Lois McMaster Bujold - Barrayar 03 - Uczeń wojownika.odt

(379 KB) Pobierz
Lois McMaster Bujold



 

 

 

Lois McMaster Bujold

 

 

 

Uczeń Wojownika

 

 

 

Przełożył Maciej Szczerbic

 

Dla Lilian Steward Carl

 

Rozdział pierwszy

 

Wysoki podoficer o surowej twarzy, ubrany w zielony uniform imperatora, dzierżył komunikator tak jak marszałek polny buławę. Uderzył się nią w udo i wyzywająco zmierzył stojących przed nim mężczyzn wzrokiem pełnym pogardy.

Normalka, uspokajał się Miles. Mimo że był to rześki jesienny dzień, miał na sobie tylko spodenki i sportowe buty i walczył z dreszczami. Nic tak nie wytrąca z równowagi, jak stanie prawie bez ubrania, gdy wszyscy dookoła czekają na Imperatora Gregora, aby przyjął paradę. Dla oddania sprawiedliwości zgromadzonym, należy nadmienić, iż wszyscy ubrani byli podobnie jak Miles.

Oficer nadzorujący wyglądał jak góra. Miles zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, jakie siły świadomości lub nieświadomości zostały użyte do uzyskania postawy, z której biła zimna pewność siebie. Trzeba będzie się jeszcze wiele uczyć...

– Wystartujecie parami – poinstruował ich oficer. Nie podniósł nawet głosu, a jednak słychać go było nawet w najdalszych szeregach.

Jeszcze jeden sprytny chwyt, pomyślał Miles. Przypomniał mu się zaraz ojciec, który, jeśli był rozgniewany, zniżał swój głos do szeptu. To przykuwało uwagę.

– Zaraz po ukończeniu przez was ostatniego etapu biegu z przeszkodami, zacznie się odmierzanie czasu na dystansie pięciu kilometrów. – Oficer począł przygotowywać dwójki startujących.

Wyczerpujące egzaminy wstępne do Imperialnej Akademii Wojskowej Barrayaru trwają tydzień. Miles miał już za sobą pięć dni.

– Najgorsze już za nami – powtarzali przyszli kadeci. Niekiedy już pozwalali sobie na żarty, przesadzone narzekania na trudne egzaminy, liche jedzenie, a nawet podrwiwali z głupoty egzaminujących. Na sprawdzian wytrzymałościowy czekali bez lęku. Igraszka, myśleli sobie wszyscy z wyjątkiem Milesa.

Stał wyprężony jak struna, jakby wierzył, że samą siłą woli zdoła wyprostować swój przekrzywiony kręgosłup. Gwałtownie uniósł podbródek, chcąc odciążyć zbyt dużą głowę, po czym skupił wzrok na torze przeszkód. Na samym jego początku stał pięciometrowy mur z betonu, na którego szczycie jeżyły się stalowe szpikulce. Wspiąć się na mur to nie problem, wiedział, że mięśnie nie odmówią mu posłuszeństwa. Bał się o zejście, bał się o swoje kości, przeklęte kości...

– Kosigan, Kostolitz – wywołał ich mijający go podoficer. Miles ściągnął brwi i obrzucił zwierzchnika szybkim spojrzeniem, a następnie skierował wzrok przed siebie. Pominięcie tytułu przed jego nazwiskiem nie było zamierzoną obelgą, lecz wykładnią ogólnopaństwowej polityki personalnej. W szeregach cesarskich zrównano wszystkich podwładnych. To dobra polityka, wprowadził ją ojciec Milesa.

Dziadek oczywiście sarkał na takie nowinki. Wszak sędziwy starzec zaczynał służbę w cesarskim wojsku, kiedy kawaleria była jeszcze głównym rodzajem wojska, a każdy z oficerów szkolił własną grupę wojowników. Gdyby w tamtych odległych czasach ktoś zwrócił się do niego per „Kosigan”, z pominięciem „Vor”, cała sprawa niechybnie zakończyłaby się pojedynkiem. Teraz jego wnuk ubiegał się o miejsce w akademii wojskowej, w której wykładano takie nauki, jak taktykę broni energetycznej, planowanie sieci wyjść ewakuacyjnych i zagadnienia obrony planetarnej. Stał w szeregu z młodzieńcami, którzy w czasach jego dziada nie mogliby nawet przytrzymać mu strzemienia przy dosiadaniu konia.

No, niezupełnie jesteśmy równi, pomyślał z goryczą, kierując wzrok wzdłuż szeregów. Chłopak, który miał z nim biec przez tor przeszkód, Kostolitz, wyczuł na sobie spojrzenie partnera i popatrzył na niego ze źle ukrywanym zaciekawieniem. Oczy Milesa znajdowały się akurat na takiej wysokości, by mógł podziwiać rozwinięte bicepsy sąsiada. Podoficer wydał komendę: „Rozejść się!” dla wszystkich, którym przyszło jeszcze czekać na swoją kolej. Kosigan i Kostolitz usiedli na trawie.

– Widywałem cię przez cały tydzień – zwrócił się do niego Kostolitz. – Co to za instrument nosisz na nodze?

Dzięki doświadczeniu nabytemu po wielu takich rozmowach, Miles bez trudu opanował poirytowanie. Istotnie wyróżniał się w tłumie, zwłaszcza w tym szczególnym tłumie. I tak dobrze, że Kostolitz nie obraził go niegrzecznym gestem, jak to niegdyś zrobiła stara wieśniaczka z okręgu Vorkosigan. W odległych i zacofanych regionach Barrayaru, jak na przykład w dzikich górach Dendarii, w rodowej domenie Vorkosiganów, dzieciobójstwo było wciąż powszechną praktyką, stosowaną nawet przy tak nieznacznych ułomnościach jak zajęcza warga. Próby wytępienia takich zwyczajów, podejmowane przez światłych rządców w stolicy, nie przynosiły żadnych skutków. Miles spojrzał na parę błyszczących stalowych szyn biegnących równolegle do jego nogi, pomiędzy kolanem a kostką, które pozostawały dotąd pod osłoną spodni.

– To klamra na nogę – odpowiedział grzecznie, lecz wymijająco.

Kostolitz nie przestawał się gapić.

– Po co?

– To tylko chwilowo. Mam w tym miejscu kruche kości i muszę ją nosić, żeby ich nie złamać, póki lekarz nie orzeknie, że już przestałem rosnąć.

– Dziwne – wyraził swoją opinię Kostolitz. – To z powodu choroby?

Udając zmianę pozycji, odsunął się troszkę od Milesa.

Nieczysty, ach, nieczysty, pomyślał z rozpaczą Miles. A może go nastraszę, powiem, że to jest zakaźne i że rok temu byłem jeszcze wysoki... Odepchnął od siebie pokusę.

– Moja matka nawdychała się śmiercionośnego gazu, gdy nosiła mnie w łonie. Wyszła z tego cało, mnie zaś został na pamiątkę spowolniony wzrost kośćca.

– Och! Nie zrobili ci operacji?

– Pewnie, że tak. Dzięki temu samodzielnie chodzę i służba nie musi mnie nosić w wiaderku...

Kostolitz wyglądał na lekko zmieszanego, chociaż nie próbował już uciec od Milesa.

– Jak udało ci się przejść przez badania lekarskie? Myślałem, że ustalono wzrost minimalny.

– Tak, ale przepis ten został czasowo zawieszony.

– Ach, tak.

Miles zwrócił swoje myśli na czekający go sprawdzian. Pewnie uda się zarobić trochę czasu na czołganiu się pod ogniem laserowym. To dobrze, przyda się ten zapas podczas następnej konkurencji – biegu na 5 km. Niepokaźny wzrost i krótsza o dobre cztery centymetry lewa noga – skutek licznych złamań – z pewnością nie będą mu pomocne. Nic się na to nie poradzi. Jutro będzie lepiej. Jutro będą testy na wytrzymałość. Niezdarni, długonodzy młodzieńcy z pewnością pokonają go na sprinterskim odcinku. Doskonale zdawał sobie sprawę, że po pierwszych dwudziestu pięciu kilometrach będzie na szarym końcu, podobnie po drugim etapie, lecz na siedemdziesiątym piątym kilometrze kandydaci stracą siły i do głosu dojdzie ból. Kostolitz, jestem znawcą i mistrzem bólu – powiedział w myślach do swego rywala. – Jutro, po setnym kilometrze, poproszę, abyś ponownie zadał mi te pytania, jeśli starczy ci na to tchu w płucach...

Do licha, skup się na istotnych rzeczach, myślał, nie na tym głupku. Ściana wysoka na pięć metrów – może lepiej w ogóle do niej nie podchodzić, dostanę za to zero punktów, ale moja średnia nie wygląda dobrze. Nie chciał rezygnować z ani jednego punktu, zwłaszcza na samym początku toru.

– Serio myślisz, że przejdziesz egzamin sprawnościowy? – zapytał go Kostolitz, rozglądając się dookoła. – To znaczy, czy myślisz, że zdobędziesz więcej niż połowę punktów?

– Nie.

Kostolitz zbaraniał.

– No to, o co chodzi?

– Wcale nie muszę zdawać, wystarczy, że osiągnę w miarę porządny wynik.

Kostolitz uniósł brwi.

– Komu się podlizywałeś, że pozwolili ci na coś takiego? Gregorowi Vorbarze?

W jego głosie brzmiała rodząca się zawiść, podejrzliwość klasowa. Miles zacisnął szczęki. Tylko nie mówmy o ojcach...

– Jak chcesz dostać się do szkoły, nie zdając egzaminu? – nie ustępował Kostolitz.

Uprawiaj politykę, pomyślał Miles. Masz ją we krwi, jak wojnę.

– Napisałem podanie – odpowiedział cierpliwie – aby wszystkie moje wyniki rozpatrywać łącznie, a nie osobno. Spodziewam się, że wyniki z egzaminów pisemnych poprawią mi średnią.

– Aż tak? Musiałbyś mieć maksymalną liczbę punktów!

– Zgadza się – burknął Miles.

– Kosigan, Kostolitz – zawołał nadzorca. Udali się na linię startu.

– Trochę mi niezręcznie – wyznał Kostolitz.

– Dlaczego? – spytał Miles. – Przecież to nie ma żadnego związku z tobą. To w ogóle nie jest twoja sprawa – dodał cierpko.

– Biegniemy w parach, żeby się dopingować, skąd będę wiedział, czy mam dobre tempo?

– Nie myśl, że koniecznie musisz mi dotrzymać kroku.

Kostolitz zmarszczył gniewnie czoło.

Zaprowadzono ich na miejsca. Miles spojrzał poprzez plac defilad na odległą grupę mężczyzn przypatrujących się egzaminom; kilku krewnych z wojska, dworzanie w liberiach z orszaków kilku książąt. Zobaczył też dwóch pochmurnych mężczyzn w niebieskim i złotym, kolorach rodu Vorpatrilow; zapewne gdzieś wśród nich stał jego kuzyn Ivan.

Był też z nimi Bothari, wyniosły niby góra i smukły jak brzoza, noszący brązowe i srebrne szaty domu Vorkosiganów. Miles pozdrowił go ledwie widocznym ruchem brody. Bothari, oddalony o sto metrów, dostrzegł ów gest i zmienił w podziękowaniu pozycję ze „spocznij” na postawę defiladową.

W oddali Miles widział jeszcze jedną grupkę, składającą się z podoficerów egzaminujących, podkomisarza i dwóch nadzorców. Gestykulacja, spojrzenia w jego stronę; wyglądało to na jakiś spór. Już został wyjaśniony. Nadzorcy powrócili na stanowiska, jeden z oficerów wyprawił na trasę kolejną parę chłopców, a podkomisarz szedł ku Milesowi. Miał niewyraźną minę. Miles przywołał na twarz wyraz oczekiwania.

– Kosigan – odezwał się oficer obojętnym głosem. – Będziecie musieli zdjąć z nogi klamrę. Korzystanie ze sprzętu tego rodzaju jest na egzaminie zakazane.

Przez myśl przebiegł Milesowi tuzin różnych replik i kontrargumentów. Ugryzł się w język. Oficer był w pewnym sensie jego zwierzchnikiem; Miles wiedział doskonale, że to sprawdzian nie tylko sprawności fizycznej.

– Tak jest – rzekł krótko Miles. Na twarzy podkomisarza odmalowała się ulga. – Czy mogę ją oddać mojemu człowiekowi? – zapytał i spojrzał groźnie na podoficera. – Bo jeśli nie, zostawię to panu na cały dzień i będzie pan za bardzo zwracał na siebie uwagę.

– Tak jest, panie – odpowiedział podkomisarz. Wyrwało mu się „panie”, bo oczywiście wiedział, z kim rozmawia.

Lisi uśmieszek przebiegł przez twarz Milesa i szybko z niej zniknął. Dał znak Bothariemu i sługa posłusznie przybiegł do niego.

– Nie wolno wam rozmawiać – przypomniał podkomisarz.

– Tak jest – zgodził się Miles. Usiadł na gołej ziemi i odpiął znienawidzony aparat. Kilogram mniej do dźwigania. Rzucił go Bothariemu, który pochwycił aparat jedną ręką, a sam natychmiast wstał. Bothari, zgodnie z umową, nie podał mu pomocnej dłoni.

Miles przestał przejmować się podkomisarzem, gdy tylko zobaczył przy nim swego sługę, który był wyższy i starszy. Ale też chudszy i brzydszy: wąska szczęka, zakrzywiony nos, oczy o niewyraźnej barwie, zbyt wąsko rozstawione. Bothari sam pełnił funkcję podkomisarza, kiedy ten jeszcze raczkował.

Miles podniósł wzrok na dworzanina, w jego spojrzeniu można było wyczytać dumę posiadacza. Potem popatrzył na tor przeszkód i znowu na twarz swego sługi. Bothari też oglądał trasę, następnie wydął wargi, zdecydowanym ruchem wsadził klamrę pod pachę i delikatnie pokiwał głową zwróconą właśnie ku środkowemu odcinkowi toru. Usta Milesa wykrzywił grymas. Bothari westchnął i wrócił na swoje miejsce.

A więc sługa zalecał rozwagę. Lecz przecież miał za zadanie go chronić, a nie zajmować się jego przyszłością. Jestem niesprawiedliwy, zbeształ się Miles. Nikt się bardziej nie zasłużył od Bothariego w przygotowaniach do tego szalonego tygodnia. Spędził wiele czasu na ćwiczeniu ciała Milesa, na ustalaniu granic jego wytrzymałości. Bez wytchnienia poświęcał się sprawie swego pana.

To mój pierwszy podwładny, moja prywatna armia – myślał Miles.

Kostolitz wpatrywał się w Bothariego. Koniec końców chyba skojarzył kolory jego liberii, ponieważ zaskoczony spojrzał na Milesa.

– Już wiem, kim jesteś – powiedział z zazdrością przemieszaną z lękiem. – Nic dziwnego, że potraktowali cię ulgowo.

Miles uśmiechnął się kwaśno na zawoalowaną obelgę. Zesztywniał. Szukał w głowie odpowiednio zjadliwej odpowiedzi, lecz właśnie wezwano ich na linię startu.

Kostolitz odkrywał uroki metody dedukcji, gdyż dodał jeszcze:

– Teraz rozumiem, dlaczego lord regent nigdy nie miał dynastycznych zapędów!

– Do biegu, gotowi – powiedział nadzorca – start!

Ruszyli. Kostolitz od razu wyprzedził Milesa. Lepiej biegnij, ty głupcze, pomyślał Miles, bo jeśli cię dogonię, pożałujesz. Czuł się jak krowa w gonitwie koni.

Ściana, cholerna ściana. Kostolitz, sapiąc, wdrapał się do połowy, zanim Miles znalazł się pod nią. Mógł teraz pokazać temu ważniakowi z klasy robotniczej, jak wygląda wspinaczka. Począł wspinać się na ścianę błyskawicznie, jakby jej załamania były schodami; sił dodał mu gniew. Z satysfakcją wdrapał się na szczyt przed Kostolitzem. Spojrzał w dół i gwałtownie zatrzymał się wśród sterczących zadziorów.

Nadzorca obserwował go uważnie. Milesa doganiał Kostolitz z twarzą czerwoną jak burak. Czyżby Vor miał lęk wysokości? Kostolitz sapnął, rzucając Milesowi przez ramię drwiące spojrzenie. Odbił się od muru i z impetem wylądował na piasku, odzyskał równowagę i zerwał się błyskawicznie.

Zmarnuję cenne sekundy, jeśli będę złaził jak jakaś pokręcona staruszka. Może gdybym wylądował okręcając się w locie? – zastanawiał się Miles. Podkomisarz patrzył. Kostolitz dotarł już do następnej przeszkody. Miles skoczył.

Czas zdawał się rozciągać, gdy spadał, może dlatego, by mógł się w pełni przekonać, że popełnił błąd. Uderzył o piasek, słysząc znajome chrupnięcie.

Usiadł, mrużąc oczy z bólu. Nie krzyczał. Przynajmniej, mówił wzgardliwym głosem bezstronny obserwator usadowiony w tylnej części jego mózgu, nie możesz tego zwalić na klamrę – tym razem udało ci się złamać obie nogi.

Kończyny zaczęły mu puchnąć i zmieniać kolor, zrobiły się grube, nakrapiane białymi plamkami. Miles przeczołgał się kawałek, potem skulił się, chowając głowę w ramiona i rozwarł usta w niemym krzyku. Nie przeklinał. Najgorsze ze znanych mu obelg nie przystawały do sytuacji.

Nadzorca zdał sobie sprawę, że Miles już nie wstanie i pobiegł ku niemu. Tymczasem Miles odczołgał się na stronę, by nie tarasować drogi nadbiegającym zawodnikom i cierpliwie czekał na Bothariego.

Miał teraz mnóstwo czasu.

 

Nowe, antygrawitacyjne kule – chociaż dobrze ukryte pod ubraniem – nie przypadły Milesowi do gustu. Czuł się w nich jak kaleka: kroki stawiał niepewnie i wciąż miał wrażenie, że się ślizga. Wolałby porządną staromodną laskę albo jeszcze lepiej laskę z ukrytą wewnątrz szpadą, taką jaką ma kapitan Koudelka, która z sykiem wchodzi w ziemię przy każdym kroku. Można sobie wyobrazić, że przebija się nią wroga, na przykład Kostolitza. Przed schodami prowadzącymi do rezydencji Vorkosiganów zatrzymał się na krótki odpoczynek.

W świetle zimowego poranka stare, wytarte granitowe schody skrzyły się tu i ówdzie maleńkimi płatkami miki, chociaż niebo nad stolicą Vorbarr Sultana zasnuwała mgła przemysłowych wyziewów. Na ulicy słychać było hałasy dochodzące z miejsca, gdzie rozbierano podobną rezydencję, by przygotować teren pod nowe osiedla. Spojrzał na wieżowiec po drugiej stronie ulicy i nad linią dachu dostrzegł zarys ludzkiej sylwetki. Blanki już dawno odeszły w zapomnienie, lecz strażnicy nadal pełnili wartę.

Bothari, który pojawił się u jego boku, schylił się gwałtownie, by podnieść monetę leżącą na chodniku. Z namaszczeniem umieścił ją w lewej kieszeni, w specjalnym miejscu na oszczędności.

Milesowi drgnęły kąciki ust, a oczy wypełniło serdeczne rozbawienie.

– Nadal zbierasz na posag?

– Oczywiście – odpowiedział pogodnie Bothari. Mówił grubym, monotonnym głosem. Tylko ten, kto znał go długo, mógł odgadnąć, co kryje się za tą obojętnością. Miles znał każdą zmianę barwy głosu sługi, tak jak każdy orientuje się we własnym pokoju, nawet w mroku.

– Odkąd sięgam pamięcią, zawsze zbierałeś grosiki dla Eleny. Wiano odeszło w zapomnienie razem z konnicą. Nawet Vorowie nie żenią się już na starą modłę. Czasy Izolacji są dawno za nami. – Miles łagodnie strofował Bothariego, pamiętając jednocześnie, że jego własne dziwactwa znajdowały u sługi zrozumienie.

– Chcę, by jej niczego nigdy nie brakowało.

– Zaoszczędziłeś już tyle, że mógłbyś wykupić całego Gregora Vorbarrę – powiedział Miles, mając na myśli setki przejawów oszczędności, jakie Bothari okazywał przez lata, zbierając na posag dla swej córki.

– Nie wolno stroić sobie żartów z cesarza. – Bothari szorstko ukrócił niestosowny żart.

Miles westchnął i mozolnie ruszył po schodach, kuśtykając nogami w plastikowych okowach.

Środki przeciwbólowe, które zażył przed opuszczeniem szpitala wojskowego, powoli przestawały działać. Był śmiertelnie znużony. Miał za sobą bezsenną noc, spędzoną – pod miejscowym znieczuleniem – na rozmowach i żartach z chirurgiem, który mozolnie składał kawałki jego kości. Dobrze się spisałem, pocieszał się Miles bliski omdlenia. Jeszcze trochę.

– Kogo myślisz skusić swoimi oszczędnościami? – Miles wykorzystał chwilę odpoczynku, by wybadać zamiary przyjaciela.

– Jakiegoś oficera – odrzekł twardym głosem Bothari.

Uśmiech zniknął z twarzy Milesa. A więc to szczyt marzeń, powiedział do siebie w myślach.

– Nie są to, jak sądzę, plany na najbliższą przyszłość?

Bothari prychnął.

– Oczywiście, że nie. Ona ma dopiero... – Urwał, pogłębiły mu się bruzdy między oczami. – Czas płynie nieubłaganie – mruknął.

Miles dotarł do szczytu schodów i wkroczył do rezydencji. Czekało go spotkanie z rodziną. Na pierwszy ogień szła matka, jej się nie obawiał. Gdy strażnik otworzył mu drzwi prowadzące do holu, zobaczył matkę stojącą u podstawy schodów. Lady Vorkosigan była kobietą w średnim wieku, jej rude włosy przyprószyła siwizna, a słuszny wzrost pozwalał ukryć kilka kilogramów nadwagi. Miała lekką zadyszkę, zapewne zbiegła po schodach na widok nadchodzących. Uścisnęli się. Patrzyła na syna poważnym, wyrozumiałym wzrokiem.

– Ojciec jest u siebie?

– Nie. Poszli z ministrem Quintyllianem do kwatery głównej, gdzie się kłócą z generalicją o budżet. Pozdrawia cię i obiecuje zjawić się na obiedzie.

– Nie rozmawiał jeszcze z dziadkiem na temat wczorajszego dnia?

– Nie, ale uważam, że powinieneś był mu na to pozwolić. Mieliśmy rano bardzo niezręczną sytuację.

– Wyobrażam sobie. – Spojrzał na schody. Zdawały mu się wielkie jak góra, nie tylko z powodu chorych nóg. No, cóż. Trzeba iść, świecić oczami... – On jest na górze, prawda?

– W swoich komnatach. Ale rano spacerował trochę po ogrodach, bardzo mnie to ucieszyło.

– Mhm. – Miles rozpoczął wspinaczkę.

– Winda – podsunął Bothari.

– Do licha z windą. To tylko jedno piętro.

– Medyk zabronił.

Matka posłała Bothariemu miły uśmiech, który ten przyjął łaskawie i półgłosem powiedział:

– Pani.

Miles krnąbrnie wzruszył ramionami i skierował się na tyły rezydencji.

– Synu – zwróciła się do niego matka, gdy przechodził obok – proszę... On jest bardzo stary, słaby i od wielu lat nie był zmuszony okazywać komukolwiek uprzejmości. Traktuj go, proszę, z wyrozumiałością.

– Oczywiście – uśmiechnął się ironicznie Miles, pokazując, z jaką obojętnością szykuje się do rozmowy z dziadkiem. Skrzywiła wargi w odpowiedzi, lecz jej oczy pozostały zasnute smutkiem.

Miles spotkał Elenę Bothari, gdy opuszczała pokoje jego dziada. Bothari pozdrowił córkę skinieniem głowy, za co podziękowała mu nieśmiałym uśmiechem.

Po raz tysięczny Miles łamał sobie głowę, jak to możliwe, żeby taki brzydki człowiek spłodził tak piękną córkę. Każdy rys jego twarzy znalazł udoskonalone odbicie w jej obliczu. Zgrabna, wysoka, tryskająca zdrowiem osiemnastolatka. Przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, o trzydzieści centymetrów mniej od ojca, który był suchy i giętki jak bat. Jego nos zagięty jak haczyk i jej orli profil tworzyły zaskakujący kontrast, podobnie jak twarze – jego zbyt wąska, jej natomiast oblicze miało w sobie delikatność rasowego charta. Może różnica zasadzała się w oczach – jej były ciemne i błyszczące, lecz bardziej spokojne niż oczy ojca. A może we włosach – jego siwiejące, obcięte na wojskową modłę, a jej długie, ciemne i błyszczące. Wyglądali jak maszkaron i święta z portalu starej katedry, którzy wyszli spod dłuta jednego rzeźbiarza.

Miles otrząsnął się z zapatrzenia. Ich oczy spotkały się na chwilę i uśmiech na twarzy Eleny zgasł. Następnie wyprostował plecy i posłał jej sztuczny uśmiech w nadziei, że ona odpowie mu prawdziwym.

– Cieszę się, że tu jesteś – przywitała Milesa. – To był okropny poranek.

– Czy był marudny?

– Nie, był w dobrym nastroju. Graliśmy w Strat–0 i nie zwracał na mnie wcale uwagi. Wiesz, że prawie z nim wygrałam? Opowiadał mi wojenne historie i zastanawiał się, jak sobie radzisz. Gdyby tylko miał mapę twojej trasy, zaznaczałby szpilkami twoje położenie... Nie jestem już potrzebna, prawda?

– Nie, oczywiście.

Elena posłała mu uśmiech pełen ulgi i ruszyła w dół korytarza, rzucając jeszcze niespokojne spojrzenie przez ramię.

Miles nabrał powietrza głęboko w płuca i przekroczył próg komnaty Wielkiego Księcia Piotra Vorkosigana.

 

Rozdział drugi

 

Starzec był ogolony i ubrany w wykwintne szaty. Siedział w fotelu i zamyślony patrzył przez okno na ogród. Podniósł pomarszczone czoło, by sprawdzić, kto zakłóca jego rozmyślania, i ujrzawszy Milesa, uśmiechnął się szeroko.

– Ach, pozwól, chłopcze... – Wskazał mu krzesło, które, jak domyślał się Miles, przed chwilą zwolniła Elena. Uśmiech starca zabarwiło zmieszanie. – Na Boga, czy pomyliły mi się dni? Myślałem, że dzisiaj masz tę stukilometrową przebieżkę na górę Sencele i z powrotem.

– Nie, panie, nie pomyliły ci się dni. – Miles rozsiadł się na krześle. Bothari ustawił jeszcze jedno i wskazał na nogi Milesa. Miles uniósł je, lecz silny ból uniemożliwił mu tę czynność. – Sierżancie, pomóżcie mi – powiedział znużonym głosem. Bothari ułożył nogi Milesa w odpowiedniej pozycji i wycofał się do drzwi, gdzie przyjął postawę zasadniczą. Stary książę przypatrywał się pantomimie i wyraz pełnego goryczy zrozumienia pojawił się na jego twarzy.

– Cóżeś zrobił, chłopcze? – westchnął.

Teraz szybko i bezboleśnie, jak przy ścięciu głowy...

– Wczoraj na torze przeszkód skoczyłem ze ściany i złamałem obie nogi. To mnie wyklucza z udziału w egzaminach sprawnościowych. Wyniki pozostałych nie mają w tym wypadku żadnego znaczenia.

– I wróciłeś do domu.

– I wróciłem do domu.

– Ach. – Starzec zabębnił pokrzywionymi palcami w poręcz fotela. – Ach. – Poruszył się niespokojnie, ściągnął usta i uciekł wzrokiem, omijając Milesa. Ponownie zabębnił palcami. – Wszystko przez tę przeklętą demokrację – wybuchnął. – Mnóstwo nowinek z innych planet. Twój ojciec nie przysłużył się Barrayarowi, popierając te idee. Miał doskonałą okazję, by wytępić chwasty, gdy sprawował urząd regenta – którą zresztą zmarnował... – Zawiesił głos. – Zakochany w obcych pomysłach i w kobietach z obcych planet... – Zniżył głos. – To przez twoją matkę, zawsze kładła mu do głowy egalitarystyczne bzdury...

– Och, nie przesadzaj – zaoponował Miles. – Matka jest tak jak ty, w pełni apolityczna, i podobnie jak tobie nie przeszkadza jej to w zachowaniu sił i zdrowia.

– Bogu dzięki, w przeciwnym razie rządziłaby naszą planetą. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby twój ojciec jej się przeciwstawił. Cóż, mogło być gorzej... – Starzec znowu poprawił się w fotelu krzywiąc z powodu duchowych cierpień, tak jak Miles krzywił się z bólu.

Miles zastygł na krześle, nie zamierzał się bronić. Wiedział, że książę potrafi być bezstronny i że w miarę upływu czasu pogodzi się z porażką wnuka.

– Musimy iść z duchem nowych czasów. Tak myślę, wszyscy musimy się przyzwyczaić. Synowie sklepikarzy robią wspaniałe kariery w wojsku. Dobry Boże, za moich czasów miałem kilku takich pod rozkazami. Czy opowiadałem ci, jak walczyliśmy przeciwko Cetagandanom w górach Dendarii? To był najlepszy porucznik w partyzantce, jakiego kiedykolwiek miałem. Trochę starszy od ciebie. Pozbawił życia wielu wrogów... Jego ojciec był krawcem. Krawcem, w czasach gdy wszystko szyło się ręcznie. Wytężał wzrok przy szyciu najmniejszych detali. – Westchnął na myśl o przeszłości. – Jak on się nazywał?

– Tesslev – podsunął Miles. Z pogardą spojrzał na swoje nogi. Może będę krawcem, mam do tego idealną budowę. Tylko że krawcy, tak jak książęta, są na wymarciu, pomyślał.

– Właśnie. Tesslev umarł straszną śmiercią, kiedy jego oddział dostał się w ręce wroga. Dzielny człowiek... – Na chwilę zapadła cisza.

Stary książę szukał dziury w całym.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin