Odcinek 227.DOC

(51 KB) Pobierz

 

Odcinek 227

 

Gregorio Monteverde czuł się jak król. Wpatrywał się sokolim wzrokiem w siedzącą przed nim postać i wiedział, że to, co teraz powie, zadecyduje o przyszłości i o życiu tej osoby.

 

- Czy jesteś tego pewna? - spytał spokojnie, wiedząc, czego potrzeba jego rozmówczyni.

 

- Tak! - wyszlochał gość. - Było to trudne, tak bardzo trudne, ale po prostu musiałam to zrobić.

 

- Nie martw się niczym - odparł jej troskliwie ojciec Raula. - Zajmę się wszystkim. Nikt nie zagrozi twojemu bezpieczeństwu - w ten, czy w inny sposób.

 

- Nie wiedziałam, dokąd pójść...Sądziłam, że mnie odepchniesz, ale udanie się do rezydencji Carlosa było jeszcze gorszym wyjściem. Na pewno by się cieszył, gdyby się dowiedział.

 

- Dobrze postąpiłaś! - pochwalił ją Monteverde. - Powiedziałam, że możesz czuć się bezpieczna. Moja służba skończyła przygotowywać ci pokój.

 

- Na pewno będą mnie szukać, wiedzą przecież, że nie mogę opuścić miasta, póki nie zostanie wydany wyrok. Nie wydaj mnie! - krzyknęła nagle. - Jestem zmęczona, tak strasznie zmęczona, nie mogę już więcej razy stawać przed prześladowcą moich dzieci! Nie chcę go więcej widzieć!

 

- Nie bój się! Jesteś przecież moją córką i nie opuszczę cię w potrzebie. Sonyu...Zdecydowałaś się opuścić swojego narzeczonego...Czy zamierzasz też zabrać mu dzieci?

 

- Nie będę w sądzie tego żądać, ale wyjadę tuż po rozprawie - o ile oczywiście nie stracę praw do maluchów.

 

- Na pewno nie - pocieszył ją Gregorio, równocześnie wstając i kładąc jej dłoń na ramieniu. - Córeczko...Fakt, że uciekłaś od tego człowieka, świadczy tylko o tym, że jesteś odpowiedzialną matką i dbasz o swoje dzieci. Sędzina Lizalde na pewno stanie po twojej stronie i całe to zdarzenie dowiedzie tylko, że nadajesz się na matkę jak nikt inny.

 

- Obyś miał rację, bo nie zniosłabym rozstania z nimi!

 

- Idź odpocznij - poradził córce.

 

Kiedy został sam, westchnął głęboko. Dziś odniósł zwycięstwo - odebrał Sonyi zaufanie do Santa Marii. Sama do niego przyszła! Jakież to było...budujące. Szukała pomocy właśnie u niego. A przecież wiedziała, że dawniej kazał zabić jej ukochanego. W rozpaczy robi się różne rzeczy.

 

- Zaopiekuję się tobą, jak powiedziałem...A potem zastanowię się, kto będzie dla ciebie odpowiedni...Skoro nie chcesz już ojca swoich dzieci, muszę pomóc ci się z tego otrząsnąć. Nie możesz wciąż kochać kogoś, kto na to nie zasługuje. Owszem, uratował ci kilka razy życie, ale teraz jest zagrożeniem i nie mogę pozwolić, byś przez niego cierpiała. Nie będę ci narzucał nikogo, ale jeżeli uznasz, że Daniel Ramirez, o którym mi wspominałaś, pasuje do ciebie, nie sprzeciwię się. To dobra partia i chętnie widziałbym cię u jego boku.

 

Kilka minut później Fernando Ramirez ze zdumieniem odebrał telefon, którego się w ogóle nie spodziewał.

 

- Nie. mojego syna nie ma, wyszedł dosyć dawno i nie przekazał, kiedy wróci. Tak, oczywiście, powiem mu, że chciał z nim pan rozmawiać. Do widzenia, panie Monteverde.

 

Carlos rzucił widelcem o talerz, aż obrócili się w jego stronę zgromadzeni w restauracji ludzie.

 

- Nie, po prostu nie mogę tego jeść, za bardzo się denerwuję! Przywlekłaś mnie tutaj, żebym nabrał sił przed ukorzeniem się przed tym debilem, a ja jeszcze bardziej się zdenerwowałem. Powinniśmy załatwić to od razu, a nie zwlekać tyle czasu!

 

- Przestań krzyczeć! - mitygowała go Andrea. - Wypij wino i jedziemy.

 

- Jeszcze mam się napić, żebym całkiem nie wiedział, co mówię? - zirytował się ponownie Santa Maria. - Ale dobrze, niech będzie, ale potem od razu udajemy się do rezydencji tej dziwki!

 

- Spokojnie! - syknęła Monteverde. - Nazywanie dziwką Guardioli publicznie, kiedy mamy z nią zatarg, nie jest dobrym pomysłem!

 

- Ona próbuje ukraść mi dzieci!

 

- Nie są twoje, tylko rodziców! A że my chcemy im je zabrać, to inna sprawa. Zbieraj się, czas na nas.

 

Wściekły brat Felipe rzucił na stół pieniądze za rachunek, który w międzyczasie przyniósł mu wystraszony kelner i wyszedł razem z kochanką. Rozjuszony wcisnął pedał gazu i ruszyli w kopyta w stronę domu Valerii.

 

Gdyby nie zatrzymali się w restauracji, trafiliby na tragiczną scenę odbierania dziecka Rodriguezowi. Teraz dojeżdżali, kiedy było już po wszystkim.

 

Armando sam z siebie się zaśmiał w duchu, kiedy zobaczył, że wystraszył się dzieciaka.

 

- Nigdy więcej nie podchodź tak do mnie, chłopcze, bo jeszcze umrę na zawał. A tak w ogóle, to dlaczego wypytujesz mnie o ten nagrobek? Co masz z nim wspólnego?

 

- Tu leży ktoś dla mnie ważny. - Sergio zrobił się czujny, nie podobał mu się ten facet.

 

- Ktoś ważny? - dało się wyczuć napięcie i podejrzenie w głosie Cardony. - A niby kto?

 

- To moja sprawa! - postawił się od razu Gera. - Gadaj pan, co tu robi, albo...

 

- Spokojnie, spokojnie - próbował uspokoić sytuację doktor. - Przyszedłem tutaj, bo interesuje mnie historia zmarłego i tyle. Podobno miał jakiś straszny wypadek, czy coś.

 

- Miał i co z tego? - warknął Odmieniec.

 

- Jak to co? - zdziwił się rozmówca. - Przecież to był radny.

 

Doskonale wiedział, kto leży w grobie, ale chciał wcześniej rozpoznać przeciwnika.

 

- Radny z piekła rodem! - nie odmówił sobie Gera.

 

- Nienawidzisz go? - badał Cardona.

 

- Z całej duszy. Powiedzmy, że źle...prowadził politykę wewnętrzną.

 

- Politykę wewnętrzną - zaśmiał się doktor. - Wiesz co? Podobasz mi się, chłopcze, a zaczynam tu marznąć. Idziemy do jakiejś knajpki? Pogadamy o...polityce wewnętrznej.

 

- Zgoda. Ale pod jednym warunkiem - ja wybieram miejsce.

 

- Nie ma sprawy - rozłożył ręce Armando.

 

Obaj zdawali sobie sprawę, że w grobie jest pochowany kto inny, ale żaden z nich nie przyznał się do tego przed drugim.

 

Graciela Gambone spakowała już wszystkie rzeczy i powoli ruszała razem z matką z podjazdu szpitala, w którym leżała po stracie dziecka. Trzeba przyznać, że czuła się wolna, przynajmniej nikt nie będzie przeszkadzał jej w szukaniu małżonka. Ciąża dosłownie jej ciążyła, nie dosyć, że przyniosła ze sobą okropne samopoczucie, to na dodatek powodowała, że Graciela czuła się gruba i nie wiedziała, jak ma niby znaleźć sobie narzeczonego, kiedy co jakiś czas miała mdłości.

 

- Jak już wrócimy do domu, zaprowadzę tam porządek - rozmyślała na głos wdowa po Antonio. - W końcu ten idiota twój kuzyn już dawno siedzi w więzieniu i nam nie zagraża. Jestem taka szczęśliwa, że wykurzymy stamtąd tych debili, że mam ochotę posłuchać jakiejś dobrej muzyki.

 

Jak powiedziała, tak i zrobiła - siedząc obok matki na przednim siedzeniu sięgnęła po włącznik radia i znalazła jakąś stację nadającą jakiś najnowszy przebój jej ulubionego zespołu.

 

- O, teraz możemy wracać - uśmiechnęła się szeroko i oparła wygodniej na fotelu.

 

Tuż po zakończeniu piosenki jeden ze spikerów poważnym głosem obwieścił nadanie ważnego komunikatu. Zarówno Graciela, jak i Dolores westchnęły, niezadowolone, iż utwór się skończył i juz miały przełączyć stację, kiedy to zamarły w połowie ruchu - obie bowiem jednocześnie chwyciły za pokrętło.

 

- Po ucieczce z więzienia jest nadal poszukiwany - stwierdził pracownik radia, kończąc informację o eskapadzie Velasqueza.

 

- O jasna cholera - wyrwało się Dolores. - I nici z wykurzania kogokolwiek.

 

- Może jeszcze o tym nie wiedzą? - rozmarzyła się jej córka.

 

- Wątpię - zmarszczyła nos matka. - Felipe to debil, ale telewizję i radio obsługiwać umie. Czyli nadal musimy z nimi mieszkać.

 

Żadna ze zrezygnowanych kobiet nie wiedziała, że przyjdzie im mieszkać z bratem Santa Maria, ale nie z tym, o którym myślały.

 

Gustavo miotał się jak szaleniec. Jego wierzyciel co jakiś przypominał mu o długu, a czas przecież nie stał w miejscu. Jeśli brat Maribel nie spłaci go za kilka dni, będzie zimnym trupem.

 

- Tej idiotki w ogóle to nie obchodzi! - walnął pięścią w kraty. - A przecież kiedy prosiła mnie, bym posłał do więzienia Santa Marię, zgodziłem się na to! To w końcu nie moja wina, że nie doszło do ponownej rozprawy!

 

Za kilka chwil zdziwił się niepomiernie, bo poinformowano go, że ma gościa.

 

- Czyżby jednak ta dziwka zdobyła pieniądze? - powiedział sam do siebie i wszedł zadowolony do pomieszczenia.

 

Istotnie, na krześle siedziała Maribel. Od razu było widać, że kobieta jest smutna i przygaszona, ale dla Gustavo to się nie liczyło. W sumie trudno mu się dziwić, skoro wisiał nad nim miecz Damoklesa.

 

- Masz kasę? - rzucił od progu, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się o to, co go obchodziło i wrócić do celi - miał nadzieję, że z odpowiednią ilością banknotów w kieszeni.

 

- Mam - powiedziała cicho siostra. - Weź i daj mi spokój. - Podała mu właściwą sumę, udając, że bierze go za wysuniętą rękę w geście czułości. Gustavo szybkim ruchem cofnął kończynę, doskonale grając rozzłoszczonego czymś braciszka, który nie życzy sobie podobnych zachowań - inna sprawa, że i tak był wściekły.

 

- Coś długo to trwało! - warknął, po czym wstał z zamiarem odejścia.

 

- Nie spytasz, skąd je wzięłam?

 

- Pewnie od twojego kochanka - rzucił zatrzymany w progu więzień.

 

- Nie - odrzekła cicho i chciała coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa:

 

- Zresztą co to mnie obchodzi? Ważne, że je masz.

 

I wyszedł.

 

Abarca wszedł do pokoju Allisson i zapytał spokojnym, stonowanym głosem siedząca na łóżku i pogrążoną w rozmyślaniach dziewczynę:

 

- Na dole jest Daniel Ramirez, mój przyjaciel. Chce rozmawiać o Sonyi, ona ponoć jest w niebezpieczeństwie. Czy go przyjmiesz?

 

- Tak - Allie oderwała się od wpatrywania w okno i obróciła do chłopaka. - Nie mogę przecież siedzieć tutaj cały czas, tym bardziej, jeśli coś grozi moim przyjaciołom.

 

Za moment wszyscy spotkali się na dole. Syn Fernando streścił pokrótce to, co go spotkało, przyznając się nawet do pocałunku.

 

- Byłeś winien - stwierdził potem Gabriel.

 

- Może - odparł mu Ramirez, zły, że Abarca staje po niewłaściwej stronie. - Ale przyznasz chyba, że nie powinien tak reagować. Był tak wściekły, że obawiam się o życie Sonyi.

 

- Sądziłam, że się kochają - odezwała się córka Monici. - Nie znam go zbyt dobrze, ale skoro ona mówi, że nic jej nie grozi, to pewnie tak jest. Jutro wezmą ślub i...

 

- Nie wezmą! - prawie krzyknął Daniel, dopiero spojrzenie obu jego rozmówców spowodowało, że spuścił głos - w końcu panowała tutaj żałoba. - Nie pozwolę na to! - dodał nieco ciszej. - Przecież on ją zabije! Raz mu się sprzeciwi i po wszystkim!

 

- Ja bym się tam nie wtrącał, nie znasz całej prawdy - uspokajał przyjaciela Abarca.

 

- Wystarczy mi to, co widziałem! - burknął młody Ramirez. - I co poczułem na twarzy! Czy pobiłbyś kogoś tylko za sam fakt, że pocałował twoją narzeczoną dzień przed ślubem, kiedy masz już pewność, że będzie twoja? I to tylko na pożegnanie, na nic więcej?

 

- Ciekawy pocałunek - wtrąciła się ponownie Allie. - Widzę, że całujesz dziewczyny w usta za każdym razem, kiedy się z nimi żegnasz.

 

- Nie o to mi chodziło! - rozeźlił się chłopak. - Z nią czuję bliskość, bo była narzeczoną mojego brata, łączy nas coś więcej! Nie uważasz, że przesadził? Ten facet prawie wysłał mnie do szpitala!

 

- I miał prawo. Tak się nie traktuje kobiet - oponowała córka Abreu.

 

- W takim razie nie róbmy niczego, zaczekajmy, aż Sonya zginie! Wiem, że śmierć ojca cię przygnębiła, Gabriel mi opowiadał, ale bez przesady!

 

Był wściekły, tak wściekły, że nie panował nad językiem. Broń Boże nie chciał skrzywdzić tej dziewczyny, ale działała mu nerwy tym, że broniła nie tej osoby, co powinna. Zerwał się i wyszedł z mocnym postanowieniem, że sam zabierze się do roboty.

 

Kilka minut później składał już zeznanie na policji w sprawie pobicia i gróźb.

 

Bolivares stał się milczący, nie potrafił dojść sam ze sobą do ładu. Viviana wyszła na chwilę, chciała coś kupić do jedzenia, ostatnio zasmakowała w gotowaniu, a on się cieszył. Przynajmniej mógł pomyśleć, zastanawić się nad swoimi odczuciami. Dlaczego tak reagował? Przecież od dawna już nie kochał Virginii!

 

Wychylił kilka szklaneczek alkoholu i się zdecydował. Nie będzie niczego ukrywał przed narzeczoną. Przecież ma mieć z nią dziecko, dlaczego ma nie przyznać się do byłej żony Carlosa, że gnębi go powrót pani Fernandez? Opowie jej o tym, jak dawniej starał się o tamtą kobietę i zaznaczy od razu, że nic już do niej nie czuje. Uspokoi tym Vivianę...i siebie.

 

Felipe czuł się conajmniej idiotycznie, kiedy musiał patrzeć prosto na Luisa i siedzieć przed nim w wyprostowanej pozycji. Tak kazał mu chłopak, który zaczynał mieć dobrą zabawę z własnej popularności. Sandra nie miała ochoty wpuszczać kolejnych petentów, ale syn sam ją o to poprosił. Teraz stała w kącie pokoju i śmiała się sama do siebie.

 

- O tak, dobrze, a teraz możecie powiedzieć, o co wam chodzi - stwierdził ze stoickim spokojem mały de La Vega.

 

- Chciałbym, żebyś nic nie mówił w sprawie mojego brata - powiedział prosto z mostu starszy Santa Maria.

 

- Dlaczego? - spytał chłopak.

 

- Bo jeśli cokolwiek powiesz, urwę ci uszy!

 

- Zamknij się! - przerwała im Monica, niezbyt zachwycona postępowaniem wspólnika. - Chłopcze...- zwróciła się potem do Luisa: - Uprzejmie proszę cię o zachowanie milczenia, bo jako żona twojego ojca - którym jest, chcesz tego, czy nie - będę miała nadal wpływy w towarzystwie. Sam rozumiesz, co to znaczy. Będę mogła ci pomóc, jako macocha. Jeżeli mój mąż przegra rozprawę, na pewno nie zostaniesz jego spadkobiercą, a ja będę mieć utrudnione dojście do najważniejszych osób, które mogą coś dla ciebie zrobić.

 

- Na przykład co?

 

- Chociażby trudniej mi będzie znaleźć ci jakąś dobrą szkołę, czy pracę. W końcu jako osoba związana z kimś, kto nie ma prawa do wnuków - bo tak to odbiorą ważni ludzie - będę napiętnowana. Niby tu chodzi nie o mnie, tylko o męża, ale czasem odbierane jest to jako jedność.

 

- Szkołę znajdzie mi mama - odparował de La Vega bez okazywania najmniejszych emocji.

 

- Ale na pewno nie macie - za przeproszeniem - aż takich środków, jak my. Poza tym wspominałam chyba o byciu jedynym spadkobiercą...- Monica zawiesiła znacząco głos.

 

- Jedynym? - zmarszczył brwi Luis, a miał je dosyć duże. - O ile wiem, mam jeszcze przyrodnią siostrę, Sonyę.

 

- Ona nie jest z krwi Carlosa. To potomek Monteverde, nie jego. Tym bardziej, jeśli teraz kłóci się z ojcem, to ten na pewno nic jej nie zapisze.

 

- I wszystko dostanę ja, tak?

 

- Tak, dokładnie wszystkie zabawki, jakie sobie wymarzysz i cokolwiek tylko zechcesz - odparła Monica, pewna, że jej się udało.

 

- Ale z tego, co wiem, majątek Monteverde jest większy...

 

- Ten idiota był tutaj i ci nagadał, wiemy o tym - wtrącił się Felipe. - Ale nie ufaj jego słowom, mydli oczy, a potem nic się z tego nie ma.

 

- Skąd mam wiedzieć, że nie postępujecie tak samo?

 

- Słuchaj, dupku...

 

- Wiecie co? Przemyślę to wszystko - zdecydował de La Vega z uśmiechem na twarzy. Wcale nie czuł się obrażony. Sam przecież prowokował podobne sytuacje. Tak go bawiło irytowanie tego mężczyzny!

 

- Ale pospiesz się, prosimy! - odetchnęła bratowa Felipe.

 

- OK, nie ma sprawy! - obiecał chłopak i wyszedł z pokoju na znak zakończonej audiencji.

 

Młodszy Santa Maria miał inny problem. Stanął właśnie przed rezydencją, w której krył się największy szczur tego świata i czekał jak głupi przed wejściem.

 

- Za kilka minut wynoszę się stąd! - powiedział do Andrei na sekundę przed tym, jak wreszcie doczekał się wpuszczenia do środka.

 

Enrique poprosił, aby goście zaczekali i udał się po gospodynię domu. Carlos rozejrzał się ukradkiem, oceniając bogactwo pomieszczenia, a wraz z nim Andrea, która szczerze zazdrościła nieprzyjaciółce - bo automatycznie nie polubiła Valerii - majątku.

 

- Jak się do nas odniesie, jak myślisz? - zdążyła spytać kobieta.

 

- Pewnie przybędzie tutaj w najbogatszym stroju, byleby tylko wywrzeć na nas wrażenie i przyćmić nas swoją wątpliwą urodą, zachowa się ordynarnie i wyrzuci nas stąd po krótkiej reprymendzie - zapowiedział Santa Maria.

 

Za moment się doczekali. Ze schodów zeszła osoba, która miała ich powitać. Ubrana w eleganckie odzienie, z uprzejmym uśmiechem na twarzy, zbliżyła się świadoma wrażenia, jakie wywołała.

 

- Witam państwa! - odezwał się Ricardo, bowiem to on wyszedł do przybyłych. - Piękna Andrea Monteverde...- mówiąc to pocałował zaskoczoną kobietę w dłoń. - I znany biznesmen, Carlos Santa Maria. - Tutaj Rodriguez wysunął rękę na powitanie. Carlos uścisnął ją odruchowo.

 

Cofnął ją ułamek sekundy później i spojrzał na nią z obrzydzeniem. Ricardo zdawał się nie zauważać, jak Santa Maria wyciera dłoń w spodnie i uśmiechał się dalej.

 

- Proszę, usiądźcie, mili goście. Wybaczycie mi chyba bałagan, nie spodziewaliśmy się was. Wydałem już odpowiednie polecenia służbie, Enrique zaraz zaprosi nas do jadalni na obiad.

 

- Ale my właśnie zjedliśmy posiłek - wyjąkała Andrea Monteverde.

 

- W takim razie zmienimy to na deser - odrzekł usłużnie Rodriguez. - Z czym państwo przychodzicie?

 

- Słuchaj...- zaczął niezbyt mrawo Santa Maria. - Nie zachowałem się za dobrze w stosunku do ciebie i chciałbym zakończyć nasz spór. Doszedłem do wniosku, że nie miałem racji, kiedy występowałem przeciwko tobie i twojemu związkowi z moją córką.

 

- Panie Santa Maria...- Ricardo zawiesił głos. - Zadecydował pan tak, a nie inaczej i pogodziłem się z tym. Wolą dziadka była walka o wnuki i miał pan do tego pełne prawo.

 

- Tak, wiem, ale pomyliłem się! Skoro to właśnie ciebie wybrała Sonya, muszę jej zaufać i nie odbierać dzieci ani jej, ani tobie. W końcu zarówno ona jest dorosła, jak i ty...Ty nawet bardziej.

 

- Owszem, mam już swoje lata - odparował gospodarz, od razu spostrzegając przytyk, jaki wymsknął się przybyszowi. - Dlatego rozumiem pańskie postępowanie. Ojcowie powinni dbać o swoje dzieci. Ale proszę się nie martwić, ma pan rację. Nie zamierzam walczyć ani o nią, ani o nasze maleństwa. Przeciwnie, niedawno wyniosła się z mojego domu, gdyż zgodnie uznaliśmy, że to nie ma sensu. I z tego, co wiem, ma już lepszego kandydata, któremu szczerze kibicuję - niejakiego Daniela Ramireza.

 

- Porzuciła cię? - wtrąciła się szczęśliwa z obrotu sprawy Andrea.

 

- Ależ nie, to ja dałem jej radę, by stąd odeszła. Nie jestem zainteresowany osobami w jej wieku. Ani kobietami. Gustuję w mężczyznach, droga pani. Nie interesują mnie też moje dzieci.

 

- To po co zapładniałeś moją dziewczynkę?! - nie wytrzymał Carlos.

 

- Wie pan, jacy są mężczyźni - machnął rękę Ricardo, cały czas mówiąc - w przeciwieństwie do gości - zebranym po nazwisku. - A żeby państwa uspokoić, coś państwu pokażę.

 

Skinął ręką na stojącego obok i czekającego na polecenia Enrique, który przed momentem przyniósł wiadomość o podanym posiłku. Potem Rodriguez poprosił o przyniesienie pewnego dokumentu. Za chwilę przekazywał go już Carlosowi.

 

- Jak pan widzi, uznaliśmy razem z Sonyą, że nie ma sensu ciągnąć dalej tego związku i dokument, który ma pan w rękach, to moje zrzeczenie się ojcostwa. Pewnie i jestem ojcem jej dzieciaków, ale ustaliliśmy razem, że to będzie najlepsza droga - w razie czego powie w sądzie, że to nie ja i po sprawie. Ale chyba nie ma sensu kontynuować tej sprawy, prawda?

 

- Istotnie - Santa Maria prawie zachłysnął się z zachwytu. Nie sądził, że pójdzie mu tak łatwo, a teraz ma przy sobie podpisany przez Ricardo papier o tym, iż jego niedoszły zięć nie tylko rezygnuje z Sonyi, ale i z jej potomków. I to na piśmie!

 

- Czyli co, kończymy całość i pan wycofuje swoje pozwanie, prawda?

 

- Tak, tak, ale pod jednym warunkiem i jednym pytaniem. Kiedy odeszła od ciebie moja córka?

 

- Och, już jakiś czas temu, ale prosiła, by na razie pana nie informować, bo chce ułożyć sobie życie. To nie znaczy, że od razu się z kimś związała, proszę być spokojnym. Uznałem jednak, że już mogę panu o tym powiedzieć. Dokumenty załatwiłem razem z nią, ona ma kopię.

 

- Świetnie, świetnie - pomruczał Santa Maria, po czym schował papier do kieszeni. Ricardo nawet nie mrugnął okiem.

 

- Wychodzimy! - zarządził Carlos. - A tobie dziękuję za zrozumienie! - zwrócił się do gospodarza domu.

 

- Nie ma za co. - Rodriguez posłał mu uroczy uśmiech. - I przepraszam za wszystkie kłopoty.

 

Nie uzyskał odpowiedzi, przybysze zniknęli tak szybko, jak niespodziewanie się pojawili. Dopiero po ich wyjściu obrócił się w stronę schowanego za załomem ściany filara i zawołał zupełnie odmiennym głosem:

 

- Możesz już wyjść, ciociu. Wiem, że tam stoisz. Jak widzisz, dałem sobie świetnie radę.

 

- Ale nadal cierpisz - odezwała się Valeria, zbliżając się do syna Cataliny. - A to mnie boli.

 

- Taki mój los - uśmiechnął się tym razem smutno, a w spojrzeniu miał ból. - Ona ode mnie odeszła, ciociu...Odeszła na zawsze. Muszę jakoś nauczyć się z tym żyć. Muszę...

 

- W takim razie po co ci był detektyw? Myślałam, że chcesz ją odnaleźć?

 

- Nie, nie ją, a moje dzieci. Dzwoniłem do niego, bo chcę wiedzieć, czy są bezpieczne. Tylko tyle. Sonya Santa Maria to dla mnie zamknięty rozdział.

 

Koniec odcinka 227

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin