Tadeusz Margul - Z obłoków bibliologii na ziemię bibliotekoznawstwa.pdf

(291 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
T A D E U S Z M A R G U L
Z OBŁOKÓW BIBLIOLOGII
NA ZIEMIĘ BIBLIOTEKOZNAWSTWA
PRZEGLĄD BIBLIOTECZNY 1953, s 342 — 358
OPRACOWANIE WERSJI ELEKTRONICZNEJ:
ORGANIZACJA CZERWONEJ GWARDII
2012
2
852166251.001.png
Ostatnio wydana broszura Władysława Bieńkowskiego: „O pseudonauce bibliologii i
najpilniejszych zadaniach bibliografii” (Warszawa 1953 r.) porusza wiele istotnych i
węzłowych problemów bibliotekarstwa teoretycznego. Stwarza ona sposobny moment, aby
poddać wszechstronnej rewizji dotychczasowy dorobek teoretyków naszej nauki. Korzystam
tedy z zaproszenia do dyskusji, by dorzucić ze swej strony szereg uwag krytycznych pod
adresem dotychczasowej polskiej bibliologii.
To, że bibliotekarze dorobili się w swej przeszło wiekowej tradycji zawodowej pewnej
ilości cennych i praktycznych wskazań, uogólnień, zasad, danych historycznych i konwencji,
nie może dziwić nikogo. To, że pragną jakoś tę sumę doświadczeń utrwalić, zebrać,
uporządkować, podzielić — słowem stworzyć system wiadomości bibliotekarskich, jest
również zupełnie zrozumiałe. Istnieje obecnie powszechna dążność do tworzenia nauk
stosowanych, tak technicznych jak ekonomicznych: ujmuje się je w sążniste podręczniki
akademickie, kreuje dla nich katedry, nawet całe wyższe szkoły zawodowe, podbudowuje się
je odpowiednimi naukami teoretycznymi, i nadbudowuje historią i metodologią.
Czyż można odmawiać prawa bibliotekarzom do analogicznej dyscypliny? Co więcej,
czyż oni jako szafarze wiedzy książkowej nie powinni w pierwszym rzędzie mieć jej pro
domo sua ?
Sprawa bezsporna, nie wymagająca komentarzy. A jednak leży tu poważny problem.
Dzieje doktryn bibliotekarskich na przestrzeni wielu dziesiątków lat wskazują na swoistą linię
badań teoretycznych, którą można określić w paru słowach: wstyd przed praktyczną stroną
zawodu. Tak jest, w swych teoretycznych konstrukcjach profesorowie-bibliotekarze wstydzili
się niejednokrotnie przyznać, że w swym drugim zawodzie są ostatecznie pracownikami o
nastawieniu praktycznym, że rola ich polega na nabywaniu, katalogowaniu, magazynowaniu i
udostępnianiu książek i nie chcieli choć na moment zdjąć swej togi akademickiej i rozstać się
z biretem teoretyka, naukowca, twórcy. I oto bibliotekarze za wcześnie poczęli budować swą
naukę. Przełom 18 i 19 wieku, w którym ukazały się pierwsze jaskółki teorii bibliotekarskiej
nie posiadał najmniejszego zrozumienia dla nauk stosowanych, trzeba więc było za wszelką
cenę pozować na uczonych, kontemplujących świat książki. Z drugiej strony ,,profesja”
bibliotekarska jeszcze się nie wyemancypowała, trzeba było posiadać tytuł profesora historii
albo historii literatury, by pisać o bibliotekach, a z tym wkradła się maniera teoretyzowania i
pogardy dla rzemiosła. Dalej, aby wykładać o bibliotekach ex cathedra , trzeba było
uporczywie przekonywać szanowne gremium profesorskie, jak nasz Karol Estreicher w 1864
r., że wiedza bibliotekarska jest nauką, a nauką, znaczyła wtedy nauką czystą, gabinetową, a
3
nie broń Boże techniczną, związaną z ustawianiem książek, odkurzaniem ich, czy
„fabrykowaniem” kart katalogowych.
I cóż dziwnego, że w tych warunkach teoretyk bibliotekarstwa czepiał się rozpaczliwie
tej jedynej deski ratunku, jaką była książka. Książkę można kontemplować, opisywać,
klasyfikować logicznie, odkrywać, oceniać estetycznie, słowem wykonywać nad nią te
wszystkie obrzędy, które celebrował humanista nad językiem, autografem pisarza, dyplomem
historycznym czy dziełem sztuki.
Przez wiele krajów europejskich, jak: Francja, Belgia, Czechy, Polska, Rosja przeszła
fala badań o nastawieniu bibliocentrycznym, tzn. ogniskującym swój obiektyw naukowy
wyłącznie na książce. Powstała bibliologia. Dyr. Bieńkowski słusznie podkreślił jej charakter
wsteczny, gdyż nawet mimo woli owo kontemplowanie książki jako takiej odrywało wzrok
bibliotekarzy od tego, co się dzieje w bibliotekach i obok bibliotek, i przesłaniało bibliologom
sens postępu społecznego. Jedne tylko Niemcy z państw kontynentu europejskiego uchroniły
się w dużej mierze od zalewu przez bibliologię, może dzięki tradycyjnemu zrozumieniu dla
rzemiosł i zawodów praktycznych.
Zato fala ta nie minęła Polski. Tu na naszym gruncie spotkały się wszystkie trzy
zasadnicze kierunki bibliologiczne, wszystkie trzy pańsko-pogardliwe dla rzemieślniczej
strony zawodu — są to: b i b l i o l o g i a e n c y k l o p e d y c z n a typu peignotowskiego,
reprezentowana przez swego epigona Stefana Vrtel-Wierczyńskiego, b i b l i o l o g i a
socjologizująca z Janem Muszkowskim na czele i b i b l i o l o g i a b i b l i o g r a f i c z n a
ze swym rzecznikiem w osobie Adama Łysakowskiego. Ponieważ ich zasadnicze
sformułowania przypadają na ostatnie lata, warto poświęcić im słów kilka.
Dla uniknięcia niepotrzebnych zadrażnień, z góry zaznaczam, że pod nazwiskami będę
tylko i wyłącznie dostrzegał doktryny bibliologiczne. W niczym nie chcę uwłaczać samym
postaciom Wierczyńskiego, Muszkowskiego i Łysakowskiego. Zrozumienie i pełne
oświetlenie ich pracowitego, światłego i ofiarnego żywota pozostawiam biografom i
historykom bibliotekarstwa polskiego. Ale w dorobku największego nawet naukowca i
najszlachetniejszego umysłu mogą znaleźć się ziarna gorszego sortu, nawet plewy.
Egzemplum — grawitacja przyrodzona Arystotelesa, koliste orbity i epicykle Kopernika,
rzecz w sobie Kanta. Doskonałość naukowa zabiłaby postęp wiedzy i jest zresztą nie do
pogodzenia z dialektyką rozwoju ekonomiczno-społecznego ludzkości.
Bibliologia encyklopedyczna Wierczyńskiego, wyłożona obszernie w drugiej części
książki pt. „Teoria bibliografii w zarysie” (Wrocław 1951) legitymuje się swym rodowodem
już na pierwszej stronie tekstu (s. V) w sławnym motto ojca bibliologii, Francuza Stefana
4
Gabriela Peignota: „ La bibliographie ... la plus vaste et la plus universelle de toutes les
connaissances humaines ”. Kończy się zaś charakterystycznym zwrotem na ostatniej stronie
tekstu (s. 247): „Taka jest bibliografia (czytaj bibliologia — dop. aut.), ów codex
diplomaticus rei litterariae , najważniejsza nauka pomocnicza historii literatury...” Tymi
dwoma zwrotami ,,najrozleglejsza umiejętność ludzka” i „kodeks dyplomatyczny literatury”
obłożone zostało niby reklamowymi obwolutami credo bibliologiczne Wierczyńskiego.
Jesteśmy gdzieś w pierwszej połowie 19 w., a rok wydania na karcie tytułowej stanowi rażący
anachronizm. Wszystkie tradycyjne niedomagania dawnych teoretyków-bibliotekarzy
występują w komplecie, a więc mamy jako autora profesora literatury, uznajemy za
prawdziwą naukę jedynie historię czy filologię, a jako jej pierwszą służkę wprowadzamy do
świątyni wiedzy „najważniejszą naukę pomocniczą historii literatury”, jaką jest bibliografia
(bibliologia). No, a żeby przekonać, że jest o czym wykładać z katedry bibliografii, zagarnia
się dla niej najfantastyczniejsze dziedziny, jak: krytyka filologiczna, kartografia,
muzykologia, statystyka, szkolnictwo. W tym śmiesznym wprost imperializmie na rzecz
bibliologii, połączonym z zobojętnieniem na pracę bibliotekarską, w tym czepianiu się
filologii i kartowaniu na rzecz swej „czystej” nauki mamy doskonale utrwalony stan rzeczy
sprzed stu pięćdziesięciu lat, swego rodzaju curiosum anachronicum. W planetarium
bibliocentrycznym wirują wokoło książki planety aspektów historycznych, społecznych,
ekonomicznych, technologicznych książki, a na dalszych orbitach kręcą się wszystkie nauki
pomocnicze historii literatury, historii sztuki, kultury, dalej same te nauki humanistyczne i
właściwie wszystkie nauki, sztuki i techniki. Jeśli zaś zapytać by się, dla kogo ta nauka, to
otrzymałoby się pewnie odpowiedź autora, że to pytanie niestosowne wobec tej czystej,
filozoficznej dyscypliny, zupełnie jak wobec filozofii, która jest właściwie przeznaczona dla
wszystkich. Przecież bibliologia encyklopedyczna ma stanowić prawdziwą „naukę”, a ta
istnieje l’art pour l’art , dla bezinteresownego poznania pewnych wycinków obiektywnej
rzeczywistości, którą tu jest wszechogarniająca książka.
Fakt, że fantastyczna ta koncepcja posiada jako swój adres bibliograficzny Wrocław i
rok 1951, ma nie pocieszającą wymowę. Świadczy on o podatnej dla bibliologii glebie
rodzinnej, o dezorientacji teoretycznej bibliotekarzy, o kulcie abstrakcyjnych i jałowych
rozważań. A pora już była z tym skończyć w siedem lat po dokonaniu się rewolucji
ustrojowej.
Bibliologia encyklopedyczna mogła jeszcze zabłysnąć w Polsce swym ostatnim
przedśmiertnym refleksem m. in. i dlatego, że spotkała tutaj sprzyjający klimat, przygotowany
przez inną swą krewniaczkę, wykładaną od szeregu lat w Warszawie i w Łodzi. Mam na
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin