Robert Ludlum - Testament Mataresea.pdf

(2942 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ROBERT
LUDLUM
TESTAMENT
MATSARESE’A
P RZEKŁAD : B ARBARA M ĄCZEŃSKA , J.T. M IRKOWICZ , B LANKA K UCZBORSKA
847380131.003.png
Spis treści
847380131.004.png
 
KSIĘGA I
847380131.005.png
1.
MĘDRCY ŚWIATA, MONARCHOWIE,
GDZIE SPIESZNIE DĄŻYCIE?
Kolędnicy stali przy skrzyżowaniu zbici w ciasną gromadkę, przytupując i zabijając
ręce dla rozgrzewki. Młodzieńcze głosy niosły się w mroźnym wieczornym powietrzu,
odcinając się wyraźnie od kakofonii klaksonów, gwizdków policyjnych i blaszanych
dźwięków świątecznej muzyki płynącej z głośników umieszczonych nad rzęsiście
oświetlonymi wystawami. Gęsta śnieżyca spowodowała liczne korki. Zapóźnieni klienci,
których tłumy wciąż przemierzały ulice, osłaniali oczy przed śniegiem i lawirowali między
blokującymi przejścia samochodami, uskakując szybko, kiedy te nagle ruszały z miejsca;
musieli się też pilnować, żeby omijać największe kałuże i nie wpadać na przechodniów
idących z naprzeciwka. Koła buksowały w śnieżnej brei; autobusy - co rusz grzęznąc w ruchu
- wlokły się w żółwim tempie, a liczni Mikołajowie uporczywie, acz o tak późnej porze
daremnie, wymachiwali dzwonkami.
POWIEDZCIEŻ NAM, TRZEJ KRÓLOWIE,
CHCECIE WIDZIEĆ DZIECIĘ?
Ciemny cadillac wyłonił się zza rogu i wolno przesunął obok kolędników. Jeden z
nich, w kostiumie, jaki według chorej wyobraźni projektanta miał upodobnić kolędnika do
Boba Cratchita z Opowieści wigilijnej Dickensa, zbliżył się z wyciągniętą ręką do tylnego
okna z prawej strony wozu i przylepił do szyby wykrzywioną śpiewem twarz.
ONO W ŻŁOBIE, NIE MA TRONU...
Zniecierpliwiony kierowca wcisnął klakson i machnął ręką na natręta, żeby się
odsunął, ale pasażer, szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, sięgnął do kieszeni palta po
kilka banknotów. Dotknął przycisku i boczna szyba zsunęła się na dół. Mężczyzna wetknął
pieniądze w wyciągniętą dłoń.
- Bóg zapłać! - zawołał kolędnik. - Duża buźka od chłopaków z Piętnastej! Wesołych
świąt!
Zapewne zabrzmiałoby to bardziej świątecznie, gdyby nie odór whisky buchający z
ust wypowiadającego życzenia.
- Wesołych świąt - odparł pasażer i wcisnął guzik, żeby uciąć dalszą rozmowę.
Kierowca ruszył ostro, chcąc wykorzystać chwilowy wyłom w ruchu, ale po kilku
metrach gwałtownie zahamował. Z wściekłością szarpnął kierownicą, ledwo tłumiąc cisnące
się na usta przekleństwa.
- Spokojnie, majorze - powiedział pasażer stanowczym tonem, nie pozbawionym
jednak współczucia. - Złość nic nie pomoże. Nie dotrzemy szybciej.
- Racja, panie generale - rzekł kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie
odczuwał.
Zazwyczaj tak, ale nie dziś, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. Generał zawsze lubił
sobie dogadzać, ale przecież to naprawdę bezczelność kazać adiutantowi pracować w wieczór
wigilijny. Kazać mu się wieźć wynajętym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego,
że generała naszła ochota pohulać. Tysiące powodów mogłyby uzasadnić służbę w tę właśnie
noc, ale nie taki!
847380131.001.png
Wizyta w burdelu. Bo bez względu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, był to po
prostu burdel. Przewodniczący kolegium szefów sztabów udawał się do burdelu w wigilijny
wieczór! A ponieważ zamierzał sobie poszaleć, jego najbardziej zaufany adiutant musiał być
w pobliżu, żeby posprzątać bałagan, kiedy będzie po wszystkim. A potem, aż do południa
następnego dnia, niańczyć generała w jakimś obskurnym hoteliku, aby, nie daj Boże, nie
wyszło na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposób się zabawiał. Bo nazajutrz generał stanie
się na powrót nienagannym szefem, znów będzie wydawał normalne rozkazy, a cała ohyda
nocy odejdzie w zapomnienie.
Nie była to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciągu ostatnich trzech
lat, czyli od kiedy generałowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzała
ją szczególnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys międzynarodowy, któremu generał
musiał stawić czoło. Wcześniejsze wyprawy nigdy nie zdarzały się w taką noc jak dzisiejsza.
Nie w Wigilię, na miłość boską! Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o generała Anthony'ego
Blackburna, major pewnie by zaprotestował, mówiąc, że rodzina nawet najniższego stopniem
oficera ma w końcu jakieś prawa do wspólnych świąt.
Ale ponieważ chodziło o generała, majorowi nawet nie przyszło na myśl się buntować.
Wiele lat temu “Szalony Anthony”, jak przezywano Blackburna, wyniósł z obozu jenieckiego
w północnym Wietnamie rannego porucznika, ratując go od tortur i śmierci głodowej, i
przedarł się z nim przez dżunglę do oddziałów ONZ. To było dawno temu; od tego czasu
porucznik awansował na majora i został mianowany starszym adiutantem przewodniczącego
kolegium szefów sztabów.
W wojsku opowiada się czasem o oficerach, za którymi poszłoby się i do piekła.
Major był już nieraz w piekle, towarzysząc “Szalonemu Anthony'emu”, ale wróciłby tam bez
wahania na każde jego skinienie.
Dotarli do Park Avenue i skręcili na północ. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach,
był tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brązowego piaskowca stojącego na
Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między Park Avenue i Lexington - dzieliło ich już tylko
piętnaście przecznic.
Starszy adiutant przewodniczącego kolegium szefów sztabów wiedział, że wkrótce
zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i będzie
obserwował, jak generał wysiada z samochodu i wspina się po schodkach do zaryglowanych
drzwi frontowych. Nie odezwie się ani słowem, ale ogarnie go uczucie smutku, które nie
opuści go przez cały czas czekania.
Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupła kobieta w ciemnej
jedwabnej sukni i z diamentową kolią na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga światłem
przy wejściu. Będzie to znak, że pora przyjść i odebrać pasażera.
- Witaj Tony! - Z głębi słabo oświetlonego hallu wyłoniła się smukła postać, podeszła
do generała i cmoknęła go w policzek. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała, bawiąc się od
niechcenia diamentowym naszyjnikiem.
- Jestem jednym kłębkiem nerwów - odparł Blackburn, zdejmując palto i oddając je
pokojówce.
Przyjrzał się dziewczynie. Ładna; jeszcze jej tutaj nie widział. Kobieta przechwyciła
jego spojrzenie.
- Nie dla ciebie, mój drogi, jeszcze nie teraz - oświadczyła, ujmując go pod ramię. -
Może za miesiąc lub dwa. Musi się trochę podszkolić. A teraz chodźmy poszukać lekarstwa
na twoje nerwy. Na pewno coś się znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z
Marsylii, że nie wspomnę o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak się
czuje twoja żona?
847380131.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin