Hauptmann Gerhart - Atlantyda.pdf

(1412 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
GERHART HAUPTMANN
ATLANTYDA
P R Z E K ŁA D
859319612.002.png
Tytuł oryginału „Atlantis”
Rok powstania: 19091911
Pierwsza publikacja w czasopiśmie „Berliner Togebiall” 1912
Pierwsze wydanie książkowe Berlin 1912, S. Fiscber
Pierwsze polskie wydanie
„Atlantis”
Warszawa-Lwów 1927
Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Przekład Róża Nossig i Irena Łozińska
859319612.003.png
Szybki niemiecki parowiec pocztowy „Roland” opuścił Bremę 23 stycznia
1892 roku. Był jednym z najstarszych statków Północnoniemieckiego Towarzy-
stwa Żeglugi, które obsługiwały połączenie z Nowym Jorkiem.
Załoga statku składała się z kapitana, czterech oficerów, sześciu maszynistów,
płatnika i intendenta, pierwszego i drugiego stewarda, szefa kuchni, kucharza i
wreszcie z lekarza. Poza tymi ludźmi, którym powierzono pieczę nad owym
ogromnym pływającym domem, na pokładzie znajdowali się marynarze, stewardzi,
stewardessy, pomoce kuchenne, palacze i inni pracownicy, kilku chłopców pokła-
dowych i pielęgniarka.
Statek wiózł z Bremy prawie stu pasażerów w kajutach. Międzypokład zajmo-
wało zaś około czterystu osób. Na tymże statku zarezerwowano telegraficznie z
Paryża miejsce w kajucie dla Fryderyka von Kammermachera. Pośpiech naglił. W
niespełna półtorej godziny po zapewnieniu sobie miejsca młody człowiek musiał
wsiąść do pociągu pospiesznego, którym dotarł około północy do Hawru. Stąd
rozpoczął przeprawę do Southampton, która minęła spokojnie, a którą przespał w
koi obskurnej sali noclegowej.
O brzasku stał na pokładzie, obserwując zbliżające się, niemal upiorne wybrze-
ża Anglii, aż w końcu parowiec zawinął do portu Southampton, gdzie Fryderyka
oczekiwać miał „Roland”.
W biurze portu powiedziano mu, iż przy nabrzeżu stoi gotowy do drogi mały
salonowy parowiec, który odbije od brzegu, gdy tylko na horyzoncie pojawi się
„Roland”. Radzono zatem panu von Kammermacherowi, aby pod wieczór znalazł
się ze swymi bagażami na pokładzie owego stateczku.
Miał więc przed sobą wiele bezczynnych godzin oczekiwania w obcym i ponu-
rym mieście. Do tego było zimno, dziesięć stopni poniżej zera. Zdecydował się
poszukać jakiejś gospody i w miarę możliwości przespać większość wolnego cza-
su.
Na jednej z wystaw dostrzegł papierosy Simona Arzta z Port Saidu. Wszedł do
małego sklepu, który akurat zamiatała służąca, i kupił kilkaset sztuk.
Był to właściwie raczej akt pietyzmu niż przejaw szczególnego zapału palacza.
Fryderyk von Kammermacher nosił w wewnętrznej kieszeni portfel z krokody-
859319612.004.png
lej skóry. Portfel ów zawierał oprócz innych papierów także pewien list, który
Fryderyk otrzymał przed niespełna dobą. Brzmiał on tak:
Kochany Fryderyku!
Wszystko na nic. Z sanatorium w Harcu wróciłem do domu moich rodziców
jako człowiek przegrany. Ta przeklęta zima w Górach Stołowych! Nie powi-
nienem był zaraz po powrocie z tropików wpadać w szpony takich mrozów. A
już najgorszą rzeczą było futro mojego kolegi, ten przeklęty łach, który powi-
nien doszczętnie spłonąć w ogniu piekielnym i któremu zawdzięczam całą mą
zgryzotę. Żegnaj! Wszczepiono mi oczywiście tuberkulinę i po niej wyplułem
całe mnóstwo bakcyli. Enfin: pozostało ich jeszcze wystarczająco dużo, aby
zapewnić mi rychły exitus letalis.
Lecz teraz do rzeczy, mój dobry przyjacielu. Muszę uregulować moją spu-
ściznę. Sądzę, że winien Ci jestem trzy tysiące marek. Swego czasu umożliwi-
łeś mi ukończenie studiów medycznych, co mi raczej w chwili obecnej nie na
wiele się zdało. Lecz oczywiście nie Twoja to wina, a i tak kuriozalny jest fakt,
iż teraz, gdy wszystko stracone, męczy mnie świadomość, że nie będę mógł Ci
się w żaden sposób odwdzięczyć. - Spójrz tylko na mego ojca, kierownika
szkoły miejskiej, który dziwnym trafem coś zaoszczędził, a ma też oprócz mnie
pięcioro zaniedbanych dzieci. Uważał mnie za swój kapitał i łożył na mnie
więcej niż trzeba, w nadziei na liczne odsetki. Dziś, jako człowiek praktyczny,
widzi, że stracił i kapitał, i odsetki. Krótko mówiąc, boi się zobowiązań, któ-
rych nie zabiorę ze sobą na tamten - tfu! tfu! tfu! (po trzykroć wypluj to słowo!)
- lepszy świat. Cóż mam począć? Czy mógłbyś podarować mi mój dług?
Poza tym, stary przyjacielu, byłem już parę razy prawie na krawędzi. Pozo-
stawiam Ci zapiski o przebiegu takich stanów, które być może zainteresują Cię
z naukowego punktu widzenia. Gdy będę już po tamtej stronie, odezwę się do
Ciebie, jeśli to tylko będzie możliwe.
Gdzie Ty właściwie się podziewasz? We wspaniałych orgiach moich snów
kołyszesz się zawsze na pełnym morzu. A może Ty naprawdę chcesz wyruszyć
w rejs?
Jest styczeń. Chyba wypada cieszyć się przynajmniej tym, że już nie muszę
obawiać się kwietniowej słoty? - Ściskam Twoją dłoń, Fryderyku Kammerma-
cher!
Twój Georg Rasmussen
859319612.005.png
Na ten list odbiorca natychmiast odpowiedział telegraficznie z Paryża, i to w to-
nie, który heroicznie umierającemu synowi nie kazał się już martwić o zdrowego
ojca.
W czytelni hotelu Hofmann nie opodal portu Fryderyk napisał list do swojego
umierającego przyjaciela:
Drogi Staruszku!
Piszę do Ciebie odrętwiały z zimna, zanurzając raz po raz stare pióro w
zmętniałym kałamarzu. Jeślibym jednak teraz tego nie zrobił, musiałbyś czekać
na wieści ode mnie dłużej niż trzy tygodnie; dziś wieczorem wsiadam na po-
kład „Rolanda”, należącego do Północnoniemieckiego Towarzystwa Żeglugi.
Twoje sny były więc niemal prorocze, bo nie sądzę, by ktoś mógł Ci coś
wyjawić na temat mojej morskiej wyprawy. Na dwie godziny przed otrzyma-
niem Twojego listu sam jeszcze o niej nie wiedziałem.
Pojutrze minie rok od dnia, kiedy po swojej drugiej wielkiej podróży przy-
byłeś do nas w Góry Stołowe bezpośrednio z Bremy, przywożąc ze sobą bagaż
pełen opowieści, fotografii i papierosów Simona Arzta. Ledwie stanąwszy na
angielskiej ziemi, odkryłem na jednej z wystaw, dwadzieścia kroków od przy-
stani naszą ulubioną markę. Oczywiście kupiłem - i to całe mnóstwo, i właśnie
palę sobie jednego, by przywołać wspomnienia. Niestety, nie da się tym by-
najmniej ogrzać tej obrzydliwej czytelni, w której siedzę.
Już dwa tygodnie byłeś u nas, gdy w pewną zimową noc do drzwi mojego
domu zapukało przeznaczenie. Wypadliśmy obaj na dwór i wtedy, jak sądzę,
przeziębiliśmy się. Co do mnie, to sprzedałem mój dom, porzuciłem praktykę, a
dzieci oddałem do pensjonatu; co się zaś tyczy mojej żony, sam przecież wiesz,
co się z nią stało.
Do diaska! Czasem, gdy tak wspominam, ogarnia mnie przerażenie. Prze-
cież właściwie obu nam odpowiadał fakt, że zastąpiłeś naszego chorego kolegę.
Wciąż Cię widzę - w jego futrze z lisa i na saniach, odwiedzającego pacjentów.
A kiedy umarł, nie miałem przecież nic przeciwko temu, byś był poczciwym
lekarzem wiejskim mieszkającym nie opodal; choć przecież kiedyś wyśmiewa-
liśmy się z głodowej lekarskiej pensyjki.
No cóż, wszystko ułożyło się inaczej.
Czy pamiętasz, jak bez końca opowiadaliśmy sobie dowcipy o trznadlach, które
wtedy całymi chmarami szalały po ośnieżonych stokach gór? Wystarczyło tyl-
859319612.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin