Jarosław Iwaszkiewicz - Wzlot.doc

(191 KB) Pobierz
Jarosław Iwaszkiewicz

Jarosław Iwaszkiewicz

 

Wzlot

 

Albertowi CamuS

Dlaczego nie pojechałem do Warszawy? Że to niedziela? Nie mogę! Mam już dosyć tych bab. Powiadam panu, opędzić się nie mogę, i to, za przeproszeniem, same stare... Młodych też wystarczy, ale ja rnaiu na razie do świąt!. Bo,widzi pan, ja sobie czasami robię takie wakacje. Zostaję tutaj w Bryjowie i idę sobie sam jeden na ćwiarteczkę do Zielonki. Pan to stary mieszkaniec tutejszych okolic, to pan wie, jaka jest historia tego Zielonki... Niemiec był, porządny Niemiec, folksdojczem nie chciał zostać, no i ukatrupili go. Stara teraz handluje, widzi pan ją za szynkwasem. Czego jak czego, ale wódki zawsze tutaj dostanie...

A więc jak przychodzi taka niedziela, to ja sobie robię wakacje. Idę sam jeden do knajpy, wypiję ćwiartkę, wypiję dwie, zjem tego bigosu albo schaboszczaka i wszystko w porządku. To znaczy, jest dzień takiego samotnego rozmyślania.

Że pan mi przeszkadza? Ale gdzież tam, nie, nie, niech pan siada. Z panem chętnie porozmawiam, pan jest niegłupi facet, z takim to mogę cały wieczór przegadać, taki samotny niedzielny wieczór, byle tylko nie babą. Zaraz do łóżka ciągnie, a ją, panie drogi, już nie mogę, nie to, że fizycznie nie mogę, ale, że tak powiem, moralnie. Nie mogę i już. Ale z panem chętnie, proszę, proszę, niech pan zostaje. Oczywiście, jeżeli pan zechce ze mną wypić parę kieliszków. Dzisiaj pijemy pod serdelki. Zgoda?

Leje, psiakrew, ta jesień tutaj zawsze taka. Czasem później przychodzi, czasem wcześniej. Tym razem przyszła wcześniej, w zeszłym roku była później. Ale zawsze przychodzi taka sama, błoto, miasto źle oświetlone, łuna bije nad Warszawą. I co panu powiem? Złudna łuna, bo jak człowiek do stolicy przyjedzie, to też ciemno, to też głucho, to też smutno...Leje. Patrz pan, jak po szybach ścieka, nie może się zatrzymać...

Pan też żony nie ma. Właśnie. Więc co robić? Jak spędzić taki wieczór? Powiadam panu, z babami nie mogę. Zawsze się taka stara przyczepi. Chłop jestem wysoki, ręce mam silne, to jej się wydaje zaraz Bóg wie co. Kolację funduje i taksówkę zapłaci, i zawsze taka cholera gdzieś jakiś pokój wynajdzie. Człowiek czasami za taki pokój pół życia by oddał, a ona to ma. Od przyjaciółki pożycza czy od kogo.

Skąd ja mogę wiedzieć? Pan wie, jak się tutaj u nas mieszka w Bryjowie. Sam pan tutaj mieszka, tyle tylko, że pan wielki właściciel, dom się panu wali, trzeba ściany podpierać, ale, znaczy się, własny i tym lokatorom, co panu przydzielili, może pan wymyślać, bo pan jest właściciel, inżynier... tak?

Mnie to także czasami inżynierem nazywają, bo to ja przy budowach się kręcę, dozoruję, tyle lat. Jeden to mnie nawet namawiał, żeby sobie dyplom inżynieryjny kupić. Ale ja nie chcę. Czy to ja bez tego nie mogę? I po co zaraz dwadzieścia pięć tysięcy w błoto? A zresztą, gdybym ja miał tych dwadzieścia pięć tysięcy, tobym naprawdę wydął na co innego.

W karty? Nie, w karty bym nie przegrał. W karty rzadko gram. Karty to okropnie nudna rzecz, proszę pana, zawsze albo się wygra, albo przegra. No i co z tego? O, cholerą, jak z tych drzwi zawiało, wichrzysko się zerwało, ktoś się chyba powiesił czy co. Jakoś się u nas teraz ludzie nie wieszają. A ten ostatni, co to niby się obwiesił, to zdaję się, że go koledzy ugongolili, a potem do naga rozebrawszy, dla niepoznaki na gałęzi w parku powiesili. Ale to zaraz było widać, że lipa, bo nogami do ziemi dostawał. Widziałem go, stał na deszczu goły, jakby się do pnia przytulił. I wie pan co? Wcale nie dowiedzieli się, skąd on i co zacz. Wzięli, pochowali i nikt się o niego nie zatroszczył, nikt się nie zgłosił... Dziwną historia. Skąd on mógł być?

Czy to przy jakim podziale, czy może za dużo o koleżkach wiedział?

Więc tak panu powiadam, spędzam sobie niedzielę czy sobotę sam jeden przy kieliszeczku. Takie dnie to są dnie rozmyślania, wspomnień. Ja jestem młody człowiek, pan widzi, młody, nawet jeszcze jestem młodszy, niż wyglądam, ale się wcześnie starzeję. Ja sobie tak siedzę i myślę... Byle tylko, panie, baba do mnie nie podeszła. Ale pan siedzi, pan mi nie przeszkadza. Przeciwnie, pan też sobie ze mną powspomina. Bo my to krajany, oba tutaj oblatane, oba tutaj w tym błocie po uszy zasmarowani, jak nie przymierzając te świnie. Niech się tylko pan na mnie nie gniewa. Wypijemy i pogadamy. Z widzenia chyba mnie pan zna. Nie? To dziwne. Ja pana znani. Dobrze znam. Ale pan to mnie chyba nie zauważa. Chociaż jestem nie ułomek i powiadają, że przystojny. Baby powiadają, że przystojny - a panu co do tego. Prawda?

Ja kiedyś czytałem wiele książek. Jak byłem jeszcze szczeniak. Za okupacji, za niemieckiej okupacji. Pan też czyta.. Czytał pan taką książkę, że dziewczyna z mostu się rzuciła? A to dobrze zrobiła, co miała lepszego do roboty? Baba z wozu, koniom lżej. Mało to bab skacze do wody? Cholera, i chłop niejeden także. I co z tego? Nie pijesz pan? Hop - siup - na jedną nóżkę. Że już mam w głowie? O nie, dla mnie to wszystko za mało. Ja nie tracę nigdy głowy, tylko wszystko robi się takie przeźroczyste, jak szyba dobrze umyta, i wszystko wtedy tak widzę, jak na dłoni. Powiadają, że wtedy opowiadam śliczne historyjki. Ale to nie są żadne historyjki, to wszystko prawdziwa prawda. Po --co nam, naszemu pokoleniu, historyjki, no nie? Czy to wszystko, co do głowy przychodzi, jak człowiek sobie golnie parę kielichów - to nie najlepsze historyjki?

I jak się ta książka nazywa, co ta dziewczyna z mostu skoczyła? A ten facet, to jej nie ratował? A jak on ją miał ratować? Taki smrodzik delikacik. Jak ja miałem ratować j moją dziewczynę? Nikt nie mógł ratować. Nikt nikogo jeszcze nie uratował. Sam się człowiek też nie uratuje.

Pan myśli, że ja darmo do bab wstręt mam? Obyć się bez nich nie mogę, ale wstręt mam, a już najbardziej nie znoszę, jak się która przy świetle rozbierze. Gołego ciała babskiego nie mogę.

Bo, widzi pan, to było tak: jeszcze byłem małym chłopcem, na samym początku wojny, czy w drugim czy w trzecim roku. Miałem dziesięć lat. Ja jestem rocznik 32 - no, to znaczy było w 42 roku. Co taki chłopczyna wie? Nic jeszcze nie wie. Ale mu się tam coś po łbie snuje, jakieś takie widoki, jakieś takie dziewczyny. Coś mu się tam już zdaje. A to była wojna, matka moja zaraz w trzydziestym dziewiątym była wywieziona. Bo to, proszę pana, ja jestem dziecko rozwiedzionych rodziców. I moja matka poszła za drugiego do Lwowa. I ja miałem starszego brata, to z nim i z moją matką była taka krewa, że ich ze Lwowa wywieźli gdzieś cis czorta na zabawę, diabli wiedzą gdzie, i ja całą wojnę matki nie widziałem - i po wojnie też jej nie widziałem. A ojciec z tą inną to także się gdzieś zawieruszył. Wie pan, w lasach koło Parczewa. Przecież tam przejść nie można, nikt nie wiedział, gdzie on jest, aż póki się nie objawił. Raz się objawił... no, ale to inna historia.

No, więc ja miałem dziesięć lat. Rozumie pan, taki chłopaczyna, i posłała mnie ciotka z Bryjowa do Siedliska, kolejką do krawcowej. Bo moja ciotka wtedy swetry robiła, a ta krawcowa wełnę miała. I czekałem sobie na stacji w Siedlisku na pociąg. Nie na pociąg ten duży, tylko na kolejkę, co to tramwajowe wagony jeżdżą. No, jednym słowem, pan wiesz, na kolejkę. A wtedy na tej kolejce to sami swoi jeździli i żadnego niebezpieczeństwa nie było, bo jakby co było, to zaraz przestrzegali. Motorniczy gwizdał specjalnie albo i konduktor powiedział: "Nie jedź pan, bo tu łapią", albo że tam czekają na coś.

No, i tak ja czekałem na tej stacyjce. A stacja, pan wie, w Siedlisku duża, a przy stacji taki składzik, jak to zawsze przy kolejach czy tramwajach, taki z dachem jednospadowym, drewniany albo i murowany, czort jego wie.

I jakoś ta kolejka nie nadchodziła i czekaliśmy wszyscy. A jesień już była, tak jakby teraz, tyle tylko, że nie padało, jasno, biały dzień. Dużo ludzi czekało na kolejkę i trochę się już niecierpliwiło. I wie pan, jak ludzie wtedy chodzili, obdarci i w starych łachach, ciuchy, co kto miał najgorszego, to nawkładali na siebie i tak jechali, żeby tylko nie podpadać, żeby tylko nikt nie zauważył, żeby tylko być jak najbardziej szarym.. Tłum był właśnie szary. To

jest to słowo. Szary.

Dlaczego pan nie pijesz? Pan myślisz, że to upadek? A to nie żaden upadek. Jak ja tak sam siedzę i piję, to przeciwnie, mnie się wydaje, że ja się nad wszystkim światem wznoszę, że ja się unoszę nad naszym Bryjowem- Mam przez chwilę to złudzenie, że jestem ponad wszystkim. I nie trzeba mi tego, żeby mnie tytułowali inżynierem czy profesorem, czy doktorem. Jestem wtedy i doktor, i inżynier. Widzi pan, pan żałuje tej dziewczyny, tej, co to z mostu skoczyła, a mnie, chłopca, pan nie żałuje? Nie żałuje pan? Słusznie, słusznie, ja jestem

chłopiec gracki. Baby powiadają, że przystojny i nic mi nie potrzebą. Kiedy tak siedzę w tym kącie koło okna, przy tej papierowej serwetce,na której tylko co mój majster nakreślił te rachunki, z których wynika, żeśmy nabrali zdrowo naszych klientów i że mogę sobie dzisiaj lać ile wlezie, to ja się tak czuję, jakbym latał. Rozumie pan, to jest mój wzlot. Ja latam ponad wszystkim, unoszę się, mam wszystko gdzieś i nawet się z tego nie śmieję. To jest mój lot.

Tylko że kiedy latam nad Bryjowem, to lecę i nad Siedlisko. I widzę siebie, ot takiego szprynca, jak ja na tę kolejkę czekałem. Czekałem, czekałem i. przyuważyłem dwie dziewczyny. Wszyscy je zauważyli, bo one od wszystkich się odróżniały. Piękne były i pięknie ubrane. Jedną starsza, drugą młodszą. Przypuszczam, że były nawet bardzo piękne, bo się na nie młodsi mężczyźni gapili. A może dlatego się gapili, że miały na sobie takie wspaniałe futra i kapelusze, i torebki prześliczne. A może dlatego się gapili, że to były Żydówki i że one się nic nie bały.

Wtedy taką moda była między Żydami, powiedziano im, żeby się pięknie ubierać, to nikt nie pomyśli o nich, że się ukrywają, każdy pomyśli, że jak takie futro, co każdy zauważy, to przecie nie może być Żydówka. Bo Żydówka toby się bała tak ubierać, że każdy zwróci uwagę.

One spacerowały po peronie i prawie nic do siebie nie mówiły. I ja widziałem, że one się bały. A to niedobrze, jak się widzi, że ktoś się boi. A one były takie śliczne.

I wreszcie nadeszła kolejką i motorniczy, nadjeżdżając, jakoś tak dziwnie i gwałtownie gwizdał, oczywiście z kolejki wysiedli żandarmi. Ale na peronie handlarek już nie było, wszystkie uciekły, jak tylko posłyszały owo gwizdanie. Mało ludzi zostało na peronie. I żandarmi, ledwie wyskoczyli, zaraz zauważyli te Żydówki. Ją wskoczyłem do wagonu i myślałem, że kolejka zaraz pojedzie. Ale ci żandarmi zatrzymali kolejkę. Wzięli oni te dwie dziewczyny i zaprowadzili parę kroków od peronu. Między stację i ów skład. I my wszyscy cisnęliśmy się do okien kolejki i patrzyliśmy, co będzie. I strach taki, 1 ciekawość, jak to będzie. A oni postawili je tam w przejściu pomiędzy dwoma budynkami i kazali im się rozebrać. I musiały się rozebrać zupełnie do naga. I wtedy ja pierwszy raz zobaczyłem gołą babę. Nigdy jeszcze nie widziałem i nawet -za przeproszeniem pana - nie wiedziałem, że kobieta ma włosy pod brzuchem. Myślałem, że jest tam taka gładka, jak małe, dziewczynki. Ja przecie nawet na plażę nie chodziłem, piersi kobiecych nie widziałem. I zobaczyłem po raz

pierwszy i te włosy, i te cycki, i te brzuchy, no, zobaczyłem gołe kobiety. A były one młode i ładne, i wszyscy patrzyli na nie z zapartym oddechem. One stanęły między ścianami - i wszyscy wiedzieli, co z nimi będzie, i one wiedziały, co z nimi będzie, ale nic nie mówiły, ani płakały, ani krzyczały.

Zwaliły się tak, proszę pana, jak zawsze pada człowiek zastrzelony. Przecie nam, ludziom dwudziestego wieku, nie trzeba opowiadać, jak pada człowiek zastrzelony. Każdy z nas to wie. Każdy widział. Każdemu przychodziło do głowy, że pada jak pusty worek. Tak jakby z niego nagle coś uszło. Może dlatego człowiek dwudziestego wieku skłonny jest wierzyć, że to

dusza opuszcza takie zastrzelone ciało i że dlatego ciało to staje się jak worek.

Ale potem sztywnieje, sztywnieje. No, i dopiero jak zastrzelili te dwie Żydówki, zabrali ci żandarmi te wszystkie ich futra i ciuchy, zabrali torby, kazali sobie przynieść worek, wpakowali wszystko do worka, siedli do kolejki i pojechaliśmy. A te trupy? Trupy zostały, jakoś tam je potem uprzątnęli ze stacji. I widzi pan, jak ją miąłem ratować te dziewczyny? Jak ja miąłem wołać na żandarmów? Nikt słówkiem nie pisnął, wszyscy się bali. Przecie pan wie, co to strach. Strachem my żyli długie lata. I ja teraz, jak tylko zobaczę gołą kobietę, to ogarnia mnie strach niezmierzony i uciekałbym gdzie pieprz rośnie, tak jak wtedy uciekałem z kolejki do domu, do ciotki i dopiero cioci, nic nie mówiąc, wypłakałem się w podołek. Szkrab byłem, miałem dziesięć lat. I teraz za nic w świecie nie chcę widzieć włosów pod brzuchem kobiety, a jak z którą dłużej żyję, to każę jej golić jak Japonce.

Szalałem potem, nie mogłem spać, budziłem się w nocy. Ciotka nie mogła zrozumieć, co się stało, bo pan wie, jak to dzieci, nic nie powiedziałem w domu. Pan wie, gdzie my mieszkamy? Taki mały drewniany domek tuż przy zakręcie, wie pan, tam, gdzie bruk przechodzi w asfalt. Naprzeciwko takie chłopskie chatki... nasz domek cały zarośnięty winem. Otóż w tym miejscu, gdzie asfalt przechodzi w bruk, samochody zawsze hałasują i ja się zrywałem, i krzyczałem do ciotki.

No, a potem przeszło. Spałem jak kamień i nic mi się już nie śniło. I właśnie w tym czasie przyjechał ojciec, żeby mnie zobaczyć. Najstarszego brata dawno już zabrano do Oświecimia, średni był z matką w Kazachstanie, ja jeden jeszcze u ciotki istniałem, byłem osiągalny. Otóż ojciec porzucił te swoje lasy pod Parczewem i przyjechał, Bóg wie, jak przyjechał, aby mnie zobaczyć.

Nie wiem, jak on przyjechał, bo spałem. Dla mnie zjawił się niespodziewanie. Nie widziałem ojca od roku 39. Nie pamiętałem go prawie, wiedziałem, że taki wysoki i smukły i że ma ręce bardzo wysmukłe i piękne. Ze wszystkiego najlepiej zapamiętałem te dłonie. Ale, niestety, kiedy teraz spojrzałem, na pół przytomny, zbudzony ze snu, na te dłonie, wydały mi się jakieś takie przybrudzone.

Może sobie pan wyobrazić, co czuje dziecko dziesięcioletnie, chłopak, który się przez cały jesienny dzień nauganiał, kiedy go zbudzą o pierwszej w nocy, ubiorą i każą siedzieć przy stole, gdzie starsi jedzą i piją. Ojciec popijał raźno i sam nie wiedział, co mi powiedzieć. Opowiadał ciotce i wujowi jakieś okropne przygody leśne i o tej drodze do Bryjowa, a potem zaczęli wspominać jakieś czasy przedwojenne, które były dla mnie jak z bajki o królu Ćwieczku. Co ja mogłem wiedzieć o tamtych czasach, kiedy cukier kosztował 12 groszy, a bilet na kolejkę złoty osiemdziesiąt? I kiedy ojciec był administratorem w jakimś wielkim majątku, i kiedy wszyscy bracia byliśmy razem. Ja już tego nie pamiętałem. Słuchałem, na pół zasypiałem i przypatrywałem się ojcu. Miął wielkie niebieskie oczy i taki strzęp włosów, co spadał mu na czoło. Co? Że niby tak jak u mnie teraz? Może, nie wiem. Nikt nigdy nie powiadał, żebym był podobny do ojca. Ojciec był bardzo piękny, słynny z urody. No, i o mnie baby powiadają... dają mi za to forsę, wożą taksówkami i chcą na mnie patrzeć, a ja zawsze: zgaś światło, cholero, patrzeć na twoje cielsko nie mogę! Zgaś, babo, światło!

No, więc patrzę sobie na. mojego ojca. Ładny był, głos miał taki szumny, jakby właśniedrzewa lasu szumiały, takim niskim basem opowiadał, a ja nawet nie słuchałem, co on opowiadał, tylko słyszałem, jak ten głos rozchodził się po naszym malutkim drewnianym domku. Okna były zakryte, ale wujek raz po raz powiadał:

"Cicho, cicho, nie gadaj tak głośno, bo jeszcze kogo sprowadzisz". Bał się mój wujaszek, a jeszcze panu powiem, jak bardzo się bał. Kto się wtedy nie bał?

Patrzę ja tak na mojego ojca, a i on na mnie popatruje. Nie znalazł ani słowa, aby do mnie wprost coś powiedzieć. Zupełnie nie wiedział, co mi ma powiedzieć, ale się na mnie tylko gapił, jak gdyby wiedział, że to mnie ostatni raz widzi, że w ogóle jakie swoje dziecko ostatni raz widzi... To musi być dziwno popatrywać na takiego śwarnego chłopaka i nie wiedzieć, że go się nie zobaczy, i nie wiedzieć w ogóle, co z nim będzie. Bo co z nami wszystkimi wtedy miało być? Niewolnicy dla Hitlera - i już. Popatrywał też na mnie a popatrywał i gadał... Opowiadał niestworzone rzeczy, ciocia potem powiedziała, że blago wał, ale czy to można było wtedy wiedzieć? Nieraz najprawdziwszą prawdę ludzie opowiadali, a wierzyć się nie chciało - takie to już są nasze czasy. I teraz nigdy nie wiadomo, gdzie prawda, gdzie kłamstwo. A najczęściej wszy- j stko pośrodku. I ja na niego patrzyłem. W chałupie było zimno, nie napalono, choć już się i mrozy na dworze zaczynały, bo węgla nie było, jeszcze go nie nakradłem, bo to ja w węgiel zaopatrywałem cały dom - przez całą wojnę byłem za "kiciarza"... Ojciec był w jakiejś takiej jasnej czamarce czy myśliwce, takim krótkim kożuszku z jasnej skóry czy z jakiego innego jasnego materiału, już nie pamiętam. I kiedy tak siedział przy stole, rozstawiwszy nogi, i podnosił do góry kieliszek, bo oczywiście sobie z wujkiem bimber popijali, spostrzegłem na jego rękawie, na tym jasnym materiale czy na tej jasnej skórze, podłuż-<• na smugę. Teraz myślę sobie, że to musiała być smuga od trzymanej w ręku uzdy czy od pepeszy, czy od karabina, czy ja wiem jeszcze od czego. Może jaki sos kiedy wylał czy kawę.

Jednym słowem była taka podłużna smuga na rękawie. A mnie się wtedy wydało, że to musi być smuga krwi.

Rozumie pan, jak to z dzieckiem, wyobrazi sobie coś, i już potem w to wierzy. Wierzyłem, że jest to smuga krwi, że została ona na tym rękawie, kiedy ojciec zabijał człowieka. A może to było od dzika czy od jelenia? Pan wie, tam koło Parczewa, koło Jabłoni, jakie to lasy a lasy! I jaka zwierzyna! A mnie się wydawało koniecznie, że to jest smuga po zabitym człowieku. Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło. Ojciec musiał niejednego przecie człowieka ugongolić. Przypuszczam, że niejednego z Niemców własnoręcznie zastrzelił wręcz, nie tak strzelając z daleka, jak do zwierzyny... bo to się wtedy nie tak bardzo widzi, ale tak z bliska, co to pan wie, człowiek jak worek się obsuwa. No, rozumie pan.

A może swojego zabijał? Czy ją wiem, jak to z nim było? Tylko jedno, że jak tylko zobaczyłem tę smugę rdzawą^ zaraz nabrałem takiego wstrętu i strachu do ojca. Zapytałem:

- Tatu ? A czy ty człowieka zabijałeś ? • Wszyscy umilkli na to pytanie i ojciec zamilkł. Bo to był jedyny raz, co się do ojca odezwałem przez cały czas tej nocnej wizyty. Wszyscy umilkli i nie patrzyli na mnie, tylko patrzyli na siebie. Wreszcie ojciec się odezwał:

- No, przecie, musiałem niejednego Niemca rozwalić. A ja jeszcze powiedziałem, jak dziś to pamiętam:

- A Niemiec to nie człowiek ?

I nawet nie wiem, dlaczego to powiedziałem, bo przecie sam wiedziałem, że Niemiec to jak nie człowiek. I nieraz sam myślałem, żebym to ja miał jaką broń, tobym tych wszystkich Niemców, co się po Bryjowie kręcą, porozwalał. Bo to przecie niemożliwe było, żeby ich jak innych ludzi uważać! Oni się sami za innych uważali. Nie wiem dlaczego tak zapytałem ojca. To nic, że zapytałem, ale że poczułem wtedy taki straszny wstręt do rodzica, taki straszny strach. Rzuciłem się do swój ego pokoju i na łóżko. Schowałem głowę w poduszkę...

Nie wiem, czy płakałem, czy tak tylko leżałem. Ciotka mnie sprowadziła z'powrotem do tego pierwszego pokoju-kuchni, gdzie siedzieli wszyscy, i łagodnie do mnie przemawiała. Ja sam nie wiem, jak to się wszystko stało. No, i widzi pan, to był ostatni raz, co ojca widziałem, i taką mu nieprzyjemność zrobiłem. Uważałem, że jest on morderca, oprawca, czy ja wiem co, i że nie tylko ten rękaw kożuszka rdzawy, ale i dłonie jego, i palce, takie ładne i które do dziś dnia tak dobrze pamiętam, są nieczyste.

Oczywiście po podróży nie mógł mieć czystych pazurów i po tym tam koczowaniu po parczewskich lasach. Ale mi się wciąż wydawało, że on ma krew za paznokciami. I wie pan co? Ja już nie bardzo dobrze pamiętam rysów ojca, oczy pamiętam, bo miał takie wyraźne, ale te ręce pamiętam, jakbym na nie patrzał w tej chwili, jakbym je widział, o, tu na stole, koło tych kieliszków, koło tych talerzyków. Bo ojciec także tak te ręce trzymał na stole między talerzami i miał brudne paznokcie. Pamiętam jak dziś. Podobno, potem mi mówili, że ojciec niejednego rozwalił - i nawet swoich. Że dyscyplinę miał żelazną w swoim oddziale i że bardzo mocno ich wszystkich trzymał, i że sam... Ale pan wie, co to nie opowiadają. Wszystko to jakieś takie bajki, jeżeliby wierzyć wszystkiemu, co o tych lasach opowiadają, to każde drzewo byłoby całe we krwi, nie? Toteż ja nie wszystkiemu wierzyłem... Jednemu musieliśmy uwierzyć, kiedy w parę tygodni potem przyjechali po nas. Ojciec zginął, pochowali go gdzieś - nie, nie pochowali, a przechowali, a ponieważ ojciec chciał,.żeby koniecznie rodzina była na pogrzebie, bo umarł z rany i mógł mówić, więc pochowali go w jakiejś ziemiance, aż póki nie przyjechałem, ja i moja ciotką, i moja babcia. To jedyna rodzina. Brat najstarszy w Oświęcimiu, średni z matką w Kazachstanie - a on chciał, żeby rodzina była na pogrzebie.

Ja tylko tak mówię, że to w parę tygodni; musiało być już i parę miesięcy po tej jego wizycie, bo był marzec i śniegi zdrowe leżały w lasach. Przyjechali my z ciocią i babcią do Parczewa, a potem nas końmi wieźli jakieś nieskończone kilometry, a ostatni już kawałek drogi żeśmy szli na piechty, brnęli przez topniejący śnieg, walili się z nóg, aż przyszliśmy... I wyobraź pan sobie, nie na polankę, nie na dzikie miejsce, ale do wioseczki w tych lasach ukrytej i do małej kapliczki, i do małego cmentarzyka, gdzie pośrodku wykopana była mogiła dla mojego ojca. I ojciec leżał w trumnie otwartej, i cały był zamarznięty, i nie roztąjał, i rysy takie były w jego twarzy, jakby je kto z drzewa (pociemniał był) wyciął. Tego ojca w trumnie to lepiej pamiętam, jak tamtego przy stole z bimbrem i niebieskimi talerzykami.

I cały oddział był, i honory wojskowe, i salwa nad mogiłą, i księżyna jakiś był, co wywodził "Salve Regina"! Wszystko jak się patrzy, nie darmo nas z tego Bryjową tam sprowadzili, chcieli pochówek ojcu dąć, jak tego trzeba. A całym tym oddziałem dowodziła jakaś baba, bali się jej wszyscy jak ognia i potem ciecia powiedziała, że to musiała być kochanką mojego ojca. Gruba była, czy też ten kożuch taki na niej był, i spocona cała, bo dzień był słoneczny, choć mroźny, i tak zabawnie piszczała te swoje komendy "na ramię broń", że mi się śmiać chciało. Ciotka na mnie patrzyła ze zgorszeniem, że wargi zagryzam od śmiechu, kiedy mi tutaj ojca chowają. Ale ja żądnego żalu nie czułem, tylko zmęczenie - i, uwierzy mi pan, coś w rodzaju wstrętu. Ja sam siebie nie rozumiem. Wiem, że byli bohaterowie, walczyli za nas, ojciec był wspaniały człowiek, tylko ta kobieta koło niego i ten oddziałek taki jakiś pokurczony i byle jak [odziany, i te jego pretensje, że to niby wojsko, że to niby oni imają prawo zabijać kogo chcą... A czy to się ma prawo w ogóle zabijać? No, niech mi pan powie przy tej czwartej ćwiartce... Trzecia? Nie, dla mnie czwarta, bo przecież ja piłem, zanim pan tu przyszedł, Zielonkowa to mnie zna. Jak ja na taką niedzielę "wzlotu" tutaj przychodzę, to sama mi stawia... nie pyta... No, i proszę pana? I wie pan, ja się ich bałem. Bardzo bałem. I miałem jak gdyby uczucie wstrętu. Ta baba to mnie całować w głowę chciała, ale się nie dałem i zaraz ciotce powiedziałem:

"Jedźmy, jedźmy, wracajmy do Parczewa, ja za nic tutaj nie zostanę".

Ja, panie, tych ludzi żałowałem, oczywiście żałowałem. Ja ich kochałem? Może i kochałem. Ale ja się ich brzydziłem, prawie tak samo jak Niemców. Ojciec w trumnie miał ten sam kożuszek, to mu go przed samym położeniem do ziemi zdjęli. Teraz naprawdę był on zakrwawiony, ale ktoś powiedział, że krew się łatwo zmywa.

Jak pan myśli, czy krew naprawdę łatwo się zmywa ?Pan rozumiesz, nie miałem ja wtedy czasu do myślenia, czy krew się zmywa, czy nie zmywa. Cały ten pogrzeb i ten marcowy dzień (nad polami już śpiewały skowronki, a w lesie jeszcze był porządny mróz i tata był zamarznięty na kamień) prędko zatarły mi się w pamięci. Potem dopiero mnie się przypominały i to bardzo potem. Jak już po wojnie siedziałem w więzieniu. Pan wie, czego się w więzieniu nie przemyśli. Strach strachem, a o czymś myśleć trzeba; to mi tak ten pogrzeb i łaził po głowie.

Pan pamięta, jaka to była wiosna? Ładnie się zrobiło. Trzecia wiosna wojny i ja się zrobiłem inny chłopak, trzecia wiosna mnie już zastała jakby dorosłego. Ciocia wtedy bardzo chorowała i omal nie umarła, wujo tam gdzieś się dekował po różnych tartakach i takich niemieckich przedsiębiorstwach, z których niewiele się miało dochodu - a wszystko było na głowie Romka. Jakiego Romka? A czy to pan nie wie, jak mi na imię? Roman mi przecie na chrzcie świętym dano, właśnie ta sama ciocią do chrztu mnie podawała w tejże parafii, Bryjowie. Wszystko teraz było na głowie Romka; Romek tu, Romek tam. Pan wie, jak to się wtedy jeździło do Rawy Mazowieckiej i dalej, do Biały, takimi drogami, żeby nikt nie przyuważył, polnymi drogami między żytem, jak było lato, a jak nie było żyta, to tak, na olaboga, żeby tylko przywieźć i zahandlować.

Tutaj niedaleko taki jeden bogacz mieszka, jeszcze do dziś dnia, tylko że nie taki bogaty; to ja mu z tej Biały mięso dwa razy na tydzień targałem. Niby to pod wagę oddawałem, ale zawsze trzeba było coś dla cioci urwać, bo ciocia była chora, bulionem tylko żyła, a tu skąd na mięso? Z tego, co wujo na tartaku zarobił? Ani mowy. Targałem i dla swoich, i kiełbasę, i jaja, ciężkie to cholernie, a drogi tamoj piaszczyste. Niech pan nie myśli, że ja zawsze mówię "tamoj", ja przecie •wiem, pan wie, ja jestem teraz cały majster przy budowach, ja wiem, jak się mówi, ciotką mnie nauczyła, jak mogła, i po wojnie, i książek tyle czytałem... Tylko że jak ja pomyślę o tych wyprawach na jarmarki, na handle, jak ja pomyślę o tych wszystkich łazęgach, którzy ze mną na te wędrówki jeździli, to inaczej nie mogę powiedzieć tylko "tamoj". Ot, takie głupstwo, jedno takie słówko i zaraz wszystkich widzę: i Wieka Rozpruwacza, tak my go nazywali, i Janka od Kobyły, i Piecholi Stasia....^Pan nie myśli, że to były chłopaki w moim wieku, nie, wszystko to były stare chłopy i ja z nimi jedździłem. l - niech pan sobie wyobrazi - wódkę z nimi zacząłem pić. Wicek mi pierwszy kieliszek nalał, jak dziś pamiętam. Kiedy za nami żandarmi gonili i strzelać chcieli, kiedy nam masło zabrali i taką wielką gąskę jak struś... No, i to ja z nimi wtedy zacząłem popijać, a jak mi ciocia coś mówiła o takich rzeczach, to jej mówiłem jak teraz:

"Szut, nie ma co gadać, jak ciotka gadać będzie, to nie przywiozę miecha i już. Z głodu ciotka zdechnie i wujo nie pomoże z jego tartakiem i ze wszystkimi ąusweisami. Aus-weisu się nie ugryzie, to pewne. A jeść trzeba"...

I to właśnie wtedy, panie kochany, zaprzyjaźniłem się z Edkiem. Wie pan? Z Edkiem. Z tym, co to... o to, to, to! Z tym samym. Piękny był chłopak i wariat szalony. Ach, jaki on był piękny, starszy był ode mnie, ale mnie zawsze słuchał i zawsze ja jego prowadziłem na tych wszystkich wyprawach, a nie on mnie. Jeździliśmy, panie, aż po granice Rzeszy, aż pod Łódź, panie szanowny, i czasami to i przez granicę się przemykaliśmy... I tam właśnie na granicy pewnego dnia go przetrzymali. Ale przedtem niejedno jeszcze zrobiliśmy...

Przypomina mi się jedna chryja. Wie pan, jak mieszkaliśmy? Pamięta pan, naprzeciwko naszego domku takie chatki chłopskie są, to w tych chatach baby kury hodowały. Niemcy to przyuważyli i kiedyś przyjechali po te kury... Samochód, ciężarówkę, pod naszym domem na szosie postawili, a sami poszli. Ale oni nie tylko te kury łapali, ale zaraz je piec chcieli. Więc się tam w tych chatach zabawiali. A szofer, co czekał przy samochodzie, zasnął. Pepeszę ma z przodu, a karabin koło siebie postawił i śpi, aż chrapie. Myślę sobie: "Poczekaj, taki synu, będziesz ty sobie spał". I siadłem sobie na skrzydło tego samochodu, odkręciłem zakrętkę i dawaj do środka mu piasek sypać. Edek się pod samochodem zaczaił i z drogi mi podaje, a ja, sypię i sypię... Ładnie sobie pojedziecie, myślę.

A szofer się zbudził, ale jeszcze niezupełnie był przytomny, bo mnie tak łagodnie pyta:

- Kind, was machst du dort? A ja mu mówię:

- Poczekaj, hyclu, zaraz skończę, tylko jeszcze ze dwie garście piachu ci nasypię...

A on jak się porwie i jak nie pocznie krzyczeć. A ja w nogi i Edek w nogi.Cały Bryjów wtedy przeszukali, dom po domu, ciotką moja wrzeszczała, bo ciotka moja w Niemczech wychowana i chociaż nie zapisała się na folksdojczkę, to wszyscy się jej bali, i jak nie zacznie krzyczeć. Tak mi powiadali, bo przecie nic z tego nie słyszałem, poleciałem jak zmyty, nawet się nie oglądałem i nie wiedziałem, co się z Edkiem stało. A ja poleciałem do ksu... Pan wie, do tego Stryjeńskiego lasu, do dębaku, i tam pod korzeniem takiego wielkiego dębu przesiedziałem dzień i noc, i jeszcze u jednego znajomego leśniczego przez trzy dni przesiedziałem. Tam mnie dopiero ciotka odnalazła i powiedziała, że mogę wracać, że mnie już nie szukają... Że mogę już jechać znowu do Biały i do Jeżowa po masło i po kiełbasę... Bo oni bez mojej kiełbasy żyć nie mogli. A ja już nie chciałem jeździć, bo robiłem się coraz starszy, już i wąsy mi wyłaziły, i bałem się, że jak mnie złapią, to do Niemiec pognają... Edek mi mówił:

"Wielkie rzeczy Niemcy, do Rzeszy pojedziesz, pracować się nauczysz i nie będziesz z kradzionego żył..."

No, cóżeś pan tak osowiał? Że już późno? No, to co? Nasza kochana Zielonkowa będzie nas cierpliwie tutaj trzymała, chociażby do samego białego rana. Jeszcze jedną ćwiarteczkę i takoż zakrapianą? Nie lubi pan zakrapianej? No, to można czystą. Czysta także dobra. Może rzeczywiście lepiej by było, żeby mnie do tego Rajchu zabrali, bardzo się już rozpałętałem. Wódkę piłem, w karty grałem, nabierałem ludzi na wadze, sprzedawałem towar, bo się ludzie za nim rozbijali. Chleb ludzi bodzie, jak powiada przysłowier Prawda, panie szanowny? Tylko się jeszcze papierosów nie nauczyłem palić. I teraz palacz ze mnie nienadzwyczajny... Jak coś mi pod nosem śmierdzi, to wypalę, a czasem to mi tak pod nosem... No, ale to inna historia. Już się zaczynałem chować, jak była jaka łapanka, przestałem być dzieckiem. Jako dziecko to w tornistrze szkolnym amunicję nosiłem, a od nauczyciela prosto do parku, do tego bogacza... wie pan, co panu mówiłem. To bardzo dobry człowiek, tylko... Ale to wszystko jedno. Nie wszystko panu jedno, skąd ja pieniądze mam? Baby mi dają, zarabiam, kradnę... Przecież panu wszystko jedno. Zarabiam uczciwie i już.

Otóż ze szkoły prosto do parku i tam na grobli zawsze ktoś był, co po tę amunicję przychodził. Nawet żadnego strachu nie czułem. Tylko, wie pan, jednego razu mnie żandarm przyłapał, za łeb mnie wziął, odwrócił plecami do siebie i tornister otworzył. Tam na wierzchu książki leżały i śniadanie, a on ręki głębiej nie włożył, tylko mnie kopniakiem z linii wyrzucił... Bo to żandarmi wtedy linię, ot tutaj, zaraz, na Żwirowej, robili...

No, a teraz to już byłem starszy, to trochę się bałem. Jak była jaka łapanka, to ja zaraz do Stryjeńskiego lasu. Tam była taka wielka dziura pod dębem, pod korzeniami. To ja się tam godzinami nieraz chowałem, jak jaki dziki człowiek. Bo powiedz pan, jaka różnica pomiędzy nami wtedy była a pomiędzy dzikimi ludźmi? A może w ogóle żadnej nie ma różnicy? Jak ja sobie tam trochę wypiję... bo przecież my dużo tutaj z panem nie wypili, to mi się te wszystkie rzeczy razem plączą i ja sam nie wiem, jaki ja jestem i czyj. Czy ja cywilizowany, czy dziki? Czy między mną takim, jakim ja wtedy byłem, a mną teraźniejszym nie ma żadnej

różnicy? No, jednym słowem, zupełnie nie wiem... Pan pewnie też nic nie wie, tylko pan udaje, że wie i że to wszystko rozumie, czego naprawdę nikt nie rozumie. Bo jeżeli się człowieka zabija - to jest zupełnie niezrozumiałe... Bo ja właśnie kiedyś, kiedy się w lesie chowałem, w tym Stryjeńskim lesie, w dębaku, to zobaczyłem taką wielką rzeźnię. Rozumie pan, kiedyś, kiedy pod tymi korzeniami za krzakami siedziałem, latem to było, już przed samym powstaniem... Żydów, panie, przywieźli...No, napij się pan jeszcze na jedną nóżkę. Szulim chalim, czy jak to oni mówili. Przecież pamięta pan, ile ich tutaj było w samym Bryjowie i w Siedlisku... Bogacze, nie bogacze, ja już i nie pamiętam, tylko pamiętam, jak ich przywieźli. Skąd przywieźli, nie wiem. Widocznie z jakiegoś miejsca pracy, bo już byli bardzo wychudzeni i opaleni jak od słońca - a to było lato. Pamięta pan, przed powstaniem takie ładne lato było?

A pan chce wiedzieć, kto mi tę amunicję dawał? Albo ja ich pytałem się? Nie wiem. Potem powiadali, że to pepeery. Może... Taki jeden zawsze do mnie przychodził... na drodze mnie zaczepił kiedyś i mówił, że mi dobrze z oczu patrzy. No, to on się ma ludziach nie znał. Niech pan teraz na mnie popatrzy, ale tak uważnie, w same źrenice, i czy pan powie, że mi dobrze z oczu patrzy? Milczy pan? Nie, niech się pan nie tłumaczy. Ja wiem, jak mi z oczu patrzy... Pan dlatego tylko ode mnie nie uciekł, że się pan mnie boi. Nie ma się czego bać. Już zupełnie nie ma czego, ale to zupełnie. A jeżeli mnie się ludzie bali, to zupełnie niepotrzebnie. Mnie nigdy nie trzeba się było bać. I powiem panu nawet dlaczego. Ale to tajemnica. Niech pan nikomu nie powiada. Ja panu powiem otwarcie, dlaczego mnie nie trzeba było się bać, ale niech pan nikomu... I niech pan nawet, jak do mnie będzie mówił, zapomni o tym, co ja panu tutaj mówię. Mnie nie trzeba się było bać, bo ja sam się bałem... Rozumie pan, bałem się. A jak nawet się nie bałem, to co miałem robić? Jakoś trzeba żyć, jakoś trzeba istnieć, a dziewczynek, co się z mostu rzucają, nie trzeba ratować. Pan wie, ten, co do Kutschery strzelał, też z mostu do Wisły skakał. Pan rozumie, co to znaczy z mostu Poniatowskiego pod kulami do wody skakać? Niech pan sobie pomyśli, niech pan sobie wyobrazi, jeżeli pan potrafi. Skakał pan kigdy z trampoliny na pływalni? Nie? Widzi pan, to pan nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jak to dech zatyka... i jaka woda zimna... w lutym, rozumie pan, w lutym... I myśleć, potem płynąć, czy trafi kula, czy nie trafi... i to jedno pomyślenie: dostałem... Ach, panie, niech mnie pan nie straszy zagadnieniami, jak to wy tam teraz nazywacie... pan jest nauczyciel • czy inżynier, już mi się poplątało.... zagadnieniami moralnymi. Moja szkoła to była szkoła co się zowie. Moje życie to jest życie. I widzi pan, nie idę do lasu, do tego drzewa, co na nim koleżkę mojego powiesili, i nie wydobywam sznurka z kieszeni ani pasa nie odwiązuję, ani krawata... zresztą krawat by się pode mną oberwał... próbowałem... nie wytrzyma mojej wagi.

No więc, powiadam panu, tych Żydów przywieźli, a ja wszystko widzę. I boję się, oczywiście, ale nie tak jak później, bo ja byłem jeszcze... Jak to wy nazywacie... nieuświadomiony... tak, ja byłem nieuświadomiony. Nie wiedziałem, co to znaczy. Domyślałem się, za gardło mnie ściskało, ale nie wiedziałem. No, przywieźli ich, ustawili - o jakie trzysta kroków ode mnie. No i, oczywiście, skosili. Karabinem maszynowym skosili.... Nie chce mi się opowiadać, jak to było... Apetyt bym sobie popsuł. Wie pan, to bardzo nieładnie wygląda, ale tak zwyczajnie. W tym nie ma nic nadzwyczajnego, gdy ludzie kupą umierają, ale to nic, tak jakby kto mrowisko rozrzucał - i to nawet nie, bo mrówki to się strasznie ruszają, a Żydzi, proszę pana, to nie ruszali się, sił nie mieli widocznie już widocznie im było wszystko jedno. Stali tak jak barany - i nawet mi dziwno było, że żaden z nich nie poruszył się, żaden nie uciekł. Las, panie, naokoło, zielono, ciepło, ptaszki śpiewają, kwiaty kwitną - czerwiec był, panie, zaraz po deszczu - i słońce tak między liściami świeciło, a z nich żaden nawet się nie poruszył, żaden nie zrobił kroku w stronę lasu. I tak by zginął, ale przynajmniej by na las popatrzył... Co prawda Żydzi lasu nie lubią. Ani żadnych takich widoków przyrody. Może to dlatego, jak pan myśli? Prawda, może to tylko dlatego?

No, nie chcę panu opowiadać, jak to było. To nawet niedługo trwało, rozwalili, ściągnęli ich na kupę i poszli. Ja poczekałem, może z godzinę, i też uciekłem. Bałem się, bo już się ściemniać zaczęło. Przed samym domem spotkałem Edka. Poszliśmy do naszej kryjówki. Mieliśmy taką kryjówkę na drzewie w naszym ogrodzie, między jabłoniami taki gęsty tam klon rośnie, jeszcze dzisiaj rośnie, tylko że ja już tam nie mieszkam, ciocia mnie dawno wygnała... Poszliśmy na to drzewo i ja wszystko Edkowi opowiedziałem. Jeszcze taki głupi byłem, a przecie tyle już wiedziałem... tyle już wiedziałem, a jeszcze jak opowiadałem Edkowi, to płakałem. Edek mi powiadał:

- Idź ty, głupi, ci Żydzi to pewno mieli jeszcze jakieś towary przy sobie, złoto gdzie schowane, pozaszywane w kapotach, trzeba ich było przeszukać...

Ja się śmiałem z niego, a on ze mnie. I co pan pomyśli? Przecie domyśla się pan... Poszliśmy przeszukać, za parę dni, kiedy już dobrze śmierdzieli. I to wieczorem, prawie po ciemku, tylko na namacanego. Sami dziwiliśmy się, że ich nie spalili czy nie wywieźli. W parę dni potem idziemy i, co pan powiesz, zabrali... Ja i tak nic nie znalazłem, a on, szelma, niby Edek, dwa złote zęby jakoś wymacał i wyłamał, nosił toto w kieszeni przez parę dni, że od niego także zaczęło śmierdzieć... Dlaczego to, panie kochany, człowieka po śmierci nie palą? Niby to mojego brata spalili. W tym właśnie czasie, a może i przedtem trochę, przysłali cioci taką urnę z Oświęcimia, niby to z prochami brata.... Chyba to jednak było dużo wcześniej. Sam nie wiem. Te wszystkie czasy to się tak kiełbaszą we łbie, że już człowiek nie pamięta, kiedy co było, kiedy te Żydy, kiedy ta urna z prochem.... i to nie teraz mi się to kiełbasi, że jestem pod gazem, a w ogóle miesza się w głowie i po trzeźwemu. A te lata powojenne... hohoho... to już zupełna kasza w głowie. Go ja, jestem młody człowiek, mam swoje dwadzieścia, pięć lat i tak mi te lata rozbiegają się jak myszy po kątach, nigdy nie wiem, co kiedy było... i jak zechcę przypomnieć, to jak gdybym te myszy z nor za ogony wyciągał... a one tylko piszczą i śmierdzą, te lata piszczą i śmierdzą... Rozumiesz pan ? Ciocia to wcale nie wiedziała, co z tą urną robić. Czy to chować, czy jak, bo przecie wiedzieć to my nie bardzo wiedzieli, co się w tym Oświęcimiu dzieje, ale żeby tak Niemcu wierzyć, że mój brat, któremu się na dwadzieścia obróciło, na udar serca zmarł i Niemiaszki jego ciało akuratnie spalili i do kupy zebrali, i do takiego pudełka wsypali, i cioci do domu przysłali, na pociechę niby to... To tacy głupi nie byliśmy. Ta urna tak i stała na tej komodzie... i trochę, ale to trochę czasami na nią patrząc myślałem, że to są resztki tego mojego Zbyszka. Bo trzeba panu wiedzieć, że tego brata to ja jakbym lubiał. Taki był śmieszny, zawsze tak do mnie przemawiał jak ksiądz proboszcz na kazaniu... i tak, i tak... niby, Romek, nie masz tego robić, a tamtego masz słuchać... i tak jak po kazaniu, i ja wiedziałem, że ksiądz co innego robi, niż mówi, i ja mówiłem Zbyszkowi co innego, a swoje robiłem. A ten, panie, Zbyszek, to zawsze do mnie mówił - on już mieszkał samodzielnie w Warszawie, stamtąd go wzięli - to jak przyjeżdżał do mnie do Bryjowa, to zawsze powiadał: "Romek, masz przede | wszystkim zawsze prawdę mówić". A ja mu powiadam:! "A jakże, a jakże!" A sam się w kułak śmiałem... Prawdę mówić... Ładnie byśmy wyszli, panie inżynierze czy panie profesorze, to też mi się w głowie kiełbasi, ale to już nie z trzeźwości - ładnie byśmy wyszli, żebyśmy prawdę mówili. W naszych czasach? Rozumiesz pan? Żebym ja cioci mówił prawdę, żebym ja komu innemu powiadał prawdę, że Edek w kieszeni nosi dwa złote żydowskie zęby... Toby przecie ciocia zemdlała. A Edka...

Z Edkiem to była cała historia. Jakeśmy tam tych Żydów macali, to nas zemgliło, poszliśmy się wykąpać... Jak dzisiaj widzę ten wieczór. Wie pan, zna pan ten staw na drodze do -Jedwabna. Staw wtedy jeszcze był pełny wody, nie taki zapuszczony jak dzisiaj, i wieczór był pogodny, czerwcowy, niebo takie różowe, jak ślazowe kwiaty... I taki mały, cieniutki księżyczek stał między wierzbami. Wierzby stare, rosochate, no, szulim, pod te wierzby... Dziesiąty? Nieprawda, ja liczę, to dopiero ósmy... I ja tak siedziałem sobie pod tymi wierzbami i patrzyłem, jak Edek zrzucił wszystko z siebie, dużo tego nie było, koszulka i spodenki, i poszedł do tej różowej wody, jak gdyby czymś zafarbowanej, i tak stanął w tej wodzie, i powiedział: "Romek, no chodź..." I, panie, ja bym za tym Edkiem nie tylko do wody poszedł, ja bym poszedł na koniec świata. Jak on mi powiedział: "No, chodź"... Ale wtedy nie poszedłem, tylko na niego patrzyłem i myślałem sobie, jaki ten Edek jest... Nie bał się żydowskich zębów z trupa wyłamywać... Jaki on jest, i taki piękny, i taki jakiś inny od wszystkich. Ja brata kochałem, Zbyszka niby, ale tego Edka to chyba jeszcze więcej.

I tak mi się już na trzynasty obróciło, a on był o cztery lata ode mnie starszy. Ale myśmy się nie rozstawali. Wtedy tylko, dopiero tego lata, to czasami Edek mi powiadał: "No, teraz walaj do domu, Romek, ja jeszcze mam tutaj interes". I wtedy to ja już tej amunicji nie nosiłem. Edek mi powiedział, żebym dał spokój, że to nie dla mnie zabawa. I pytał mnie jeszcze, kto to przychodzi do mnie po tę amunicję, a ja mu powiedziałem, że nie wiem, bo i nie wiedziałem. Ale jak on mnie tak zapytał, to ja się troszkę zaniepokoiłem. Mały byłem, ale już coś niecoś ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin