Ostatni Pan i Władca
The Golden Man
Philip K. Dick
Wydanie oryginalne: 1980
Wydanie polskie: 1990
Spis treści 2
The Golden Man 4
(Złotoskóry) 4
Przełożył Marek Cegieła 37
Return Match 37
(Mecz rewanżowy) 37
Przełożył Marek Cegieła 54
The King of the Elves 54
Król Elfów 54
Przełożyła Ewa Witecka 74
The Mold of Yancy 74
(Na obraz i podobieństwoYanceya) 74
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz 96
Not By Its Cover 97
(Inaczej, niżby się zdawało) 97
Przełożyła Stefania Szczurowska 106
The Little Black Box 107
(Mała czarna skrzynka) 107
Przełożyła Blanka Kuczborska 134
The Unreconstructed M 134
(Nie zrekonstruowane M) 134
Przełożył Andrzej Porowski 175
The War with The Fnools 175
(Wojna z Fnoolami) 175
Przełożył Wiktor Bukato 188
The Last of The Masters 188
(Ostatni Pan i Władca) 188
Przełożył Michał Ronikier 219
Meddler 219
(Sonda przyszłości) 219
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz 231
A Game of Unchance 231
(Gra nielosowa) 231
Przełożył Michał Ronikier 254
Sales Pitch 255
(Chwyt reklamowy) 255
Przełożył Wiktor Bukato 269
Precious Artifact 270
(Majstersztyk) 270
Przełożył Lech Jęczmyk 285
Small Town 285
(Miasteczko) 285
Przełożyła Blanka Kuczborska 302
The Pre-Persons 303
(Przedludzie) 303
Przełożył Lech Jęczmyk 329
– Czy tu zawsze tak gorąco? – spytał komiwojażer.
Zwracał się do wszystkich osób siedzących przy barze i w wytartych lożach pod ścianą. Był mężczyzną w średnim wieku, ubranym w wymięty szary garnitur, białą koszulę z plamami potu, obwisłą muszkę i słomkowy kapelusz. Uśmiechał się dobrodusznie.
– Tylko latem – odezwała się kelnerka.
Pozostali nawet nie drgnęli. W jednej z lóż siedziała para zapatrzonych w siebie nastolatków. Dwóch robotników w koszulach z rękawami zawiniętymi na ciemnych owłosionych rękach jadło zupę fasolową zagryzając bułkami. Był tam również szczupły ogorzały farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelką i kieszonkowym zegarkiem, śniady kierowca o szczurzej twarzy, pijący kawę, i zmęczona kobieta, która weszła, by dać wytchnienie swoim stopom i na chwilę odłożyć ciężkie tobołki.
Komiwojażer wyjął paczkę papierosów. Z ciekawością rozejrzał się po obskurnym lokalu, zapalił, oparł ręce na barze i zagadnął siedzącego obok mężczyznę.
– Jak się nazywa ta miejscowość?
– Walnut Creek – mruknął sąsiad.
Przez chwilę komiwojażer pił colę małymi łykami, niedbale trzymając papierosa w pulchnych białych palcach. Wkrótce sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął skórzany portfel. Dłuższy czas przewracał wizytówki, dokumenty, grzbiety biletów, banknoty, poplamione kartki papieru, nie kończące się szpargały, aż wreszcie znalazł jakąś fotografię.
Na jej widok wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem chrapliwie zachichotał z cicha.
– Popatrz pan – powiedział do siedzącego obok mężczyzny.
Mężczyzna wciąż czytał gazetę.
– Ej, spójrz pan na to. – Komiwojażer trącił go łokciem i podsunął mu fotografię. – Jak się panu podoba?
Nagabnięty rzucił okiem na zdjęcie. Przedstawiało rozebraną do pasa kobietę z odwróconą twarzą. Miała jakieś trzydzieści pięć lat i obwisłe białe ciało. Z ośmioma piersiami.
– Widział pan kiedy coś takiego? – Komiwojażer chichotał przewracając małymi zaczerwienionymi oczkami. Z obleśnym uśmiechem znowu trącił sąsiada.
– Już to widziałem – odparł zdegustowany mężczyzna, podejmując przerwaną lekturę.
Komiwojażer zauważył, że stary farmer pochylił się i patrzy na fotografię. Usłużnie mu ją podał.
– Podoba ci się, ojczulku? Niezłe, co?
Farmer z poważną miną oglądał zdjęcie. Odwrócił je, obejrzał wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrzał na wizerunek kobiety i odrzucił fotografię komiwojażerowi. Fotografia ześlizgnęła się z baru i spadła na podłogę emulsją do góry.
Komiwojażer podniósł ją i otrzepał, a później ostrożnie, prawie z czułością włożył na powrót do portfela. Kelnerka zatrzepotała rzęsami, kiedy w przelocie zobaczyła zdjęcie.
– Śliczna, co? – zauważył komiwojażer, puszczając do niej oko. – Chyba nie powie pani, że nie?
Kelnerka obojętnie wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Widziałam ich mnóstwo koło Denver. Całą kolonię.
– Właśnie tam zrobiono to zdjęcie. W Denverskim Obozie AKD.
– Czy któreś z nich jeszcze żyje? – spytał farmer.
Komiwojażer zaśmiał się nieprzyjemnie.
– Żartuje pan czy co? – rzekł i energicznie machnął dłonią. – Ani jedno.
Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealistów w loży przestała trzymać się za ręce i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczając oczy.
– Widziałem jednego takiego dewianta koło San Diego – powiedział farmer. – Któregoś dnia w zeszłym roku. Miał skrzydła jak nietoperz. Pokryte skórą nie piórami. Tylko skóra i kości.
– To nic – ochoczo włączył się do rozmowy szczurooki kierowca taksówki. – W Detroit był taki z dwiema głowami. Widziałem go na wystawie.
– Żywego? – spytała kelnerka.
– Skądże. Już go uśpili.
– Na socjologii – odezwał się licealista – pokazywali nam taśmy z kupą różnych takich. Skrzydlatych z południa, wielkogłowych, znalezionych w Niemczech, i taką okropną odmianę o szyszkowatych kształtach, przypominającą owady. A…
– Najgorsi są angielscy – stwierdził stary biznesmen. – Ukryli się w kopalniach węgla. Z grupy, która schowała się pod ziemią w czasie Wielkiej Wojny, przeżyli tylko oni.
– Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji – wtrąciła kelnerka. – Czytałam o nich. Podobno potrafią kierować myślami na odległość. Było ich tylko paru. AKD dotarło tam bardzo szybko.
– To odmiana gatunku nowozelandzkiego – odezwał się jeden z robotników. – Umie czytać w myślach.
– Czytanie i kierowanie to dwie różne rzeczy – powiedział biznesmen. – Kiedy słucham o czymś takim, to ogromnie się cieszę, że mamy AKD.
– Był taki gatunek, który odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie – odezwał się farmer. – Na Syberii. Umiał przenosiło przedmioty na odległość. To się nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast się nim zajęło. Nikt już go nie pamięta.
– Ja sobie przypominam – rzekł biznesmen. – Byłem wtedy małym chłopcem. Pamiętam, bo to pierwszy dewiant, o jakim słyszałem. Ojciec zawołał mnie i moje rodzeństwo do salonu i opowiedział nam o nim. To były czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i każdemu stemplowali rękę. – Pokazał swój chudy, kościsty nadgarstek. – Mnie też ostemplowano. Sześćdziesiąt lat temu.
– Teraz po prostu sprawdzają przy porodzie – powiedziała kelnerka. Zadrżała. – W tym miesiącu był jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. Myśleli, że to już się skończyło.
– Ale jest ich coraz mniej – wtrącił taksówkarz. – Frisco nie było tak skażone jak niektóre miasta. Weźmy Detroit.
– W Detroit w dalszym ciągu mają dziesięć do piętnastu przypadków rocznie – wtrącił licealista. – W całym mieście. Ocalało tam sporo basenów i ludzie z nich korzystają pomimo automatycznych znaków.
– A jaki był tamten? – spytał komiwojażer. – Ten z San Francisco.
Kelnerka zrobiła nieokreślony ruch ręką.
– Zwyczajny. Taki bez palców u nóg. Pochylony. Z wielkimi oczami.
– Typ nocny – stwierdził komiwojażer.
– Matka go ukryła. Podobno miał trzy lata. Namówiła lekarza, żeby wpisał fałszywe dane do formularza AKD, a lekarz był przyjacielem tej rodziny.
Komiwojażer dopił swoją colę. Machinalnie bawiąc się papierosem, siedział i słuchał gwaru rozmów, które sam sprowokował. Podniecony licealista pochylał się ku dziewczynie naprzeciwko, imponując jej posiadaną wiedzą. Szczupły farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10-letnim Planem Odbudowy. Taksówkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z własnych przeżyć.
Komiwojażer zagadnął kelnerkę.
– Ale ten przypadek z Frisco ich poruszył – odezwał się w zadumie. – I pomyśleć, że coś takiego mogło zdarzyć się tak blisko.
– Taa – mruknęła kelnerka.
– Ta strona zatoki właściwie nie była skażona – ciągnął komiwojażer. – Tutaj nigdy ich nie mieliście.
– Nie. – Kelnerka nagle się poderwała. – W tej okolicy nie było żadnego. Nigdy.
Szybko pozbierała brudne naczynia z baru i ruszyła na zaplecze.
– Nigdy? – spytał zdziwiony komiwojażer. – Nigdy nie mieliście żadnych dewiantów po tej stronie zatoki?
– Nie. Żadnych – odparła kelnerka i zniknęła na zapleczu, gdzie młody kucharz w białym fartuchu stał przy swoich palnikach. Jej głos zabrzmiał trochę za głośno, nieco zbyt ostro i nienaturalnie.
Zapadła cisza. W jednej chwili umilkły wszelkie rozmowy. Wszyscy zaczęli nagle wpatrywać się w swoje talerze wzrokiem pełnym napięcia i niepokoju.
– Tu w okolicy nie było żadnego – powiedział taksówkarz głośno i wyraźnie, bez szczególnego adresu. – W ogóle nigdy.
– Zapewne – grzecznie zgodził się komiwojażer. – Ja tylko…
– Lepiej byś pan nie kręcił – odezwał się jeden z robotników.
Komiwojażer zamrugał oczami.
– No pewnie, przyjacielu, oczywiście. – Nerwowo pogrzebał w kieszeni. Na podłogę z brzękiem wypadły dwie monety. Pośpiesznie je pozbierał. – Nie chciałem nikogo urazić.
Na chwilę zapanowała cisza. Widząc, że po raz pierwszy nikt nic nie mówi, odezwał się licealista.
– Ja coś słyszałem – rozpoczął gorliwie bardzo ważnym tonem. – Ktoś opowiadał, że na farmie Johnsona widział coś, co przypominało jednego z tych…
– Zamknij się – warknął biznesmen nie odwracając głowy.
Chłopak zaczerwienił się i usiadł. Chciał coś powiedzieć łamiącym się głosem, lecz urwał. Wpatrywał się w swoje ręce i nerwowo przełykał ślinę.
Komiwojażer zapłacił kelnerce za colę.
– Którędy najszybciej dojadę do Frisco? – spytał, lecz kelnerka już odwróciła się do niego tyłem.
Goście siedzący przy barze byli pochłonięci jedzeniem. Żaden z nich nawet nie podniósł wzroku. Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali się w talerze z nieprzyjaznym, wręcz wrogim wyrazem twarzy.
Komiwojażer podniósł swoją pękatą teczkę, pchnął ażurowe drzwi i wyszedł na ulicę zalaną oślepiającym światłem słońca. Ruszył w stronę rozklekotanego buicka z 1978 roku, zaparkowanego w odległości kilku metrów. W cieniu markizy stał jakiś policjant z drogówki w granatowej koszuli, ospale rozmawiając z młodą kobietą w żółtej jedwabnej sukience, która lepiła się do jej szczupłego ciała.
Zanim komiwojażer wsiadł do samochodu, na chwilę się zatrzymał. Uniesioną ręką pozdrowił policjanta.
...
docent24