Piorun z Nawarony.pdf

(1030 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
MACLEAN ALISTAIR
LLEWELLYN SAM
PIORUN Z NAWARONY
TYTUŁ ORYGINAŁU: THUNDERBOLT FROM NAVARONE
PRZEŁOŻYŁ PIOTR ROMAN
Dla Hexa, Berty i Garlindy
PROLOG
Kapitan Helmholz, dowódca uzbrojonego frachtowca Kormoran, popatrzył na
zegarek. Była dziesiąta pięćdziesiąt cztery i trzydzieści trzy sekundy. Zostało jeszcze
dwadzieścia siedem sekund do przerwy na kawę, która na wyraźne żądanie kapitana
zaczynała się na mostku dokładnie za pięć jedenasta. Helmholz był pedantem i być może
właśnie dlatego mianowano go dowódcą okrętu, który w tej właśnie chwili płynął po Morzu
Egejskim pod czerwono - czarną banderą Kriegsmarine z rysunkiem żelaznego krzyża i
swastyką, wyprężoną jak deska w dmącym tu zawsze po południu meltemi. Przez wielkie
okno na mostku widać było luki ładowni numer jeden i dwa, za nimi - na dziobnicy - działo, a
na końcu nieco zardzewiały dziób, przebijający się przez krótką, wysoką falę. Morze przed
nimi migotało niczym szafirowy kobierzec rzucony po horyzont, kłujący ,w oczy swą
jaskrawością. Nad horyzontem widać już było cel kormorana - przypominał z powodu
odległości granatową chmurę, choć gdyby okazał się chmurą, to bardzo twardą, były to
bowiem góry na wyspie Kynthos. Wszystko szło jak należy: spokojnie, gładko, idealnie
według planu. Helmholz ponownie popatrzył na zegarek.
Zostało jeszcze piętnaście sekund do wyznaczonego czasu, gdy rozległ się
charakterystyczny dźwięk: pobrzękiwanie tacy z kawą. Kiedy przynosił ją Spiro, zawsze
brzęczała. Spiro był Grekiem i miał słabe nerwy. Kapitan Helmholz uniósł głowę tak, by
skierować gładko wygolony podbródek prosto na małego tłustego Greka; lodowate błękitne
oczy dowódcy zrobiły zeza, jakby chciał zahipnotyzować czubek swego długiego, spiczastego
nosa, w rzeczywistości jednak wbijał wzrok w stewarda i przyglądał się, jak nalewa kawę do
filiżanek, a potem je rozdaje. Człowiek ten przenikliwie cuchnął, jego fartuch pozostawiał
sporo do życzenia, twarz miał pokrytą warstewką potu - jeśli nie jakiegoś tłuszczu. Z
niezwykłą dla siebie tolerancją Helmholz pomyślał, że bez względu na to, jak zdegenerowany
jest ten południowiec, to robi dobrą kawę i przynosi ją punktualnie. Kapitan ujął w dłoń
filiżankę, zbliżył ją do ust, rozkoszując się znakomitym zapachem i panującym na mostku
napięciem podległych mu oficerów, którzy czekali, aż weźmie pierwszy łyk i da w ten sposób
znak, że wolno pić. Helmholz udał zainteresowanie rozmazanym w oddali granatowym
konturem gór Kynthos i czując, jak napięcie wokół rośnie, z przyjemnością pławił się w
poczuciu, że panuje nad wszystkim, zarówno jeśli chodzi o sprawy ważne, jak i o drobiazgi.
Niecałe dwa kilometry dalej, w pełnej ludzi i najrozmaitszych maszyn stalowej rurze,
brodaty mężczyzna nazwiskiem Smith, cuchnący znacznie gorzej niż Spiro, energicznie
przytknął oczy do gumowego obramowania binokularu peryskopu bojowego i spytał:
- No i co tam z przodu, Derek? Zwykły bałagan?
- Prawdopodobnie - odparł podobnie zarośnięty i jeszcze gorzej śmierdzący Derek. -
Lont zapalony i jesteśmy gotowi.
- Znakomicie. No to wal!
Z przypominających oczy pająka komór torpedowych na dziobie okrętu podwodnego
Jej Królewskiej Mości Sea Leopard wydobyła się chmura pęcherzyków powietrza, za nią
wysunęła się szczupła i perfekcyjna w swej funkcjonalności sylwetka torpedy Mark 8.
Obliczając w pamięci, w które miejsce rdzawobrązowego kadłuba frachtowca trafi torpeda,
Smith stłumił nerwowe ziewnięcie, kolejny raz żałując, że nie może zapalić papierosa. Mieli
przed sobą statek z trzema przedziałami wodoszczelnymi.
Następna rybka, którą wypuszczą, powinna trafić na wysokości mostka. To zapewne
wystarczy.
- Wystrzel drugą - rozkazał kapitan. Nie co dzień trafiał się niemiecki uzbrojony
frachtowiec, płynący samopas na końcu świata. Jak kaczka do odstrzału. - Pokręcimy się
chwilę w pobliżu. Może mają trochę sznapsa.
- Oby - odparł Numer Dwa.
Poczucie Helmholza, że panuje nad wszystkim, skończyło się, zanim jeszcze przytknął
filiżankę do ust. Jednym z największych paradoksów w jego życiu było to, że choć na morzu
działał jak automat, wystarczyło, by dostrzegł ląd, a natychmiast zaczynało go nękać
zniecierpliwienie, niemożliwe do wytłumaczenia w kategoriach racjonalnych. Tak samo było
teraz - nagle dostrzegł okiem wyobraźni obraz Kormorana, stojącego przy pirsie w Kynthos i
rozładowującego wieziony fracht. Natychmiast spociły mu się wnętrza dłoni. Podróż bez
eskorty była szaleństwem, posunięciem wbrew zdrowemu rozsądkowi... z drugiej jednak
strony, tak bardzo brakowało samolotów do bezpośredniej obrony Rzeszy, że wycofano do
Niemiec znaczną liczbę personelu naziemnego. W efekcie większość samolotów
eskortowych, stacjonujących w regionie, stała popsuta na ziemi. Nie lepiej było z okrętami
eskortującymi i dlatego Kormoran musiał przebijać się sam przez wietrzne, ciemnogranatowe
Morze Egejskie - z tak ważnym frachtem i przypadkową załogą...
Helmholz przystawił filiżankę do ust i w tym samym momencie zobaczył nad
krawędzią białej porcelany coś strasznego.
Przy sterburcie, na wysokości luku ładowni numer jeden, wytrysnęła w górę fontanna
jasnopomarańczowego ognia. Luk ładowni wybrzuszył się i pofrunął niesiony wielką ryczącą
kulą ognia w kierunku mostka, i z potężnym impetem huknął w jego okna. Była to ostatnia
rzecz, jaką zarejestrował umysł Helmholza, gdyż fala uderzeniowa z taką siłą wbiła mu
filiżankę w twarz, że kawałki porcelany wyszły tyłem głowy. Od zmienionych w pociski
filiżanek poginęli także pozostali znajdujący się na mostku oficerowie, choć z powodu manier
panujących w trakcie przerwy na kawę zginęli od ran w klatkę piersiową. Prawdopodobnie
Helmholza pocieszyłoby to, że na jego okręcie porządek panował do chwili ostatecznego
odejścia.
- W dziesiątkę - stwierdził porucznik Smith. - A niech go, ale się pali!
Określenie „pali się” było o wiele za słabe. Jeśli nawet w słońcu nie czyhała eskorta,
słup wznoszącego się w niebo czarnego dymu był lepszy od flary sygnalizującej „statek w
niebezpieczeństwie”. Umysł Smitha niemal natychmiast zaczął pracować utartymi
schematami: Sea Leopard był długo w zanurzeniu i choć mało prawdopodobne, że dojdzie do
pogoni, należało się do niej przygotować, i to od razu.
- Chyba złapiemy łyk świeżego powietrza - oświadczył. - Do góry!
Niemal natychmiast jęknęły pompy i silniki, a HMS Sea Leopard zaczął sunąć ku
powierzchni krystalicznie czystego morza. Wypłynęli w odległości kilkuset metrów od
Kormorana. Słychać było odgłosy z pogranicza trzasku i wybuchu - pękały szyby w bulajach.
Biedne dranie, pomyślał Smith; określenie nie dotyczyło jedynie Niemców, odnosiło się do
wszystkich uczestników tej wojny. Marynarze po obu stronach siedzieli w ciasnych stalowych
pomieszczeniach, do których w każdej chwili mogła się wedrzeć woda.
- Idzie na dno - stwierdził Braithwaite, Numer Dwa.
Sea Leopard wyłonił się, zrzucając z siebie tony morskiej wody. Smith błyskawicznie
wspiął się po drabince wieżyczki i wypadł na pokład. Morze było spienione i
ciemnogranatowe, silnie wiejący meltemi szarpał grzywy fal, nadając im kolor lodu. Blady
płomień palącego się statku przechodził w słup czarnego dymu, który odpływał w stronę
Kynthos. Okręt szybko tonął, dziobem w dół. Jedna torpeda uderzyła w przednią ładownię,
druga pod mostkiem. Niezłe strzały - doszedł do wniosku Smith, równocześnie krzywiąc nos
od unoszącego się w powietrzu ostrego zapachu. Nie była to ropa, ale znał zapach
doskonale... tak pachniały piecyki w kabinach jachtów, którymi pływał po Morzu Północnym
przed wojną. Był to zapach alkoholu, lecz nie sznapsa. Nad wodą unosił się zapach alkoholu
technicznego, używanego jako paliwo.
Okręt podwodny sunął w kierunku wraka. Wśród śmieci na wodzie wokół tonącego
„Niemca” Smith dostrzegł podłużne cylindry. Zabiło mu mocniej serce, zaraz jednak się
uspokoił, ponieważ były za małe na torpedy. Przyjrzał się dokładniej - w wodzie pływały
butle z gazem! Przyłożył do oczu oprawioną w grubą gumę lornetkę i popatrzył na butle. Na
każdej za pomocą szablonu namalowano: O2. Tlen. Nie mogły się przydać nikomu do
niczego.
W niebo wystrzelił płomień i rozległa się rozrywająca uszy eksplozja. Smith
odruchowo się odwrócił, a kiedy znów popatrzył na storpedowany okręt, zobaczył, że woda
pod nim mocno się pieni. „Niemiec” pękł wpół i obie części szybko i gładko zatonęły.
Wiatr rozwiał dym. Pomijając unoszące się na wodzie śmieci, morze było puste -
przynajmniej na tyle, na ile było widać z trzymetrowej wieżyczki przy dwuipółmetrowej fali.
Podoficer Jordan z pomocą dwóch marynarzy złapał na hak unoszącą się na wodzie skrzynkę
i wciągnął ją na pokład.
- Części samolotowe - poinformował kapitana.
Smith był rozczarowany. Naprawdę miał nadzieję, że znajdą trochę sznapsa.
- Lepiej się stąd zabierajmy - rzucił krótko. Marynarze weszli pod pokład i został sam.
Sea Leopard skręcił na zachód, ku bardziej przyjaznym wodom Sycylii, i zaczął się
oddalać od zajętej przez Niemców Kynthos. Smith przepatrywał fale, niestety nie było
rozbitków. Szkoda, ale cóż, nie da się nic poradzić... Zanim skończył myśl, zobaczył na
zawietrznej, na szczycie fali jakieś dwa kilometry od nich, coś, co wyglądało na wyciągniętą
w górę rękę. Na wodzie pływał człowiek czy martwy przedmiot? Warto sprawdzić. Otworzył
usta, by nakazać skręt o dziewięćdziesiąt stopni, w tym jednak momencie jego wzrok
powędrował w górę. Na wspaniałym błękicie dostrzegł cztery ułożone w kwadrat kropki.
Samoloty.
Wcisnął klakson, zszedł z wieżyczki, wsunął się do luku i zatrzasnął za sobą pokrywę.
Sea Leopard zaczął się zanurzać. Kormoran był kolejnym frachtowcem zatopionym w
kolejnym ataku, ale teraz nadszedł czas na zajęcie się własnym bezpieczeństwem, by móc
dalej niszczyć.
- Herbata! - krzyknął Smith. Zwykle pito ją na okręcie gdzieś między jedenastą a
jedenastą trzydzieści. Kiedy rzucił okiem na zegarek, by zrobić wpis do dziennika, stwierdził,
że jest jedenaście po jedenastej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin