi automobil. Za nim trzeci i czwarty. Widok ten
napełnił dreszczem ciało pątnicy. Nie miała siły stać ani iść dalej. Bezwładne, upadłe spojrzenie
szukało jakiegokolwiek miejsca, gdzieby można spocząć, choć przez chwilę. Lecz wszędzie były
ciekawie spoglądające chłopy. Śmiertelna do ich spojrzeń odraza wytrąciła ją z obranego kierunku.
Myśli głupie, ni to pierzchliwe nietoperze śmigały tam - nazad w ciemnym sklepieniu
czaszki, tłukąc się i łopocąc o jej ściany pękające od cierpień.
Żyła przecie tylko z mężem, broniła się wszelkiej najprzyjemniejszej pokusie, a w nagrodę
za tę psią wierność, za dobrowolne przystanie na przygasłą już spowszedniała z nim radość -
sześciu, siedmiu czy ośmiu ruskich sołdatów - bo już liczby dokładnie wiedzieć nie mogła -
zabawiało się nią, jeden po drugim, w tamte noc...
- Jakże to może być - szeptała. - Cóż jest dobre, co jest sprawiedliwe? To czy tamto? Czemu
na mnie padł taki los? Któż za to będzie odpowiadał?
Z tych pytań wysuwało się jeszcze jedno najnatrętniejsze, które ją w ostatnich czasach wciąż
znienacka podchwytywało, wszystkiemu, co się tylko przydarzyło, stojąc na poprzek:
- Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja jestem naprawdę potrzebna?
Zsunęła się w rów, pełen grubego pyłu, i brnęła jego głębią, chustkę naciągnąwszy na oczy.
W jakimś miejscu rów stał się płytszy i wywiódł ją niejako w suche pastwiska porośnięte gęstym
jałowcem.
Błąkała się wśród krzaków nie wiedząc, dokąd idzie. - Pewnej doświadczyła ulgi, gdy już
nie czuła na sobie wzroku mężczyzn, ukryta między zagajami.
Szła długo, mijając kolczaste kępy, aż do miedzy, zarzuconej głazami ź obrośniętej tarniną.
Dalej stał szeroki, łagodnie rozkołysany łan żyta. Przystanęła przed nim, zaskoczona miękkością
ruchu zboża i nie wiedząc, dokąd dalej wlec nogi. W pobliżu zobaczyła na wygonie rozwidloną
gruszę polną. Samotne drzewo pozwało ją ku sobie głębokością zieleni i cieniem korony, nisko
zasłanym. Gdy się w jego przyjaznym kręgu znalazła, siadła na stosie kamieni, wsparła plecyma o
pień i wytchnęła z głębi po wielkim trudzie.
Cicho, ledwie dosłyszalnym głosem szeleściały liście. Przywodziły, na pamięć dawną,
pradawną śpiewankę dzieciństwa, niemądrą i niewiadomą, jak niewiadome było szczęście życia za
młodu. Sennie szumiące listki nie mogły przecie wydać słów ani melodii, a jednak tę to znajomą
ludzką piosenkę taiły w swej mowie.
Pląsem w ciepłym powietrzu, drżeniem od zetknięć jednych z drugimi odsłaniały pachnący
ranek - widok kwiatów na zboczu pagórka - brzozowy las wśród pól.
Jękiem zerwanym zaszlochały piersi do tego obrazu.
Brzozy moje, brzozy!...
Ptaszek mały, sikorka boża, przyleciał z lasu odległego i spoczął między rosochatymi
gałęźmi. Wtulił głowę w lśniące swoje pióra i podejrzliwym wejrzeniem przypatrywał się światu.
Ale oto i on przeciągłym poświstem zaczął wypominać ten sam, w niepamięci zagubiony widok.
Samotnica usiłowała objąć ów świat przepadły myślami stałymi, przygarnąć do swego serca
odbieglego - ale się wymknął, jak po ocknieniu pierzchający sen... Nie chciało już przystać do serca
szczęście, które ongi miało w nim swoje siedlisko. Wodziła tylko wewnętrznym wzrokiem po jego
szlakach niedostrzegalnych - drogach motyla w powietrzu, który już na zawsze odleciał. Niejasno
wspominała, błąkając się jakoby gość przygodny w znikomym kole oczarowania, zgasłe swoje
tęsknoty za pięknymi chłopcami - martwe już, a tak niegdyś płomienne żądze dziewczyńskiego
serca, żądze spojrzeń rozkochanych, uśmiechów radosnych t nie dającą się najsroższymi groźbami
wyniszczyć rozkosz czekania. Przewinęły się i same słowa śpiewki z tamtych lat. Westchnęły
wszystkimi zapachy owoczesnych łąk, tamtejszych kwiatów, zalśniły rosą poranków - przejęły
piersi niewysłowionym żalem, drżeniem miłosnym tamtych - ciemnych - głuchych nocy - i
przepadły jako ten wiatr w polu.
Podniosła oczy w górę ku ptaszkowi leśnemu. Pytanie z dna duszy podżwignęło się przed
jego cichą piosenkę, która tak wszystko wiedziała.
- Czy jest na tej ziemi gdzie jaka sprawiedliwość? Czy jest gdzie miara na łzy i waga na
krzywdy? Czy się gdzie wszystkie spisuje i czy są oczy, co to przeczytają?
Milczał w głębokiej pogrążony zadumie ptaszeczek boży. Aliści podniósł głowinę i z cicha,
a przecie z donośną nad miarę żarliwością wyświstał po swojemu dźwięk odmowny, zaprzeczny.
Strzał, który by na wylot piersi przebódł, nie wymierzyłby takiego ciosu, jak to przeciągłe,
zimne odtrącenie.
Podniosła oczy w górę i śledziła wzrokiem białe, letnie obłoki, unoszące się popławem
niepostrzeżonym w upalnym błękicie. Łzy żałości gorzkiej wysączyły się z błękitów oczu i
zasłoniły obłoki. Spalone usta szeptały wyrazami bez związku i sensu do tych niebiańskich aniołów
te same zaklęcia i pytania, prosząc się o sąd i odpowiedź. Białe obłoki, jak gdyby wstrzymane w
swojej wysokiej podróży nad głębokością niedoli, zdawały się czujnie słuchać szlochów tulących
się w dźwięki poszarpane, w biedne ludzkie wyrazy, tak bezładne jak czyny rodu człowieczego na
ziemi. Na zbożu i na dalekich łąkach stanęły głębokie cienie.
Wstrzymane na wysokościach obłoki i podobizny ich na ziemi upiększały się nawzajem z
zielenią przestworu, strojąc się i ozdabiając w coraz to inne kolory. Sposobem tajnym, a
skutecznym doskonale, uzupełniały swe kształty i rozmiary. Te ciemne pawłoki, subtelne tkaniny,
przepływające w jasnej zieleni, przedziwnie były dla oczu przychylne. Jak gdyby chusty dobrotliwe
przytykały się do źrenic i do tych miejsc z powiekami, skąd płyną łzy na wyczerpaniu i gdzie są
same gołe rany. Przelotna ulga, tym głębsza, im krótsza, zstąpiła w serce strudzone.
Lecz wtedy wiatr z nizinnych powiatów lecący rozkołysał żyto za miedzą. Poszum, szelest,
rozgwar przeszedł po zbożu. Przewinęło się między kłosami ciężkie westchnienie. Nozdrza
wciągnęły powiew i uczuły oddech wiadomy. Smród trupów tysięcy zastrzelonych żołnierzy,
ledwie po bitwie przytrzaśniętych ziemią i śniegiem, obmierzle uderzył jestestwo. Tam w dole -
teraz sobie przypomniała - leżały ich całe szeregi w pospólnym rowie. Szczyty ich hełmów, znaki
ich rodu, połyskiwały jaskrawo w słońcu, które wszystko dostrzega, o wszystkim pamięta, wszystko
na części rozdziela i co się komu należy - oddaje.
Odór, płynący z odległych gmin, zniszczył krótką pociechę. Serce wróciło do jaskini ucisku
i na drogi swego szaleństwa.
Zapach śmierci...
Pod spuszczonymi powiekami odsłoniła się znowu biedna izba - ukazał tapczan okryty
przepoconą kołdrą i zajaśniała głowa najmilszego dziecka, taczająca się po wezgłowiu w prawo i w
lewo. Zajrzało w źrenice spojrzenie konającego gołębia - i ta mgła, ta mgła przeraźliwa, co je w
sobie zwolna pochłania.
Mściwy wróg duszy zawrócił znowu i postawił przed oczy tę chwilę, gdy głowa osnuta
prześlicznymi włosami schyla się ciężko, jakby z wychudłej szyi odpadła, a mały nosek na oślep
utknął w poduszkę.
Oszalałe ręce matki zapuściły się teraz w skudłane włosy i zaczęły z boku na bok przewalać
zgłupiałą i jak kamień bezwładną czaszkę, żeby z niej oczywistość wspomnienia wygonić.
Lecz niezmożona i nienasycona zemsta.miłości trzymała pamięć zdarzenia, jak rozdarcie
rany trzyma w sobie głęboko wbity nóż zbója. Oszalałe ręce objęły odziomek drzewa, a upadająca
w niemocy swej nędza cielesna szukała poratunku i pociechy u niemego pnia.
Oczy podniosły się na gałęzie i liście, żebrząc o odpoczynek. Ale wtedy przypomniało się
sekretne, szeptane ludzkie podanie o zhańbionym drzewie.
- Może to jest to samo przeklęte drzewo? - z niedobrym uśmiechem spytała samej siebie.
Ogarnęła spojrzeniem grube konary i szelestne liście. Pytała ich się o prawdę, czy to nie
tutaj zwisały owoce, na których wspomnienie ludzie truchleli? Czy to nie tu właśnie kołysały się za
wolą wiatru te jakieś ta szpiegi? W dalekich, niejasnych kształtach zarysowały się zdarzenia
związane z tym przezwiskiem. Trwoga nowa, obca, cudza zionęła z wystających gałęzi. Ręce
odpadły od pnia i załamały się na piersiach, w których głośny, nieludzki śmiech zaszczekał.
Sfrunął mądry, przyjacielski ptaszek i uciekł w przestwór swój, w wolne niebiosa.
Podmuchy swobodnych wiatrów niosły falami trupi fetor.
Szumiało niemiłosiernym rozkołysaniem żytnie pole. Myśli mściwe i niszczycielskie
wysuwać się poczęły z mroków jaskini katuszy - myśli niezłomne i zimne, dokładne i proste, niby
nieprzemierzone i nieubłagane pochody wojsk. Ponad nimi także rozciągać się poczęła śmiertelna
odraza i najgłębsze znużenie.
Po tylu nocach bez przymknięcia powieki, po męce i zdrożeniu - zwinęła się teraz w kłębek
na ziemi i z głową wspartą o kamień - jak ów kamień zasnęła.
Długo trwało szczęście niebytu, łaska zapomnienia o ziemi i życiu. Lecz z mroku poczęło
wysuwać się widowisko, znowu ukazali się ludzie i dalszy ciąg szkarady dziejów duszy. Nie był
wiadomy początek tych wydarzeń, w których przebiegu śpiąca była główną osobą. Stała pośrodku
natłoku mężczyzn i kobiet w głębi nawy, a raczej w ostatnim skrzyżowaniu wielu naw
niezmiernego podziemia.
Była to jaskinia wysoka i przestronna, która się licznymi wnękami, siecią krucht i
chodników w rozmaite rozciągała strony. Zwisające stropy, czarne lub ciemnozielone, jakby z rudy
lub z nie wytopionego surowca, były nad głowami tłumu. Światło, nie wiedzieć skąd padające,
uwydatniało tu i tam ciężkie bryły i sople skał. Od środkowego sklepienia dzielił kaplicę uboczną
szereg filarów niezdarnych, ledwie wyrąbanych z litej skaliny, jak bywa w kopalniach. Lecz nie
było tam ciasno, jak bywa w kopalniach, nie było duszno ani cicho.
Z kogo składał się natłok człowieczy, zbity w masę, w pospólstwo oślepłe i zdziczałe od
paniki u wejścia do najmroczniejszej z jaskiń? Ani jednej twarzy nie mogła rozeznać, choć patrzyła
przecie na tych ludzi - i ani jednej z twarzy nowospostrzeżonych nie była w stanie zapamiętać.
Czuła przecież, że w tym zespole byli życzliwi ze świata, dusze waleczne i pełne dobra na nic
nikomu nieprzydatnego. Gdzie światło ich działania miała dokoła siebie? W uśmiechach, które za
dni dzieciństwa widziała była - we łzach, które płynęły czasu bitwy, ucieczek, wędrówek przy
odgłosie huku armat za dni głodu i dzielenia się najostatniejszym zuchelkiem chleba?
Wizerunek jednej postaci, jakby śniady cień obłoku, co niedawno płynął nad głową - jakby
przez gęstej mgły zasłonę, uprzytomniła sobie. Ale gdy i tej imię mogło być omyłką i złudzeniem,
jak wszystko wśród tylu zawodów - pozostało ledwie powzięte z niebytu, a twarz i kształt zginęły w
bezimiennej czerni. Uciekali wszyscy, kurcząc się, tuląc, zginając, płaszcząc jak zbiegowisko w
ulicach miasta na widok powietrznego latawca, który rzuca na bruk śmiertelne wybuchy. Zdawało
się, że w skałę wielowiorstowej grubości wwiercą się, wdrapią pazurami i zapadną - spostrzegając
figurę tego, co u wejścia do swej własnej poprzecznej komory straszliwie - nad wszelkie słowo
straszliwiej - niestrudzony pracował. Schylał się raz wraz i wtedy jego długie, czarne włosy
spadały, jak obluzowana przyłbica, na twarz pooraną, pełną szram i blizn, chropawą, jakby była
utworzona z tej samej rudy, co skały jego podziemia. Z lochu, który miał za plecyma, wynosił
wciąż, z pośpiechem nie słabnącym ani na chwilę, bochenki chleba płaskie a tak ogromne, że się od
własnego ciężaru wpół przełamywały. Rozdzierał te chleby rękami, które drżały od trudu - rozrywał
połowice na złomy większe lub mniejsze i ledwie mając przelotną chwilę na zmierzenie okiem
miejsca i liczby zgłodniałych - ciskał tej lub owej wylękłej gromadzie.
W nieruchomym osłupieniu swoim widziała wciąż chleb latający skroś powietrza, ponad
głowami, chleb potargany, pełen wewnętrznych rozdarć, zagłębień, obrywków, w których to
Plik z chomika:
danamat1
Inne pliki z tego folderu:
Stefan Żeromski - Wiatr od morza.pdf
(619 KB)
Stefan Żeromski - Sen o chlebie.pdf
(93 KB)
Stefan Żeromski - Pavoncello.pdf
(200 KB)
Stefan Żeromski - Na probostwie w Wyszkowie.pdf
(110 KB)
Stefan Żeromski - Miedzymorze.pdf
(210 KB)
Inne foldery tego chomika:
A. J. Quinnell
Agata Christie
Ake Edwardson
Alejchem Szolem
Aleksander Dumas
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin