W. Gołšbowski Kwestia bezruchu - Pamiętajcie: możecie stšd wyjć dopiero po trzech zdrowakach - ostrzegł jednooki blondyn. - Zobaczymy, co z was za tropiciele - dodał kpišco. - A my się tymczasem pobawimy z waszym hersztem - zarechotał ten z biegnšcš przez połowę twarzy szramš. Wyszli z komnaty, a my stalimy jak osły, nie wiedzšc, co teraz czynić. Mieli poniekšd rację - bez Suzanny bylimy jak stado baranów, garstka wyrostków szukajšcych swej Wielkiej Przygody. A znalimy jš dopiero od kilku dni, no, jedynie Haki trochę dłużej. Na niego też spojrzelimy z nadziejš. Haki stał w kšcie. Zamknięte oczy nie dawały nam żadnych wskazówek. Kto z nas głono zaczšł odmawiać modlitwę. Haki skrzywił się i machnšł rękš, nakazujšc ciszę. Zrozumielimy, że nasłuchuje. Po chwili, podniósłszy pęk dzid, bez słowa wyszedł z izby. - Miały być trzy... - kto bšknšł bez przekonania. Nikt nie skomentował. Wyszlimy z karczmy w chwili, gdy trzy konie znikały w otaczajšcej nas mgle. Wyranie widzielimy zwišzanš Suzannę, bezradnie przytroczonš do luzaka. - Nie mamy koni - padło cichym głosem. Haki przeszedł kilkanacie kroków, machnięciem ręki nakazujšc nam zostać w miejscu. Balimy się, że pójdzie sam, ale on, ledwie widoczny we mgle, usiadł. Nasłuchiwał. Wrócilimy tedy po resztę rzeczy, tak naszych, jak i Suzanny, a gdy ponownie stanęlimy u wyjcia, Haki siedział już w innym miejscu - daleko na prawo od nas. Tajemniczo się umiechał. Podeszlimy bliżej, a on powstał i otrzepał swój strój. - Jest tu niedaleko szeroki strumień - ni to spytał, ni to orzekł. - Aha, jest rzeka - potwierdził Dobromir, widać tutejszy. - Jest bród przez wodę. - Aha. - Za nim zagajnik. - To pogańskie miejsce - potwierdzono po chwili milczenia. Haki z umiechem kiwnšł głowš. Bez dalszych słów ruszył za karczmę. - A lady? - zaoponował kto, wskazujšc trop wiodšcy w przeciwnš stronę. - Nie jestem tropicielem - usłyszelimy w odpowiedzi. - Jestem łowcš. Szybko ruszylimy za Hakim, żeby nie rozdzieliły nas opary. Nakazał w marszu milczenie, za Dobromirowi dał prowadzić do owego gaju. Bród nie przedstawiał się okazale. Był płytszy ledwie o stopę lub dwie od reszty koryta płynšcej wody. Na drugim brzegu rosły wysokie, bujne drzewa. - Gdzie jest polana? - spytał półgłosem Haki. Przewodnik bez słowa wskazał przed siebie, za bród. Haki pokiwał głowš, po czym wystawił nad głowę poliniony palec. Już po chwili skradalimy się w górę rzeki, lawirujšc pomiędzy porastajšcymi brzeg krzakami. Nie uszlimy stu kroków, gdy Haki, spojrzawszy na rzekę, zarzšdził przeprawę. Koryto było tu szersze, dno piaszczyste, szerokie, żółte łachy przecinały wšskie, rwšce strumienie. Bez trudu przeskoczylimy je, suchš nogš wydostajšc się na drugi brzeg. Zagłębilimy się w gaj, chcšc dojć pod wiatr na miejsce, gdzie według tutejszego była więta polana. Nie okazało się to trudne. Porodku polany stał samotny, wiekowy dšb. Przywišzana doń Suzanna nie mogła ruszyć rękoma ni dać głosu. Kilka kroków przed niš stał jednooki, w wycišgniętej ręce trzymajšc gwiazdę. Kilka takich było już wbitych w drzewo, tuż obok głowy, ramion i krocza Suzanny. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - zamiał się blondyn. Gwiazda ze wistem wbiła się między nogami. Z pasa już wycišgał następnš. Haki nagłym gestem powstrzymał nas, chcšcych wybiec z ukrycia na ratunek. Wskazał na bok, gdzie na skraju polany przywišzane były konie. Tam też siedzieli dwaj pozostali, czekajšc w zasadzce na tych, co weszliby na więtš polanę cieżkš. Zrozumielimy. Jednooki sięgnšł ponownie do pasa, a nie znalazłszy kolejnej gwiazdy, podszedł do drzewa. Miast jednak wyrwać te, które już były wbite, poczšł obmacywać niższš o pół głowy Suzannę. Dzida Hakiego z furkotem wbiła się tuż nad jego głowš, odcinajšc w locie kosmyk jasnych włosów. Odwróciwszy się, ujrzał naszego towarzysza stojšcego na ugiętych nogach na skraju zagajnika. Haki miał już w ręku następnš dzidę, gotowš do rzutu. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - usłyszał. Nie czekalimy dłużej. Z wrzaskiem rzucilimy się na pozostałych opryszków, kopniakami i ciosami pięci osłabiajšc ich wolę walki. Wkrótce zwišzani, nie stawiali dalszego oporu. Suzanna stała przed jednookim, rozcierajšc nadgarstki. Nie chciała, by go przywišzać do drzewa, trzymalimy go więc mocno. Odbierajšc od nas swój sprzęt, sięgnęła po nóż. Blondyn zbladł nieco, gdy skierowała ostrze poniżej pasa. Po nagłym cięciu opadło odzienie, odsłaniajšc całe przyrodzenie. Polanš wstrzšsnšł miech. Pochwyciwszy łuk i strzały, Suzanna oddaliła się o kilkadziesišt kroków. Nawet nie spojrzała w nasze zaskoczone oczy. Wycelowała w niebo. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - rzuciła drwišco. Puciła cięciwę i natychmiast odrzuciła łuk. Posuwistym ruchem sięgła do koszuli, rozcišgajšc jš i dobywajšc na wierzch jasnš pier. Zawrzało w naszych lędwiach, ale jedynie u jednookiego w pełni widać było naturalnš reakcję ciała. Wtedy jednak powracajšca strzała, ledwie musnšwszy nos, trafiła w najbardziej wysunięty wprzód organ. Wyrwał się nam, wrzeszczšc potężnie. Skuliwszy się na ziemi, poczšł wierzgać, ryczšc i przeklinajšc. - Przecie ostrzegałam - rzuciła Suzanna niewinnym głosem, poprawiajšc szaty.
pokuj106