Anderman Janusz - Brak tchu.pdf

(199 KB) Pobierz
JANUSZ ANDERMAN
BRAK TCHU
opowiadania.
Tower Press 2000
Copyright by Janusz Anderman.4
Kraj obraz
...Ten kraj blaknie na mapach,jest coraz mocniej zetlały;zacierają się kontury granic,
miękną,rozłażą się na wszystkie trzy strony tego świata i już nie można ich wyczuć czułymi
końcami palców;jego miasto rozsypało się i daje się odnaleźć t ylko w zmatowiałych okru-
chach pamięci.
Ulice kończą się niespodziewanie kordonami,drzewo,mimo ogłoszenia wiosny,jest su-
che,bez łez liści,dom przy Przechodniej opustoszał.
Adresy w notesie mętnieją albo się wykruszają,życie,zgodne z regułą,wre jeszcze za wy-
sokimi murami więzień;tylko tam trwa nadzieja.
Kolczaste powietrze rani płuca,ludzie zapomnieli o przyszłości,a ich świat ma krótki ży-
wot ścieków taśmy filmowej,notatek,pogrążonych w rozsypanych karteczkach.
Miasto straciło oddech i ta kobieta w poszarzałym kitlu;na głównej ulicy wysiada z czar-
nej wołgi,rozgląda się rozpaczliwie i już nie pamięta,gdzie miała dostarczyć talerz zupy,
który trzyma na plastykowej tacy...
–Co innego w cywilizacji,co innego u nasz –krzyczy żołnierz i wymownie poprawia pi-
stolet maszynowy....5
Kopanie studni
Stałem przy kołowrocie.Nogami mocno zaparty.Lewa noga wysunięta do tyłu i wryta w
kępę wyschniętej trawy,a prawa zgięta w kolanie i swobodniejsza.Tak,że nie do niej nale-
żało utrzymywanie ciężaru ciała.Ta druga odrabiała całą robotę bez szemrania.
Patrzyłem przed siebie;najbliżej były warkoczyki żył,występujące na grzbietach dłoni.
Rozgałęzione we wszystkich kierunkach,miłosnym gestem oplatały całą rękę i niknęły do-
piero przy palcach – chowały się głębiej.Były na dowód ważności rąk,na ich potwierdzenie;
pod cienką tkaniną skóry pulsowało i poruszało się niespokojnie,a na kostkach występowały
z wysiłku jasne plamy.Ręce były zmęczone – palce,nadgarstki,ramiona;obie czuły pracę
dzisiejszego dnia,a także minionych.Dobrze pamiętały każdą minutę.
Dalej płonęła w upale łąka;sucha trawa falowała bez powiewu wiatru,jak języki zielon-
kawego ognia.
...no więc jak mi założyli tę maskę na twarz,to już nic nie mogłam powiedzieć,no bo
twarz zasłoniętą miałam,ale tylko głową pokazałam,że się duszę,jak mi powiedzieli,żebym
głęboko oddychała,to ja czuję,że się duszę,głową pokazałam i nic nie pamiętam;nagle mnie
budzą,to ja się dziwię,że usnąć nie mogłam,czy jak,nie?,a to po operacji było;nie wie-
działam,kiedy usnęłam nawet,bo jak mi założyli tę maskę na twarz,to już nic nie mogłam
powiedzieć,no bo twarz zasłoniętą miałam,ale tylko głową pokazałam,że się duszę,jak mi
powiedzieli,żebym głęboko oddychała,to ja czuję,że się duszę,głową pokazałam i nic nie
pamiętam;więc jak się budzę...
–Ci...ciąg,kurna – usłyszałem jak spod ziemi.Zacisnąłem mocniej palce na ciepłym że-
lazie korby.
–Leje się,kurna!–Zakręciłem wolniej,bardziej miarodajnie.Ponad ostatni krąg wypły-
nęło blaszane wiaderko,naładowane piachem.Trzymając korbę prawą dłonią,wychyliłem
się w lewo i ująłem kabłąk.Potem zwolniłem uchwyt i odciągnąłem wiadro w kierunku kop-
ca.Tam wysypałem ładunek;piach był wilgotny,a na dnie kubła zebrała się kałuża mętnej
wody.
–Leje się,kurna,na mnie.Trzeba będzie worek indyjski zastosować –z ciemności do-
chodziło szuranie i chrobot.Potem ukazał się on.Opierał się plecami i nogami o kręgi i wijąc
się jak robak,unosił się ku górze,ku upalnemu światłu.
– Spadnie pan kiedy,,panie Oblęgorek – odezwałem się..
–Jakbym chciał spadać,to bym się sto razy zabił.Co ja,głupi,żeby spadać?Trzeba bę-
dzie worek indyjski zastosować,bo mi błoto na łeb lejesz.
– Przepraszam..
–Przepraszam,przepraszam.Jak my budowali kiedyś ze szwagrem Wysockim droge,to
też takie przepraszanie było.Panowanie.Pięciu nas było i tak –prosze pana,dziękuje panu,a
jak który wyciągnął sporty,żeby zapalić,to może pan skosztuje,a nie,może pan mojego
skosztuje.No i tak rozbijamy kamień,bo był za gruby,a tu jeden zamiast w kamień,to młot-
kiem szwagra Wysockiego w paluch,a on patrzaj gdzie bijesz,skurwesynu i skończyło się
panowanie.Co będziesz przepraszał,tu trzeba worek indyjski zastosować.
Usiadł na kopczyku świeżego piachu,nowo wydobytego z wnętrza gorącej ziemi,ściągnął
buty i wyżymał onuce.Saperkę studniarską na krótkim stylisku odłożył na trawie,żeby prze-
schła..6
–Studniarki nigdy nie zostawiaj na dole.Bo,tego,rdza schwyci.A but,to jest but.W bu-
cie nie ruszy.Nie to,co gołe ręce.Raz ciąłem sieczkę i wsadziłem palec.Ciach i nie ma.
Wołam babe,co jej ciąłem te sieczke,mówie,zobacz,czy tam gdzie nie ma w sieczce tego
palca.Ano jest,mówi.Przyłożyłem go,obwiązałem szmatą i myśle,będzie,to będzie,nie
będzie,to nie będzie.A ból!Rano do lekarki,odwiązała,ogląda i mówi,no dobra,będzie,to
będzie,a nie będzie,to nie będzie.Jeszcze posmarowała takim żółtym.I jest.Ten palec.Tro-
chę się tylko źle zgina,ale stół jeszcze podniose.No i w sam raz do studniarki.Bo ja i tak sie,
kurna,na studniarza urodziłem.Specjalnie nie urosłem.
...czerwona wokalistka śpiewa paryskie tango,ciżba porusza się miarowo i groźnie;ko-
bieta w białej czapce z pomponem;spływają spod niej strużki potu,elastyczne spodnie opi-
nają zad;maleńki mężczyzna w czerwonej koszuli z koronki wtula twarz między piersi ko-
biety i sunie przy niej,trzymany za baki...
Siedziałem oparty o cembrowinę,bo dawała trochę cienia i chłodu plecom.Ale mało go
było i nóg już nie piastował.Krótko siedzieliśmy i cień się jeszcze nie poruszył.
– Panie Oblęgorek,,ta studnia,to może być zegar słoneczny.
– Że jak??
– Tylko by trzeba kręgi krzywo spuszczać..Pod kątem.
–Studnia krzywa?Ty chyba tak z tej gorączki dziś pieprzysz.Bierzem sie.Robota dobra,
tylko dzień za długi.
– Dzień jeszcze nie jest taki zły..Da się wytrzymać.
...starą,jak brali,tośmy ją wszyscy obstąpili,ona na wózku i na operację i w ogóle była
taka nieprzytomna,tylko jedną rękę wyciągnęła i mamrotała;chciałabym gdzieś koleją poje-
chać,daleko,daleko żeby jechać,koleją bym gdzieś chciała;czekamy wszyscy,myślimy,że
już umarła,czy jak,wreszcie ją przywożą,oczy zamknięte,to wszyscy dotykamy,ciepła
jeszcze,czyli żyje i tak przez całą noc;operacja,jak mi założyli tę maskę na twarz,to czuję,
że się duszę i tylko głową pokazałam,bo twarz miałam zasłoniętą...
– Noc za długa,,panie Oblęgorek.
–W nocy,to sie śpi przy babie.Albo z tyczką po prośbie lata.Bierzem sie.Jak człowiek
zarobi pieniędzy,od razu weselszy.A stówy nie chciała dać frańca,gospodyni,na dobrą bu-
dowe.Zgręzła baba,opędziała.Chciałem ją brać dwadzieścia lat wstecz,ale ona nie oglądała
sie na mnie.Bidny byłem.I co,swojego pochowała,a ja jej teraz nie wezme.A kiedyś,to
latałem za nią,jak wściekły pies.Nie była do mnie pozytywnie zaakceptowana.Ja teraz cwa-
ny jestem.Jak bym nie był cwany,to bym dziś w ortalionie nie chodził.Ale wtedy,to jak
wściekły pies.Jak bym ją miał przed oczami.Kawał baby.Dziś,to już purkrapek jest.I
stówy nie chciała dać na dobrą budowe.Raz,to my ze szwagrem Wysockim budowali sto-
dołe.Jeszcze cieśla z nami był,a szwagier Wysocki porządny człowiek,bo pijak.No i kurna,
do gospodyni,żeby stówe dała,bo trzeba w rogu zamurować,na pomyślność i tego tam.Nie
chciała dać,kurna,ale dała.Przyłożyłem te stówe do fundamentu,pochlapałem cementem,
pochlapałem,a jak baba,kurna,poszła,to my papierek wyciągu i chłopaka po wino.Pięć
flaszek przyniósł i jeszcze na sześćdziesiąt sportów zostało bez pięćdziesięciu groszy.Potem
cieśla na pięć dał i pijemy.I tak przez sześć dni było.Cieśla wziął zaliczke,tysiąc złotych i
dalej pijemy,a potem sie zabrał i pojechał,bo niedziela przyszła i tak my go więcej nie wi-
dzieli.
Stałem przy kołowrocie.Nogami mocno zaparty.Lewa noga wysunięta do tyłu i wryta w
kępę wyschniętej trawy,a prawa zgięta w kolanie i swobodniejsza.Tak,że nie do niej nale-
żało utrzymywanie ciężaru ciała.Ta druga odrabiała całą robotę bez szemrania.
Pilnowałem korby.Już nie szerokiego,niewielkiego świata,który był za plecami.Nie-
pięknego,gdzie niedziela jak kożuch pleśni.
...co jest do picia;nie będę wyliczał,bo i tak pan jedną rzecz weźmiesz,piwo jest;ktoś
mówi,co to za pomysł,te drzewa,można powiedzieć,umierają stojąc;ja nie chcę być sno-.7
bem,czyli iść za opinią publiczną,ale są dwa obozy,jeden przeciw,znaczy kontra,drugi za,
znaczy za;panie,piwo,bo mnie słabo,jak żeś pan zjadł konsumpcję,to nie zajmować miej-
sca;ludzie to więcej gadają,niż prawdy jest;prowadzę żurnal siarka i jak chcę jechać gdzie,
to mówię,że jadę i jadę,o przodownikach piszę i temu podobnie,za samo czytanie gazet
więcej mam na rękę niż ty;panie,ale niech pan powie,jesteś pan księciem,czy nie,niech
pan tylko to powie,kochany;jestem z właściwego gniazda;ale jesteś pan księciem,czy nie
jesteś pan księciem...
Obraz kraju przesuwa się wzdłuż pociągu.Wybucha dzień,potem przygasa,by trwać mia-
rowo.Oblęgorek prowadzi mnie i krzyczy:
– Dziadek,,pomocnika znalazłem!Tym przyjechał,autostopem!
– A to postaw pod grusze – odpowiada..
A drugiego dnia siedziałem w sośninie,pod słońce i widziałem cień Oblęgorka;chodził po
łące na szeroko rozstawionych nogach,a ręce jak ślepiec miał przed sobą.Trzymał brzozowe
widełki,które wyciął z tego najłagodniejszego drzewa i posuwał się powoli naprzód.Kape-
lusz studniarski z szerokim rondem miał zsunięty na tył głowy.Był skupiony i natężony,a
spod tego ronda wybiegały mu na skronie pędy żył,jak strumyki.
–Jezu,Jezu – stękała skulona za mną gospodyni i twardą dłonią dzieliła gorące powietrze
na cztery części,znakiem krzyża.
Spał upał.Wyschła trawa nie wiązała ziemi,która unosiła się teraz w obłokach kurzu spod
niecierpliwych butów.
–Żeby tego skurwegosyna Pan Bóg pokręcił.Żeby jego pokarał,pokrake –mruczała
wdowa,szarpiąc kawałki żywego ciała z sąsiada,który jej zagrodził drogę do swej studni i
teraz musiała wyłożyć te tysiące.
– A żeby jemu zaraza,,amen.
Drżała brzozowa witka w rękach Oblęgorka.Wreszcie wygięła się ku spieczonej ziemi,aż
się gwałtownie zatrzymał.
– Tu czuje wode,,tu będziemy drężyć.– Ojezu – jęknęła wdowa..
–Czuje wode – powtórzył i przysiadł na kępie.Wyciągnął papierosy,a wdowa dalej krę-
ciła głową okutaną myślami,ciężkimi jak ten upał.
A potem pierwszy krąg był wpuszczony w sypką ziemię i nie miałem przy tym żadnej ro-
boty.Oblęgorek wpuszczał go,wybierając ze środka.
–No i szwagier Wysocki,kurna,kopie studnie.Ja tam tylko przychodziłem i zakładałem
ładunki,bo jego syn w kamieniołomie robił i denamit sobie brał,jak potrzebował.Wykopali-
śmy trzydzieści metrów w skale,wody nie ma,ale myśle,kurna,żeby kto nie wpadł,bo
szwagier desek na szalunek pożałował.No i szwagier Wysocki wpadł.Przylatuje,kurna,py-
tam,jak spadł.Ano na głowe.To mówie synowi szwagra,studnie zakop,to na pogrzebie
oszczędzisz,a z takiej studni,to i tak grzech wode pić.Ale mówi,że nie ma mowy,że nie,no
to,kurna,do wyciągania.Jednego my spuścili,bo syn szwagra za chińskiego boga nie chciał.
Ale jak go wyciągnąć?Więże go pod pachy,to ręce w góre,kurna,idą i sie wysmyka.No to
ja mówie,żeby za głowe uwiązać,ale myśle,przyjdzie prekurator,to powie,że powiesili.
Tak za noge go uwiązał,ja ciągne,ale znowu krew z niego ucieka i ten na dole krzyczy,że
go krew zalewa.A szwagier Wysocki porządny człowiek był,bo pijak.Umiał być pijany.I
tak trzydzieści metrów poszło na marne.
Oblęgorek stał w pierwszym kręgu.Niegłęboko było,tak że mu głowa w kapeluszu stud-
niarskim akurat wystawała nad zrąb.A potem zaczęła niknąć w czeluści,zupełnie się zagu-
biła,a ja się zapierałem wysuniętą lewą nogą i kręciłem ciepłym metalem korby.Patrzyłem
przed siebie.Na płonącą łąkę i ponad.
Oblęgorek drąży w glebie;zacięty jest i kiedy się pochylam nad kręgiem ciemności,to go
nawet nie widzę,tylko słyszę głos,jak spod ziemi..8
–Nie chciała mnie,kurna,no to swojego pochowała.A ja za nią jak pies za suką,z tyczką
po prośbie.
Drążył i wgłębiał się,a ja odbierałem na górze ładunek,pełne wiadro wilgotnych wiórów.
Kiedy krąg zrównywał się z powierzchnią ziemi,z ciemności wydobywał się Oblęgorek;
odczepiał kubeł,jedną nogę wkładał w pętlę liny,drugą opierał się o ścianę.Także plecami.
Robiłem jeden obrót korbą,on szukał oparcia wyżej,potem następny obrót i następne opar-
cie,aż pojawiał się w słońcu.Nakładaliśmy kolejny krąg.Oblęgorek nawet nie odpoczywał,
nie przysiadał z papierosem,by go z rozmysłem wypalić,nie wykręcał wilgoci z onuc,tylko
opuszczał się w ciemność i drążył.Z wściekłością do tej żywej gleby.
– A ja za nią,,jak pies za suką.Z tyczką po prośbie!
Patrzyłem przed siebie.Na płonącą łąkę i ponad.W stronę granatowego pasa sosen i w
lewo,ku grupie młodych brzóz,najładniejszych drzew,pokrytych korą ciepłą jak skóra na
brzuchach zwierząt.
Szukaliśmy wody,drążąc do źródła.Nie sięgałem wzrokiem poza granatowy pas sosen.
One były widnokręgiem.I te najłagodniejsze brzozy.
Nie było ataku słów.Chroniła mnie cisza łąki.Nie było słychać barmana,który stał z
osłupiałą twarzą;piersi miał przecięte metalowym blatem.
...ojezu,ojezu,to pan,alem się zląkł,mówili,że pan w wypadku zginął,samochód w dre-
biezgi,ale może to nie o panu mówili,już sobie nie przypomnę,ojezu,myślę sobie,taki
człowiek;ja sobie od razu pomyślałem,że jak ja tu pana widzę,no to był pic na wodę;czy
pan zna porucznika Smyka,o,całą flaszkę kupuję,o,ja robiłem kotły u jednego profesora i
mi mówi,żebym zrobił i zrobiłem,czy pan zna porucznika Smyka?,to ja całą flaszkę;potyka
się i jak Chrystus pada rozkrzyżowany na mokrą posadzkę kibla;kelnerka bije w twarz go-
ścia,dość się już wyspałeś,pani mnie zna z uczciwej pracy,a ja panią z nieuczciwej;jak to
jest,restaurację mają zamykać,to się kurwy schodzą;wszystko mogę o panu powiedzieć,
jestem wróżbita,coś jak jasnowidz,apropos,dorzuć pan na kufel...
Żeby mnie nigdy nie wyciągali nieprzytomnego z taksówki.Żebym nie trzymał w garści
bukietu i nie bełkotał,niech żyje,niech żyje.Żeby nie mamrotał wystraszony taksiarz,a za
narzygane,to kto będzie płacił,za sprzątanie narzyganego...
Panieńska skóra łagodnych brzóz na widnokręgu.I granatowa plama sosen.
– Jest!!Jest źródło,kurna...– krzyczał Oblęgorek,,wijąc się po kręgach ku światłu.Spodnie
nad cholewami miał mokre.
–Jest.Jak z dołu patrzeć na niebo,gwiazdy w dzień widać.To mnie dziwi,kurna.Z tej
studni ostatni raz widziałem gwiazdy.
Wydobyliśmy pierwsze wiadro.Woda była żółta i mętna.Nieprzejrzysta.
–Dużo trzeba będzie wyciągnąć do czystości –mówił zamyślony Oblęgorek,gdy siedzie-
liśmy przy wyszorowanym stole – białe deski..
–O,jak sie ucieszyłem,żeście przyszli,już myślałem,żeście zabłądzili –marudził po
izbie dziadek,rozkładając ręce jak szara ćma,obijająca się o ściany.–Kurier,to po waszemu
dobra gazeta?
Przed nami stała butelka.
– Nic bimbrem nie jedzie..Trzy razu dziadek przepuszczał.
–Jedz wędline –podsuwał mi czarny kawior,czyli kaszankę.Był chleb,musztarda,her-
bata.Wszystko było.Białe deski świeżo szorowanego stołu.
–Urodziło sie takie małe,kosmate,pół świni,pół kozła,pół człowieka – mruczał dziadek.
Takie to jej sie dziecko udało.W kurierze pisali.A cytryna dobra jest?
– A jak..– Oblęgorek odbijał drugą butelkę i czaił się nad stołem..
–Ja to bym tak –przysunął się bliżej.Szarpnął głową do tyłu,potem chlusnął resztką na
podłogę i odstawił szklankę.–Wdowa mieszka niedaleko.Możemy nową studnie drężyć
daleko albo może być inaczej.Wiesz,co zrobimy?Wrzucimy jej do studni zdechłego kota..9
To trzeba studnie zasypywać,bo zaraza.Mam takie ścierwo.I będziemy u niej drugą studnie
drężyć,blisko.Mam takie ścierwo,to jej wrzucimy.Tylko najpierw mętną trzeba wybrać i
dopiero jak sie czysta pokaże...
Nalałem do szklanki,wypiłem,resztką chlusnąłem na podłogę.Odstawiłem szklankę i za-
paliłem papierosa.
–I drugą będziemy drężyć.Na co mamy jeździć daleko,jak tu jest blisko.Mam już takie
ścierwo i drugą...
– Ja już nie będę mógł drugiej – powiedziałem ze śmiechem..– Muszę jechać..
– Jak??Że źle ci zapłaciłem?Tak żeśmy się dogadali...
– Nie dlatego..Dobrze pan zapłacił.– No to co sie martwisz??
–Nie martwię się.Nie mówiłem panu,ale muszę jechać.Będzie pan musiał z kim innym
szukać tej wody.Tak wypadło.
– Jak??Słyszałeś dziadek?Wyjeżdża!
– A to postaw pod grusze – odpowiedział..
[1973 ].10
Kraj obraz
...To tego grudniowego dnia chcieli złożyć pod bramami stoczni kwiaty swoim poległym
przed jedenastu laty,ale zatrzymały ich opancerzone kordony i tylko ponad brukiem hełmów
widzieli z daleka jak podjeżdżają autobusy;widzieli wysiadających z nich ludzi i uwijających
się kamerzystów;widzieli jak tamci toczą ku swoim ofiarom gładkie wieńce ze sztucznych
kwiatów.
To tego dnia spikerzy telewizyjni,oddzieleni od widzów szczelnie przylegającymi mundu-
rami,rzucali na boki ukradkowe spojrzenia,a kartki,które dzierżyli w dobrze ułożonych pal-
cach,wydobywały z nich mechaniczne głosy;słowa płynęły w białym świetle reflektorów,a
podłużne zmarszczki odklejały się od czół;znaleźli się wśród nas tacy,którzy z całą świado-
mością zapragnęli spowodować starcie właśnie po to,aby popłynęła polska krew.Historia
wymierzy im kiedyś ciężki,surowy wyrok –za warcholostwo,zacietrzewienie,nieodpowie-
dzialność,brak wyobraźni.To ich sumienie obciąży przelana w środę polska krew.Niech
odpowiedzą matkom poległych górników w kopalni Wujek,w imię jakiej sprawy postanowili
doprowadzić do konfrontacji.Niech teraz spojrzą w oczy matkom zabitych.
–Pochylmy czoła nad tą śmiercią,która była niepotrzebna – brzęczały gadające kartki pa-
pieru,a głowy spikerów pochyliły się jak w obawie przed nagłym ciosem.
W pokoiku obok studia telewizyjnego księgowa wypełnia ostatnie rubryki na liście płac.
Tej nocy nie spały przepełnione więzienia i mnogie posterunki wojska....11
Ostry dyżur
Tunelem korytarza szpitalnego,pozbawionego okien i powietrza,poruszał się bezgłośnie
wózek na gumowych kołach,na wózku leżał mężczyzna,przygwożdżony żylastymi rękami
salowych i próbując się unieść,krzyczał w zamkniętą przestrzeń,darujcie mi,rzeźniki,krew
by was zalała,darujcie mi!
Jego głowa,nie wydając szelestu,opadła na splamioną ceratę;porywał ją z wysiłkiem
spod zręcznych palców kobiet i dalej błagał krzykiem,który rozsypywał się na ścianach ko-
rytarza jak snop iskier.
Drzwi windy zatrzasnęły się i głos uwiązł w klatce,której mrok rozpraszał chrypliwy
śmiech windziarza;jedną ręką przesunął dźwignię mechanizmu,a druga powędrowała ku
podbrzuszu salowej,chronionemu szarą szmatą kitla.
Na salę wbiegł młody lekarz i rozglądał się drapieżnie po inwentarzu;chorych było jesz-
cze niewielu i ten człowiek patrzył na leżących z wyrzutem,tak jak ktoś,komu sprawiono
zawód.Patrzył z przekonaniem,że jednym pewnym cięciem skalpela można człowiekowi
odmienić życie.
Krążył wąskimi przejściami wśród pościeli i bacznie przyglądał się chorym przed długą
podróżą na salę operacyjną.
Do bezwładnego i wiotkiego ciała mężczyzny podeszła pielęgniarka z maszynką do gole-
nia w smukłych palcach,pan się zaraz wygoli na operację.
–Żebym się tylko nie zaciął – wyszeptał mężczyzna i czoło zakwitło mu kroplami potu.
Powoli przekręcił się na bok,opuścił spodnie piżamy i wodził żyletką po brzuchu.Skóra wy-
dawała głos dartego pergaminu.
Dwaj rekonwalescenci,odmienieni od ostatniego ostrego dyżuru,grali w oko,bacznie ob-
serwując okolicę;na łóżku obok nich leżał chłopak;W jego oczach nie widać było cierpienia,
bo porywał je pulchny bochen opuchlizny.
–W twojej koszuli,spuchlak,już dwóch kopło kalendarz.Są dwa szwy.Czyli dwa razy
była rozcinana na sztywnym.Mam oko!– krzyknął,,spojrzawszy w karty.
Chłopak uniósł głowę,ale nie mógł dojrzeć swojej koszuli,więc odgadywał tylko palcami
dwa długie szwy,ciągnące się od szyi w dół,ku brzuchowi.
Do sali wjechał wózek z pierwszym po operacji go dość ostrego dyżuru;pielęgniarki jak
w obrzędzie przeciągały ciało na łóżko i dokładnie Okrywały nogi poduszką,którą wyjęły
spod cichej głowy.Nad niemą pościelą kołysała się żarówka kroplówki,sącząca światło w
nieruchome ręce.
– Nie spać,,nie spać,jak się pan czuje...
Długo zastanawiał się nad pytaniem,jak się czuję,jak się czuję.
– Umarłem..
Młody lekarz wprowadził procesję następnego wózka,na tym łóżku położyć dziadka,co,
dziadek,znowu się spotykamy,drugą nogę ciachnąć?
– Przebadać i na stół..
Pielęgniarka bezładnie oplątała wychudłe ciało mackami przewodów,łączących je z apa-
ratem do elektrokardiogramu.
– Jak ja pana podłączę,,jak pan nie ma nogi?Jak ja pana podłączę.
– Ale ja czuje te noge..Teraz tyż ją czuje.Te noge..12
Odwrócił głowę ku poduszcze sąsiedniego łóżka,a pan na co,bo ja sie znam z niejednego
szpitala.
Słuchał łapczywie,a w bezwładnych oczach rosła radość.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin